Adam Lizakowski – Sufi i osiołek

0
937

Był sobie biedny sufi. Miał osła, na którym jechał z jednego miejsca do drugiego. W ciągu dnia podróżował a wieczorem udawał się do zajazdu derwiszów lub karczmy albo meczetu. Jeśli noc zastała go w drodze spał tam gdzie dopadła go ciemność będąca jego łożem. Ponieważ derwisz nie miał rodziny i nie posiadał niczego, nic też nie umiał zrobić, aby żyć, a ręce jego nie znały pracy, więc recytował wiersze, o moralności i pracowitości, wychwalał proroków i przywódców religijnych w wioskach i miastach. I tak się przemieszczał z miejscowości do miejscowości, trochę wędrując na nogach, trochę jadać na grzbiecie coraz to chudszego osła. Dzięki datkom i darom ludzi o dobrym sercu tak sobie żył z dnia na dzień ciesząc się życiem. Czasem dostał parę groszy, czasem coś do jedzenia, dużo nie wymagał od życia, dlatego życie obchodziło się z nim łagodnie, oddając wszystkiego jego problemy tym, co chcieli od życia trochę więcej niż zwykły człowiek potrzebuje, aby żyć. Derwisz był zadowolony z siebie samego i dziękował Bogu za Jego łaskę, za to, że nie miał żony, o którą musiałby się martwić a nawet i od czasu do czasu kłócić. Nie miał dzieci, więc nie musiał o nich myśleć, jak potoczy się ich życie, i czy nie przyniosą mu wstydu i upokorzenia. Sufi był myślicielem i sama myśl, że niczego nie musi, ani nikogo nie ma nad sobą poza samym Bogiem sprawiała mu radość. Były jednak w jego życiu jak i każdego człowieka chwile, w których nachodziło go zwątpienie i przygnębienie, które w dzisiejszych czasach nazwalibyśmy depresją, ale ono przeważnie trwało krótko, bo derwisz, nie troszczy się o rzeczy tego świata. Dzisiaj podobnie żyją i myślą artyści w szczególności poeci i malarze, którzy jeszcze nie stali się sławnymi, ani bogatymi i żyją podobnie jak dawni derwisze na krawędzi nędzy i ubóstwa.
________________________________________
Piosenka o osiołku
Poniższa wiadomość dotyczy zagrożeń
naśladowania innych w swoim życiu duchowym.

Zaprzyjaźnij się sam bez niczyjej pomocy.
Spróbuj rozpuścić swój egoizm
w głosie ponad granicami.

Pewnego dnia, pewien derwisz przemierzał
pustynię ze swoim osłem i był zmęczony,
wyczerpany, głodny i spragniony,
szedł aż nogi zaprowadziły go do wioski.
Tam napił się wody z rowu przydrożnego,
umył swą twarz i ręce, odświeżył się, napoił osła,
a potem poszedł szukać gospody derwiszów.

Jacyś ludzie wskazali mu ogród i powiedzieli,
że tam jest taka karczma dla derwiszów.
Podszedł do niej i zobaczył sufi i derwiszów,
którzy się tam zgromadzili.
Zaprowadził osła do stajni, a po włożeniu siana do żłóbka
polecił stajennemu aby oczyścił zwierzę.

W gospodzie było wielu różnych derwiszów.
Byli oszuści sufi i zmęczeni derwisze;
byli żebracy ze złamanym sercem i naciągacze
o wąskich ustach; w skrócie, wiele różnych osóbowości.
Wszyscy oni powitali nowego przybysza ciepło.
Ale łotrzykowie którzy widzieli go z osłem,
Najbardziej byli mili dla niego i okazali mu wiele honoru.

Jeden z łotrów zaczął modlił się głośno do Boga
za dobre zdrowie przybysza tak jak czynią to prawdziwi derwisze
Inny pokazał mu honorowe miejsce w zgromadzeniu.
Jeszcze inny z wielkim ciepłem zapytał go,
jak się czuje i delikatnie nawiązał miłą z nim rozmowę.
Inni gestykulując między sobą wyszło cicho
I prawdę mówiąc dawno czekali na taką okazję
aby przybył do nich nieznajomy i miał przy sobie coś wartościowego,
co mogliby wykorzystać dla siebie.

To oni sprzedali osła i kupili jedzenie, wino
słodkości i świece na wieczerze.

Podróżny uczestniczył w ich zabawach,
a ci z wielkim szacunkiem zwracali się do niego,
honorując jego obecność jak wielki zaszczyt.

Zabawa rozpoczęła się na dobre.

Dym unosił się znad garnków w kuchni,
a kurz spod tańczących nóg na klepisku,
i szalona radość spragnionych tańca tancerzy.

Dłonie falowały w powietrzu.

W tańcu spocone czoła błyszczały w blasku świeć.
Długo czekali na taką okazję.

Sufis zawsze muszą czekać bardzo długo
na spełnienie pragnień. Dlatego są z nich
tacy wielcy łakomczuchy!

Sufi który odżywia się Światłem,
Jest inny, ale taki tylko trafia się jeden
na tysiąc. Ta reszta żyć musi
pod jego bacznym okiem..

Zabawa dobrze się rozkręciła
i zakończyła. Poeta rozpoczął swoją żałosną pieśń,

„ Nie jest to pieśń radosna zjedli mi osła”. „Nie jest
To pieśń radosna zjedli mi osła”.

Reszta ucztujących zaczęła klaskać w dłonie śpiewając
Wielokrotnie; „ Nie jest to pieśń radosna zjedli mi osła”.
„Nie jest to pieśń radosna zjedli mi osła”.

Wszyscy byli podekscytowani i krzyczeli. Skakali w górę i w dół
i kontynuowali powtarzanie tego wersetu.
Ze wszystkich zebranych nowo przybyły sufi
śpiewał z pasją większą niż wszyscy pozostali.

Wreszcie nastał świt, umęczeni tańcem i śpiewaniem
sufi i derwisze rozeszli się po swoich kątach
życząc sobie nawzajem spokojnej nocy,
sala przyjęć opustoszała.

Nasz derwisz pozostał w gospodzie, a ponieważ
był zmęczony podróżą, usnął tam gdzie siedział.

Wczesnym rankiem następnego dnia derwisze opuścili
gospodę udając się za swoimi sprawami i potrzebami
podczas gdy nasz sufi obudził się później niż reszta.
Po przygotowaniu się do podróży i nie wiedząc,
co się stało, poszedł do stajni zabrać osła,
ale zwierzęcia nie było.

Pomyślał sobie, że stajenny prawdopodobnie zabrał osła
aby go napoić, ale gdy ten wrócił zawołał na niego,
„Gdzie jest mój osioł”.

„Służący zmierzył go wzrokiem!!!”

„Czemu tak na mnie patrzysz?”

„Oni sprzedali twojego osła! Dlatego była taka
Wspaniała impreza!”.
„Dlaczego nie przyszedłeś mi tego powiedzieć?”
„Próbowałem kilka razy, ale za każdym razem
Śpiewałeś najgłośniej;

„ Nie jest to pieśń radosna zjedli mi osła”.
„Nie jest to pieśń radosna zjedli mi osła”.

Myślałem, że wiesz.
Że trzymasz tę tajemnicę dla siebie samego”
„Tak. to było naśladowanie ich radości, która mi się udzieliła”.

Radość przyjaciół zaraża nas, udziela się nam
od samego początku. Odbija się w nas. Bądźmy
wśród nich dopóki nie stanie się spełnieniem.

Naśladownictwo w tym przypadku jest wynikiem
pragnienia bycia docenionym.
to stłamszenie tego o czym
zawsze myśleliśmy.

Pamiętajcie jest tylko jeden powód
aby coś zrobić: Spotkanie z przyjacielem
jest tylko jedyną prawdziwą zapłatą.

(Mathnawi, II, 512-576)

Malarz O.

Przyjęcia świąteczno-noworoczne, często nazywane także opłatkiem, są wśród Polonii chicagowskiej bardzo popularne i cieszą się duża frekwencją. Większość organizacji polonijnych i co ważniejsze biznesy, organizują takie spotkania. Stanowią one doskonałą okazję do podsumowania minionego roku, porozmawiania i poznania się z kolegami z biznesu oraz snucia planów na przyszłość.

Jeśli nie wszyscy, to zdecydowana większość naszych polonijnych prezesów organizuje takie przyjęcia. Stwarzają one możliwość przypomnienia się czy nawet pokazania publicznie, podzielenia opłatkiem, złożenia życzeń wszystkiego najlepszego czy nawet opowiedzenia o swoich planach na przyszłość, ale tak, żeby konkurencja w nie uwierzyła choćby przez moment i gryzła się przez cały nowy rok.

Nie trzeba ukrywać, że dla wielu okolicznych artystów i twórców wszelkiej maści i kalibru, czyli tzw. cyganerii chicagowskiej, stanowią one okazję zobaczenia na własne oczy ludzi biznesu, czyli tych, którym się udało albo tych, co mają jakąś tam kasę, o której tutaj wszyscy mówią, ale mało, kto ją widział. Niestety, tylko mówią, liczenie pieniędzy, trzymanie ich we własnych palcach, jest dane jest tylko nielicznym i to tym wybranym z nielicznych. W Ameryce los uśmiecha się do bardzo niewielu Polaków, zresztą ci, co nie mieli szczęścia w ojczyźnie nie mają go też i na obczyźnie. Dla wielu polonijnych czytaj chicagowskich malarzy, rzeźbiarzy, poetów, muzyków i piosenkarzy okres świąteczny stwarza szansę, przynajmniej raz w roku, podania ręki człowiekowi, który ma pieniądze, bo co tu dużo mówić, takich okazji wśród Polonii amerykańskiej jest niewiele, trudno jest w to uwierzyć, ale taka jest prawda.

Ludzie w Ameryce z pieniędzmi albo się ukrywają, albo płacą innym, aby o nich nic nie mówili. Przeważnie jeżdżą starymi samochodami ubierają w sklepach z ubraniami z drugiej ręki, i za wszelką cenę nie chcą być uważani za bogatych, przeciwieństwie niż rodacy w kraju. Polsce biznesmeni w Chicago to nawet kryją się przed oczami głodujących artystów i nie tylko ich oczami, bo poza artystami, co wyciągają rękę, są jeszcze chorzy, kaleki i inni pokrzywdzeni przez los. Ci wszyscy wymienieni tworzą razem taką grupę ludzi, przed którą najlepiej jest się schować, jeśli oczywiście ma się pieniądze i na swoje nieszczęście wiedzą o tym ci, co nie powinni o tym wiedzieć. Niestety, cyganeria chicagowska z roku na rok jest coraz mniej liczna, bo artyści decydują się na powrót do kraju, gdyż wolą u siebie głodować, być biednym, ale wśród swoich, przecież to zawsze lepiej niż u obcych i w obcym kraju. Dlatego też opłatki są jeszcze jedną formą komunikacji, tzw. poczty pantoflowej, która tutaj działa niezawodnie, lepiej niż wszystkie Internety razem wzięte. Dzięki niej można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, typu:, kto, z kim ?, za ile?, po co i na co? Na niektórych spotkaniach można nawet dobrze się najeść, co też nie jest bez znaczenia dla wielu okolicznych artystów. Można się też i napić, co jest jeszcze ważniejsze niż jedzenie, bo z żarciem, ale bez picia, to w ogóle nie ma życia.

Na takich przyjęciach – jak wszędzie – obowiązują pewne konwenanse i zasady gry, które lepiej jest przestrzegać i pilnować się, jeśli nawet nie jest to na rękę danemu twórcy. Przy suto zastawionym stole trzeba być miłym i ładnie się uśmiechać, tzn. należy szczerym uśmiechem obdarowywać wszystkich tych, których znamy i nie znamy, zawsze lepiej jest pierwszemu powiedzieć dzień dobry, tym bardziej, że się nie wie, komu się to mówi.
Nie daj Boże, aby – dajmy na to – taki malarz zamiast jeść i ostrożnie, ale uważnie rozglądać się na boki, czy aby kto go nie obserwuje albo nie liczy mu zjedzonych kanapek, nagle zaczął mówić o swoich problemach, kłopotach finansowych czy rodzinnych, że żona go nie rozumie, a na dodatek nikt jego prac nie kupuje. Nie daj Boże, aby taki malarz przy stole suto zastawionym żarciem nagle zaczął namawiać któregoś z prezesów czy biznesmenów do kupna jego obrazów. Od razu wiadomo, że taki artysta na drugi rok nie będzie zaproszony na opłatek, gorzej, nawet jego nazwisko może przestać się liczyć w środowisku i wstęp na salony zostanie zamknięty. Najważniejsze jest, aby przy żonie biznesmena mówić rzeczy mile i ładne, chociażby to, że nic się nie zmieniła od ubiegłego roku i wciąż wygląda uroczo, a nawet dużo młodziej niż rok temu. To bardzo ważne, aby pochwalić jej nową kreację i biżuterię, a przede wszystkim dwa nowe pierścionki, które są jeszcze piękniejsze niż te z ubiegłego roku. Tu należy westchnąć, nabrać powietrza w płuca, przewrócić oczami ze dwa razy i z uśmiechem na ustach zapytać:

– Jak pani szanowna to robi, że takie piękne rzeczy lgną do pani jak dzieci do ciastek?

O sprawach błahych i nieistotnych, jak np. wojna w Czeczenii czy nowo odkryte związki rosyjskiej mafii z bankami amerykańskimi, nawet nie warto wspominać, aby na drugi rok zamiast zaproszenia przypadkiem nie otrzymać etykietki „nudziarz” albo „przygłup”. Na tych sprawach nikt się nie zna i nikogo one nie obchodzą, no coś tam się słyszało, ale nie na tyle, aby o tym rozmawiać przy stole z żoną rzeźnika. Nawet największy cymbał wie, o czym się rozmawia z pięknymi i mądrymi kobietami i o tym nie trzeba nikomu ani mówić, ani pisać, bo to się ma we krwi. A jak się chce chodzić na przyjęcia i chce się być zapraszanym na salony, to trzeba mieć trochę wrodzonego taktu i kultury, to wszystko.

Na jednym z takich kulturalnych przyjęć spotkałem malarza O., z którym się nie widziałem od stu lat albo i więcej, a z którym kiedyś nawet się odrobinę przyjaźniłem. Łączyły nas też podobne poglądy, na co niektóre tematy i sprawy polonijne, a także uczucie, co prawda skrywane, ale zawsze uczucie, do aktorki Agaty Z., w której obaj – niestety – podkochiwaliśmy się platonicznie i bez większych szans na zmianę tego stanu rzeczy. Byliśmy po prostu bez szans. Ani on, ani ja nie byliśmy przez aktorkę poważnie traktowani. Ta uważała się za kobietę piękną i dojrzałą, zdolną do prawdziwej miłości, wielkiej miłości. Niestety, nasze zasoby finansowe wyraźnie mówiły, z kim aktorka ma do czynienia. Z trudem trzymaliśmy się na powierzchni życia, a każdy koniec miesiąca był przeklinany, na czym świat stoi albo i jeszcze gorzej. Wszelkiego rodzaju płatności były dla nas i naszych wrażliwych dusz artystycznych Męką Pańską. Lepiej nawet o tym nie mówić, bo szkoda słów. Kiedy mowa była o pieniądzach, przechodziliśmy męczarnie w rodzaju podgrzewania w wielkim kotle ze smołą. Niestety, na poprawę sytuacji życiowej nie było żadnych szans, o luksusach i zbytkach należało zapomnieć i cieszyć się tym, że było trochę grosza na chleb i papierosy, a gdy i na wino wystarczało, to był naprawdę duży sukces. O kupnie czegokolwiek należało marzyć, jak marzy więzień o wolności.

Aktorka Agata Z. nie po to wydawała dziesiątki dolarów ciężko zarobionych przy pilnowaniu dzieci u bogatych Hindusów na kremy, perfumy i jeszcze jakieś tam inne pachnidła, aby się nam dwóm niedorajdom życiowym się przypodobać. Mężczyznom bez przyszłości i z wielkim znakiem zapytania, co będzie jutro? Ona, jak każda zdrowo myśląca kobieta i do tego artystka, inwestowała w siebie po to, aby na swej drodze życiowej spotkać prawdziwego mężczyznę, to jest takiego, który zarabia pieniądze, dużo pieniędzy. Taki mężczyzna wcale nie musi być mądry ani ładny, wystarczy, aby miał, co najmniej z 80 tysięcy dolarów rocznej pensji, oczywiście z perspektywą na jeszcze większe pieniądze. Wiadomo też z góry, że facet zarabiający taki szmal nie mógł być idiotą, więc wymóg inteligencji od razu odpadał, bo wiadomo, że głupi kasy nie zarobi, ot, co.

Malarz O. – uczesany na Chrystusa z bizantyjskich ikon, z dużą brodą, ostrymi rysami twarzy, nerwowo mrugającymi oczami oraz bladej cerze kogoś cierpiącego za miliony – patrzył w moją stronę. Ubrany w zieloną zamszową marynarkę, sztruksowe spodnie i brązowe buty wyraźnie różnił się od pozostałych ludzi, którzy byli ubrani wieczorowo, tzn. na czarno. Przez moment zastanawiałem się, czy podejść do niego, czy nie. Zdecydowałem się jednak obrócić na pięcie i udając, że go nie widzę, przejść wolnym krokiem na drugi koniec sali, ale nie zdążyłem. Stało się. Jakby wyczuł mnie szóstym zmysłem. Podszedł jak gdyby nigdy nic i rozpoczęliśmy rozmowę o artystach i twórcach, czyli tych rzeczach, na których nie trzeba się znać, ale pogadać zawsze można.

Malarz bez żadnych wstępów czy formalnych chwytów grzecznościowych rozpoczął swoje słowicze pianie, a raczej lament zarzynanej kury:
-, Bo widzisz stary – tak się do mnie zwracał – Polacy nie potrzebują kultury, wzniosłych przeżyć, bo to jest wbrew ich naturze, bo to jest wbrew ich wychowaniu i polskości…

– Ależ kolego… – Próbowałem bronić Polaków bez większego przekonania – Dobre wychowanie, polskość, wrażliwość na kulturę, czyli obraz, muzykę, poezję… Kto w dzisiejszym świecie zwraca na to uwagę, które społeczeństwa na to stać? Czego ty wymagasz od wygłodniałych Polaków? Nie można generalizować, jeden lubi kaszankę, drugi spacery, gdy pada deszcz, a jeszcze inny znęca się nad zwierzętami.

– No wiesz? – Przerwał mi mój oponent. – My lubimy znęcać się nie tylko nad zwierzętami, ale i nad naszą historią, geografią, nad sobą. W ogóle to jesteśmy bardzo wrażliwi i tylko skorzy do płaczu i żałoby. Zobacz – wzniósł oczy do sufitu – co się tutaj dzieje w tym Chicago. Mówimy o polskości przy zastawionych stołach, bronimy jej, ale tak naprawdę to nawet nie mamy jednego centa na polską kulturę. A czyja to wina? – Dodał szybko i spojrzał mi w oczy bardzo głęboko, jakby spodziewał się w nich zobaczyć albo nawet znaleźć odpowiedź. – Malarzy – dodał wahając się słowem. – Nie, malarze malują, są i będą, tylko nie wiadomo jak długo, bo zapotrzebowania na malarstwo nie ma. Jedni przyjechali tutaj zarobić na sklep z torebkami ze skóry w Tarnowie, inni jeszcze chcą dobudować jedno piętro domu pod Zakopanem, jeszcze inni nad Bałtykiem. Ludzi interesuje wszystko, tylko nie sztuka, chyba, że sztuka mięsa – tutaj uśmiechnął się chytrze sprawiając zadowolonego z własnego dowcipu.

– Przecież zawsze tak było – odezwałem się ironicznie i zimno. – Chyba nie oczekujesz od ludzi zainteresowania sztuką, a w tym przypadku twoim malarstwem, skoro obraz kosztuje setki, jeśli nie tysiące, dolarów, a przeciętnego człowieka nawet nie stać na skromny tomik poezji czy płytę, bo kupuje ją u złodzieja, gdyż jest tańsza. W tym przypadku mówimy o kilkunastu dolarach, a nie o tysiącach jak ty chcesz. Szary człowiek musi tydzień pracować na jedzenie, tydzień na samochód i ubezpieczenie. A gdzie żarcie i picie, papierosy i rozrywka, buty, kwiaty dla dziewczyny? A jeśli ma żonę, to ta wszystko mu zabierze i wtedy dopiero bycie artystą staje się sztuką, to dopiero jest tragedia. Żyjemy z dnia na dzień, bez większych szans czy perspektyw na lepsze życie.

– Tak, tak… – przerwał mi malarz O. – Ale ja mówię o elitach, a nie o stonce ziemniaczanej bez grosza przy duszy, żyjącej na emigracji w piwnicach i garażach. Mówię o właścicielach sklepów, biznesów, fabryk, lekarzach, inżynierach, architektach, słowem: o tych wszystkich, co mają kasę, a nie o sępach śmietnikowych, które żywią się padliną zdechłych godzin beznadziejności.

– Zrozum… – teraz ja mu przerwałem. – Ci, co mają kasę, nie zadają się z takimi jak ty i ja. Oni mają swoich znajomych, którzy też mają kasę. Oni nigdy o tobie nie słyszeli i nie usłyszą, bo nie czytają polskich gazet, nie słuchają polskiego radia i nic wspólnego nie mają z tzw. Polonią, do której nawet nie chcą się zaliczać, bo są już Amerykanami polskiego pochodzenia. Ich świat jest światem z ich układami słonecznymi, w których takie gwiazdy jak twoja nie mają miejsca w ich kosmosie. Aby się tam znaleźć, musisz czymś zwrócić na siebie ich uwagę, chociażby tym, że „Chicago Tribune” napisze o tobie, o twojej wystawie i o tym, jaki to jesteś zdolny i mądry, że wystawiasz swoją sztukę w najlepszych galeriach w mieście. Wydaj piękny album ze swoim malarstwem, gdzie na ostatniej stronie będą dużymi literami wymienieni wielcy tego świata, w domach, których wiszą twoje obrazy. Zdolnych malarzy czy poetów w tym kraju są tysiące, jeśli nie miliony. Musisz o tym pamiętać. Przyjechałeś do polskiego Chicago, to miło z twojej strony, czujesz się Polakiem, to też dobrze, bo nawet nie masz innego wyjścia, ale to jest potrzebne tobie i nikomu więcej. Daj sobie spokój z Polakami i przestań liczyć, że będą kupować twoją sztukę. Polacy to nie Włosi, Niemcy, Francuzi czy Holendrzy, którzy kochają malarstwo. My jesteśmy ludźmi, jak sam to określiłeś, kochającymi sztukę, ale mięsa, nic więcej. Pamiętaj o tym przez cały czas, to będziesz szczęśliwym człowiekiem. Polacy nie gromadzą książek z podpisami pisarzy, nie gromadzą płócien. Sam wiesz, że jesteśmy bardzo biedni, a biedni, co gromadzą? O tym nie muszę ci mówić. Sam wiesz, że dzisiaj tutaj, jutro tam, takie jest życie emigranta, a jak zapuści korzenie, to spłaty i długi tak go trzymają, ze ledwo zipie. Ci, co mają pieniądze ani ciebie, ani mnie nie potrzebują. Nie miej do nikogo żalu i przyjmij to za zasadę. Nic więcej. Niczego od nikogo nie oczekuj. Jesteś malarzem, więc maluj, to twój obowiązek. Nikt ci tutaj ani w kraju nie pomoże, bo wszyscy jesteśmy biedni. Starsze pokolenie żołnierskie przyjechało tutaj za wolnością i chlebem, Solidarnościowcy też za chlebem i wolnością, itd. Zawsze brakowało chleba i wolności, a nie sztuki. Jeżeli jest tylko okazja, to każdy za wszelką cenę chce się dorobić domów i samochodów, a nie obrazów tym bardziej nikt nie będzie kupował tomik wierszy.

– Nie mam do nikogo żalu… – Odezwał się malarz O. Nie dokończył zdania, bo akurat wniesiono nową potrawę na jeszcze dymiących się tacach. Odwrócił się jak żołnierz na pięcie i tyle go widziałem. I to mnie uratowało od męczącej rozmowy, z której i tak nic nie wynikało.

Chicago 1994.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko