Idę jakąś ścieżką, ba ścieżynką ledwie zarysowaną, mało czytelną, rzec można zagubioną w samej sobie. Tak idę i czasami ktoś puka w moje czoło, każe usiąść i dyktuje mi słowo po słowie. Potem budzę się, jest cisza i zdumienie.
W niespotykanej ciszy Zalewu Wiślanego
Najczęściej zgadzam się z tym co wyrasta u moich stóp
Może to być strzelistość brzozy
sen w którym wiecznie wybieramy się
do miejsc opuszczonych przez ludzi
w dalekich Syberiach
na krawędziach pustyni Gobi
w sercu naszej niedoskonałości
słońcach oblepiających swym żarem
lodowym oddechu Workuty
miłości starej bezzębnej
rdzewiejącej
Nie zaprzeczaj swojej znajomości z nią
nie okazuj pogardy
Do dziś istnieje ona i każdy przypadkowy przechodzień
może jej dotknąć wykrzyczeć jej bezbronność
cudowne
Idę jakimś leśnym duktem niezbyt wyraźnie zarysowanym
krzakami rozdeptanych przypadkowo jagód
których krew pulsuje
wzdłuż naszych pragnień
Twardnieje
jak nadchodząca po dniu noc
W jej leniwie obrysowanych konturach
widzę biegnące do brzegu fale
są zbyt szybkie abym mógł szczegółowiej naszkicować
ich marzenia
Odkładam wędkę
czytam wiersze przy małej lampce na pokładzie
Nie mam ochoty wracać na brzeg
Milczę
zapatrzony w wielką kulę księżyca
która wschodzi tam w górze
i oddycha
w niespotykanej ciszy Zalewu Wiślanego
Eeech…niedościgniony Poeto!!!
Zawsze zaczynam czytanie kolejnego wydania “pisarzy” od Twojego wiersza. Dobrze nastraja i owszem – zachwyca!
Z. Marek Piechocki z pozdrowieniami