ELŻBIETA MUSIAŁ – o Jana Chruślińskiego wyścigu z samym sobą i nie tylko…

0
360

Każdy wyścig ma swoją historię

„Każdy wyścig ma swoją historię. Stu zawodników ma sto różnych historii. Ja mogę opowiedzieć tylko tę moją” (s. 82) – czytamy w „Wygrać z samym sobą. Autor Jan Chruśliński przywołał i tę swoją, i inne historie pionierów nie tylko szczecińskiego, kieleckiego czy buskiego kolarstwa po 1945 roku. Opisał mnożące się w powojennej Polsce kolarskie wyścigi na szosach i torach, sięgną po dostępne archiwalia pieczołowicie gromadzone przez mistrzów jednośladów oraz trenerów. I stworzył zbeletryzowany dokument o niebagatelnej wartości historycznej i literackiej. Jan Chruśliński ma dar lekkiego opowiadania. Ze swobodą przechodzi z czasów teraźniejszych do wspomnień, a niektóre sięgają nawet i 78 lat wstecz. Czyli tak daleko, jak daleko sięga pamięć uczestników odtworzonych w książce wydarzeń kolarskich i epizodów, zobrazowanych z werwą i z tym spojrzeniem od środka. A gdzieś pomiędzy, w podskórnych nurtach, wyczuwalne jest coś ulotnego – nostalgia za minionym. Zakrada się niby mimowolnie, choć dobrze wiemy, że są to celowe pisarskie zabiegi.      

„Jednak wciąż z sentymentem myślę o pierwszym rowerze, na którym jeździłem – rowerze ojca marki Łucznik. Gumowe rączki kierownicy przylepiały się do dłoni, a podeszwy ślizgały się po zębach pedałów. Pędząc na nim, nie widziałem, co zobaczę za następnym zakrętem: otwartą przestrzeń czy drogę wśród lasu, stromo opadającą w dolinę rzeki” (s. 51) –  Jan Chruśliński ożywia ten czas, gdy miał sześć lat. „Pocieszny musiał to być widok, kiedy jechałem pod ramą na dużym, męskim rowerze. Ledwo mnie było widać zza potężnej kierownicy, takiej samej ramy i grubych solidnych czerwonych opon” (s. 36).     

Zgrzebną codzienność tamtego okresu autor z wyczuciem wpisuje w sportowe kadry monografii i robi to w sposób ogromnie plastyczny. Pomykające sceny jako żywo stają nam przed oczyma. Raz widzimy rozciągający się peleton i zmagania szosowców na ostatnim okrążeniu przed metą, to znów dzieci toczące po chodniku fajerki z kuchennego pieca przy użyciu pogrzebacza. Oj, niejednemu czytelnikowi zakręci się łezka w oku. O powszechnych niedostatkach tamtej rzeczywistości zaświadcza niemal każdy szczegół budowanego obrazu. Natomiast ludzie przewijający się w opowieściach mają zadziwiająco piękną potrzebę budowania i wznoszenia, chęć walki i pokonywania niemożności. Są bohaterami nie tylko tej książki, ale i powojennych czasów.

Kolarze, jak pisała prasa sportowa, otrzymywali niekiedy bardzo dziwne nagrody, np. kajak, tapczan, prosiaka, albumy ze znaczkami pocztowymi. Większość z nich zmuszona była te nagrody na miejscu tanio sprzedać, bo nie sposób było taszczyć prosiaka czy tapczan do domu. Zdarzały się jednak i cenne nagrody” (s. 42).

Każdy z kolarzy ma swoje rzeczywiste imię i nazwisko. Jednakże wszyscy zaczynali podobnie, najpierw jako dzieci i młodzi chłopcy marzyli o własnym rowerze, a gdy na niego już wsiedli, stawiali sobie za cel coś, co osiągnąć mogą już nieliczni; „kiedyś każdy młody chłopak chciał być Królakiem” (s. 19). Lecz wygrywanie z rywalami niekiedy „o pół gumy” wiązało się z pokonaniem najpierw samego siebie, własnych ograniczeń i słabości. O tym też jest ta książka, o kolarstwie jako niezłej szkole życia.

W kolarstwie niezwykle istotna jest zdolność do wychodzenia poza granice własnego komfortu, do radzenia sobie z trudnościami na różnych płaszczyznach podczas etapu czy wyścigu, który często trwa kilka godzin. Zawodnik musi w pewnym sensie czuć się komfortowo w swoim dyskomforcie. Jest to bardzo silny i wiele znaczący czynnik, który staje się jeszcze bardziej wyraźny w jeździe indywidualnej na czas, gdy kolarz jest absolutnie sam ze sobą” (s. 172).  

Dla kolarskich żółtodziobów, a potem liczących się zawodników, treningi i starty były nieustannym hartowaniem ciała i ćwiczeniem woli walki; „Twoim najgroźniejszym przeciwnikiem nie jest zawodnik z drużyny przeciwnej, ale ty sam. Jeśli przełamiesz swoje ograniczenia, nauczysz się wykorzystywać ukryty potencjał, wtedy osiągnięcie celu stanie się prostym zadaniem” (s. 179) – powiedział kiedyś po pechowym dla Janka Chruślińskiego wyścigu jego trener Władysław Machoński.

Leon Bestry, Karol Czejarek, Zbysław Zając, Zbigniew Borowski, Marian Hałuszczak, Adam Wolański, Andrzej Imosa, Mieczysław Mela, Franciszek Kosela, Ryszard Zapała, Waldemar Dutkiewicz i jeszcze ze stu 100 innych, których nazwiska pojawiają się w „Wygrać z samym sobą”. Na trasie wyścigu byli rywalami, choć tak naprawdę tworzyli kolarską rodzinę. Jednym autor poświęca wzmiankę, innym całe rozdziały. Lecz wszyscy oni budowali zręby polskiego kolarstwa, raz stawali na podium, to znów doznawali sportowych porażek. Obfitość swoich i tych zebranych wspomnień autor pogrupował wokół konkretnych wyścigów. Wiele tam przemyśleń i technicznych wskazówek, wiele odsłon taktycznych rozegrań. Nikt nie mógłby lepiej pokazać sensów jazdy wyczynowej na rowerze niż zawodnik licznych wyścigów. Jan Chruśliński był wtedy z nimi. Był jednym z nich. Doświadczał podobnego.

W latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku kolarstwo było niezwykle popularną wśród polskich kibiców dyscypliną sportu. Tłumy na stadionach i na trasach wyścigów dopingowały zawodników. Liczyło się wspólne przeżywanie, entuzjazm udzielał się wszystkim. „Relacje z Wyścigu porywały i słuchało się ich z sercem” – odświeża nam pamięć Jan Chruśliński. Nie omieszkał też wpleść kilku kultowych już wypowiedzi legendy polskiego dziennikarstwa sportowego Bohdana Tomaszewskiego. Oto jeden z nich: „Jadą! Cały peleton, kierownica koło kierownicy, pedał koło pedała”.

Nawet ja pamiętam scenki ze swojego życia, jak to przed jednym małym ekranem zasiadały całe rodziny i jeszcze sąsiedzi – telewizory były jeszcze rzadkością. Nie sądziłam, że książka „nie z mojej bajki” może tak wciągnąć mnie, czytelnika, który choć często wsiada na rower, ale wyłącznie rekreacyjnie. Co więc jest powodem ogromnie sympatycznego jej odbioru? To że rodziła się podczas spotkań po latach? Spotkań szczecińskich i kieleckich kolarzy (do których Chruśliński należał), „rywali na szosie i torze o lepsze miejsce na podium”. Bez wątpienia, to musiało zrodzić silną więź, czuje się ją w tych opowieściach. Ale jest w nich jeszcze coś niezwykle ujmującego, on ich wszystkich pokazał „nie posągowo, ale jak zwykłych ludzi” (to słowa Janka). Jako powieściopisarz dobrze wiedział, że tylko tak robi się dobrą literaturę.

Elżbieta Musiał

Jan Chruśliński, „Wygrać z samym sobą”, wydawca: Towarzystwo Miłośników Buska-Zdroju, s. 396; ISBN 978-83-958883-4-2.

Jan Chruśliński (ur. 11 marca 1937 r. w Busku-Zdroju) – pisarz, publicysta, historyk, emerytowany pułkownik Wojska Polskiego. Był kolarzem LZS. Wyróżniony Odznaką honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Laureat wielu nagród literackich, m.in. nagrody literackiej im. Stefana Żeromskiego 2014, nagrody Szefa Transportu i Ruchu Wojsk WP oraz nagrody literackiej Festiwalu „Orzeł” 2016. Autor powieści: „Rozstania i powroty” (2009), „Tak było… wspomnienia oficera wojsk drogowych” (2010), „Życie wpisane w historię” (2012), „Starość zaczęła się wczoraj” (2013 i 2017, III wyd.), „Miłość i wojna” (2015), „Z Chrobrza na wojenną tułaczkę” (2016), „Złapcie go!” (2019), „Wygrać z samym sobą” (2021).

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko