W trzecim tomie zbioru esejów filozoficznych i szkiców literackich Stanisława Lema (Filozofia przypadku, 1989) znaleźć można obszerną analizę głośnego prozatorskiego bestselleru światowego sprzed paru lat – Imienia róży Umberto Eco. Wydaje się, że nie tylko dla miłośników twórczości obu tych pisarzy szkic Lema o Eco będzie swego rodzaju zaskoczeniem. Cóż bowiem ten wielki polski pisarz, autor znanych w świecie książek futurologicznych z dziedziny science fiction, odnalazł intrygującego dziele młodszego kolegi – włoskiego pisarza, w utworze mówiącym wszak nie o przyszłości a o przeszłości, że poświęcił mu aż tak wiele uwagi?
Odpowiedź jest niby prosta i pada nawet wprost na początku szkicu Stanisława Lema, który powiada: „…jego (tzn. Eco) problemowe zainteresowania są bliskie moim, bo są kierowane na węzłowe kwestie współczesności, tyle że z przeciwnych stron skali czasowej. Ale chyba nie to jest najbardziej zaskakujące. Nie to mianowicie, co jest już dzisiaj sądem właściwie powszechnym, że wybitni pisarze – niezależnie od tego czy piszą o przyszłości czy przeszłości – mają zawsze na uwadze przede wszystkim czas teraźniejszy. Każda powieść prawdziwa – pisze Lem – w głębokim sensie jest powieścią o czasie, w którym ją napisano, a nie o czasie, w który została skierowana autorską decyzją.
Nie zaskakuje też tak bardzo fakt, że ta Lemowi interpretacja Imienia róży, akcentująca przede wszystkim to, iż powieść ta –obrócona formalnie w stronę średniowiecznej młodości myśli europejskiej – jest wyrazem niepokoju o to, że owa myśl, humanistyczna, rozumna, „życzliwa ludziom” (symbolizowana tutaj przez franciszkanina Baskerville’a i jego scjentystyczne zapędy), kryć w sobie może już w samym zarodku, niedostrzegalne zrazu pułapki i niespodzianki płynące z samego cywilizacyjnego i technologicznego rozwoju świata; z jego głównym niebezpieczeństwem – groźbą samozagłady ludzkości na czele. Wszak nie da się zaprzeczyć, że ten narastający wielki problem wieku naszego i następnych (jeśli nastąpią?!) istnieje i jawi się coraz bardziej wyraźnie jako widoczny nawet gołym okiem…
Zaskakujące natomiast jest tutaj coś innego: a mianowicie pojawiające się w tym szkicu Lema słowo „zawiść”. Oczywiście ma ono w kontekście całości wymowę mocno żartobliwą, lecz fakt pozostaje faktem: sławny na cały świat pisarz, autor Kongresu futurologicznego i Solaris oraz innych licznych bestsellerów SF czy esejów filozoficzno- przyszłościowych, nie waha się przed publicznym użyciem słowa „zawiść” w stosunku do książki innego autora,na dodatek literackiego debiutanta, takiej, której lektura sprawiła mu jednak tyle nieskrywanej satysfakcji czytelniczej i wyzwoliła tyle energii krytyczno- interpretacyjnej…
Stąd więc słowo „zawiść” w tytule tego tekstu, ale co wobec tego z „miłością”?
Stanisław Lem badając literaturę „w świetle empirii”, jak brzmi podtytuł jego dzieła (Filozofia przypadku: Literatura w świetle empirii, Kraków 1988), będący zarazem główną dyrektywą poznaczą jego analiz krytycznych, nie mógł, omawiając tak gruntowanie Imię róży, pominąć występującego w tej powieści wątku miłosnego (erotycznego). Niby jest on tutaj czymś w rodzaju marginalnego ozdobnika (jak mogłoby się to wydawać powierzchownemu czytelnikowi), to jednak niewątpliwą zasługą Lema, efektem zarazem jego wielkiej dociekliwości krytycznej, jest zwrócenie uwagi na ukryte znaczenia i wagę tegoż właśnie wątku – w kontekście całej powieściowej i psychologiczno-filozoficznej koncepcji Imienia róży. Chodzi tu rzecz jasna o ukazywanie przez Eco libidalnych korzeni mistycznych wzlotów średniowiecznej religijności (a może nawet i nie tylko średniowiecznej). I choć nie jest to wprawdzie – podkreśla Lem – odkrycie samego Eco, bo korzysta on (i nie kryje tego) z późniejszych – nie tylko Freudowskich – tradycji psychoanalitycznych, ale robi to niezwykle obrazowo sugestywnie, subtelnie i dyskretnie zarazem, nie nazywając często rzeczy po imieniu. Równocześnie jednak tak, iż czytelnik nie ma najmniejszych wątpliwości, że ma tu do czynienia z jakże zręcznie przez autora i bohaterów utworu zakamuflowanymi sublimacjami „nieczystych popędów” – skrywanych pod postacią aktów strzelistych wiary niektórych postaci powieści, obok opisów rzeczywistych „zdrożności”, czyli owych grzesznych żądz, jakimi np. karmi młodego bohatera i narratora powieści Eco, stary mnich Ubertino, przy okazji kładąc mu rękę na kolanie, to na karku i czule przyciągając do siebie.
Jest też w tej powieści Eco także otwarty, wcale niespecjalnie nawet skrywany, opis miłości zmysłowej i fizycznej, choć podszytej zadrami „grzeszności”, jakiej doznaje Adson w zakonnej kuchni z piękną wiejską dziewczyną, ściągniętą tu podstępem przez występnego klasztornego klucznika. Ale i tutaj, trafnie zauważa Lem, miłość ta wyraża się w jego umyśle głównie niezmysłowymi parafrazami i metaforami sięgającymi hymnicznie biblijnych psalmów.
Ze nie jest to trop mylny, wskazuje choćby poniższy cytat z powieści Eco, odsłaniający niedwuznacznie autorskie intencje w tym względzie. Oto narrator Imienia róży po wielu latach od owej miłosnej nocy spędzonej w klasztorze z wiejską dzieweczką, tak to wspomina: Teraz, kiedy dłonią drżącą (i nie wiem, czy z odrazy do grzechu, o którym powiadam, czy przez grzeszną tęsknotę za wydarzeniem, które wspominam) pisząc te linijki, spostrzegam, że użyłem, by opisać moje szpetne zachowanie w owej chwili, takich samych słów, jakich niewiele stronic wcześniej potrzebowałem, by opisać ogień, który trawił męczeńskie ciało braciszka Michała. I nie przypadkiem moja dłoń, posłuszna służka duszy, te same wyrażenia wystylizowała dla dwóch przeżyć tak do siebie nie przystających, gdyż niechybnie w ten sam sposób przeżywałem je wtenczas, doznając ich, jak i niedawno, kiedy próbowałem przywrócić im życie na tym pergaminie.
Ciekawy jest tu komentarz Stanisława Lema do tych duchowych rozterek Adsona, który – z woli autorskiej oczywiście – nie potrafi ukryć swojego zdumienia własnym odkryciem, że doświadczenia i przeżycia tak diametralnie różne mogą podlegać… tożsamym „obrotom mowy”. Jest to dla autora Filozofii przypadku jeden z koronnych dowodów na to, że historyczna powieść Eco jest w gruncie rzeczy jak „każda prawdziwa powieść”, utworem całkowicie współczesnym: Nikt nie mógł sobie w XIV wieku – pisze Lem – pozwolić na publiczne utożsamianie mąk, przeżywanych przez świętego ginącego za wiarę, heretyka palonego żywym ogniem za pakt z szatanem, z rozkoszą zakonnego braciszka doznającego pierwszy raz stosunku z kobietą i świętobliwego starca rozmodlonego pod statuą Najświętszej Marii Panny. Ale też nikt nie może, choćby był sto razy ekspertem w mediewistyce, przysiąc, że myśl o wspólnym mianowniku doznaniowym takich skrajnych stanów nie powstała wtedy ani razu w żadnej głowie.
Istotnie, nikt tego przysiąc nie może, ale to nie znaczy wcale – zdaje się mówić w swym szkicu Stanisław Lem – że rzecz nie nazwana nie istnieje, co zgodne jest zresztą z anty nominalistycznym stanowiskiem zarówno autora Filozofii przypadku, jak i autora Imienia róży. Ten ostatni mówi o tym zupełnie otwarcie i wprost w swych dopiskach do Imienia róży, ogłoszonych po sukcesie wydawniczym pierwszego wydania tego utworu. Od samego początku chciałem opowiedzieć całą historię (wraz z jej tajemnicami), wydarzeniami politycznymi i teologicznymi, jej dwuznacznościami) głosem kogoś kto przeżywa wypadki i rejestruje je z fotograficzną wiernością młodzieniaszka, ale ich nie pojmuje (i nie pojmuje do głębi nawet jako starzec, tak że w końcu wybiera ucieczkę w boską nicość, a nie tego przecież nauczył go mistrz). Wytłumaczyć wszystko słowami kogoś kto nie rozumie ni w ząb.
Modelem literackim dla tego typu postaci, jak pisze Umberto Eco w innym miejscu swych Dopisków, był tu Serenus Zeitblom z Doktora Faustusa Tomasza Manna (ale nie posunąłem się do tego stopnia, by na nowo przeczytać książkę, wystarczyły mi odległe wspomnienia). Ów prozatorski model wielopiętrowej gry narracyjnej (dodajmy, że był to ulubiony chwyt pisarski Josepha Conrada, skąd trafił do XX-wiecznej literatury) stosuje Umberto Eco konsekwentnie i z wielkim – by tak rzec – ukontentowaniem wewnętrznym, bawiąc się stylami, igrając z czasem i poetyckimi konwencjami oraz – często – samymi słowami wkładając (choć nie bez wielu istotnych powodów) w usta swych bohaterów nie tylko cytaty z Biblii czy ze średniowiecznych tekstów metafizycznych, ale także i kryptocytaty z filozofów współczesnych (np. Ludwiga Wittgensteina), lecz tak, że brzmią one rzeczywiście jak słowa „z epoki”, nie popadając przy tym w „erudycyjną ciężkostrawność” czy też czysto inkrustacyjną, efektownie stylistyczną ornamentykę: Powieść napisał ateista – pisze Lem – znający się na historii kościoła jak mało który teolog. Światopogląd autora nie przejawia się nigdzie wprost – wygłasza go przedstawiony świat powieści. Perfidny Eco był tak konsekwentny w przyjętym raz kanonie narracyjnym.
Odnosi się to także i do wątku miłosnego tej powieści Eco: mamy tu do czynienia z tymi samymi co i w innych partiach jego powieści elementami gry, zabawy, głębszej ironii i kostycznego nieco humoru, przy całkowicie „poważnym” i „nowoczesnym” podejściu do tematu, mimo że przecież mówi nam to wszystko ktoś, kto nie rozumie niczego ni w ząb! Umberto Eco w swym, nie mniej ciekawym i znaczącym niż sam tekst powieści, Autokomentarzu do Imienia róży tak to charakteryzuje i komentuje: Czytając recenzje spostrzegłem, że jest to jeden z tych aspektów powieści, który mniejsze wrażenie wywarł na czytelnikach wykształconych, albo przynajmniej, powiedziałbym, że nikt lub prawie nikt go nie podjął. Ale zadaję sobie teraz pytanie, czy nie był to jeden z tych elementów, które zdecydowały o poczytności powieści wśród czytelników mniej wybrednych. Zidentyfikowali się z naiwnym narratorem i czuli się usprawiedliwieni, kiedy czegoś nie pojmowali. Przywróciłem im lęk przed sprawami płci, nieznanymi językami, złożonością ludzkiej myśli, tajemnicami z życia politycznego… To wszystko rozumiem teraz aprės coup, lecz być może pisząc przekazałem Adsonowi wiele z moich lęków młodzieńczych, a z pewnością jeśli chodzi o jego porywy miłosne (choć zawsze z gwarancją, że zawsze mogę działać przez osobę podstawioną: Adson przeżywa swoje uniesienia miłosne wyłącznie poprzez słowa, jakimi o miłości mówią doktorowie kościoła). Sztuka jest ucieczką od wzruszeń osobistych, tego nauczył mnie i Joyce i Eliot.
Tyle o miłości u Umberto Eco. Ostatnie słowo niech jednak należy do „zawistnika” – Stanisława Lema, który tak oto kończy swe rozważania o Imieniu róży: Zawiść, do jakiej się przyznałem poczynając omawiać Imię róży, to świadomość sytuacji autora, który zamierzony przez siebie świat musi budować na własną rękę, skoro za wieżę obserwacyjną wziął sobie przyszłość. Tak na przykład moja ostatnia powieść „Wizja lokalna” jest nieporównanie uboższa od „Imienia róży”, co do ilości wprowadzonych elementów, konstytutywnych dla konstruowanego w niej świata, oraz co do ilości gier w tym świecie uprawianych. Wynika to trywialnie z sytuacji, w której autor albo ma, jak Umberto Eco, do dyspozycji całe biblioteki autentyczne, albo, jak ja, może, a raczej musi, sobie sporządzić biblioteki przez siebie wymyślone. Ponadto, jak wspomniałem, sama sprawdzalność przedstawionego świata uwierzytelnia utwór osadzony w przeszłości i pozwala czytelnikowi spojrzeć na ten świat „z góry”, bo z wiedzy obiegowej, jaką każdy dziś dysponuje. Książka posiadająca rzeczywiście wartość prognostyczną nie może w niej być rozpoznana ani oceniona. To jej ryzyko ma własność niezbywalną.
Efekt, jaki wynika z tego niespodziewanego zetknięcia się dwu wielkich osobowości pisarskich naszej współczesności, demonstrowanej wręcz jawnie fascynacji twórczością innego wybitnego pisarza, ma dla piszącego te słowa wymiar doniosły i napawający otuchą. Liczne akty rezygnacji z pasji poznawczych w sztuce, dokonywane i ochoczo prezentowane przez niektórych tzw. postmodernistycznych, często nawet wybitnych przedstawicieli kultury współczesnej – jak widać na tym przykładzie – nie mają jeszcze, na szczęście – charakteru totalnego… Są bowiem jeszcze tacy artyści, którym chce się chcieć być „ostatnimi”, byś może, racjonalistami w wielkim stylu, twórcami dążącymi do źródeł i korzeni oraz przezwyciężania istotnie narastającego w naszym stuleciu poczucia bezsiły jednostki wobec otaczającego ją irracjonalnego chaosu i zagrożeń wynikających stąd wprost poniekąd – o paradoksie – z samego rozwoju cywilizacji i myśli ludzkiej.
I jeszcze jeden „drobiazg” określający bliski stosunek obu tych pisarzy do problemów wynikających z wynalazku i rozwoju, zagrożeń i niebezpieczeństw płynących z wielkiego w XXI wieku upowszechnienia się dostępu do sieci tzw. cyberprzestrzeni i mediów społeczościowych. Oto Stanisław Lem wspominał był parokrotnie, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, póki sam nie zaczął posługiwać się internetem, jak wielu „idiotów” jest na świecie: dzisiaj każdy, niezależnie od kompetencji jakie posiada, może uważać się za eksperta, głosiciela i posiadacza „prawdy”! W czym wtórował mu potem Umberto Eco: „Sieć nie wymyśliła idiotów, po prostu dała im taką samą publiczność, jaką mają laureaci Nagrody Nobla”.
Dobrze jednak (dla nas czytelników), że istnieją jeszcze w świecie literatury takie rzeczy, jak „zawiść” (Lema) i „miłość” (Eco).
J.T.