Errata, jak dla brata
Nie prawda, że brakuje słów
Słowniki puchną od pidżynwulgaty
To tylko milkniesz ty,
słysząc, że słowo znaczyć nic nie znaczy
Nie prawda, że brakuje prawdy
Prawdami zapchane już rzygacze info
To ty z uporem szukasz w nich swych racji
Więc nie dziw się, że oniemiały nie rozumiesz,
dlaczego jesteś zbędny
w nie pytających o nic coraz większym tłumie.
Bilet
Każdy go nosi ze sobą,
Wie o nim, ale nie pamięta
Kiedy znajdziesz swój pod ręką,
dziwisz się, że nie zdołałeś go schować
Bilet na życie,
który musisz oddać przy wyjściu.
Wolno
Wolno pozbawiani jesteśmy siebie,
takich, jakimi uczono nas być
i siebie odkładamy na potem
Na wtedy, kiedy znowu będzie można
dopisać ść do słowa wolno
Stawiają nam stary wzorzec Polaka,
człowieka skróconego o resztę świata
To ułatwia życie, chociaż jest śmieszne
noszenie głowy na wysokości wzorca,
lub poniżej, jak ćwiczą z nim sklonowani,
Poniżeni, ale coś za coś, mówią
Trzymając głowę za dumy pazuchą i tradycji
Możesz przecież kupić toaletowy papier w gąski,
jak radził Rabelais czy z listą wyznaczonych wrogów
lub świętych każdego innego wyznania
Przez cały dzień możesz być jednym,
ale nawet przez chwilę nie powinieneś być drugim
Inny musi być wrogiem
Nie uśmiecha się na chichot wzorca,
nie modli z tobą lecz przeciwko
Konspiruj, aż stracisz siebie z oczu
I zacznie wypełniać cię domysł, że taka jest skłonność natury
jak przekonuje wzorzec, wyciągając z przeszłości
trupy skróconych do zemsty Polaków
Takich, jakimi wylęgła ich wojna
Co nam można zabrać jeszcze,
kiedy nie możemy nie pozwolić na więcej?
Nie wiem i naiwnie zapewne, wyliczam,
że przepływy, nie przypływy świata
mają wsteczne biegi tylko dla ludzi skróconych do zera.
Który to?
Chłodzę stopy błądząc w przypływie,
nie ma dziś większej przyjemności
Podobno ktoś to urządził
Znam go, ale nie wiem który
Piszę i błądzę, próbując odnaleźć,
czym różni się entuzjazm od nienawiści
Nie potrafię, są nieodróżnialne
Lecz ten, który rozróżnia ludzi według przezwisk,
znajdując terminy na to w zmurszałych słownikach,
powiedział, że entuzjazm nienawiści zniszczy,
których wskazał leniwie myślącym
Pokaż więcgo, z nadzieją, że słuchającym zapewni istnienie
Nie wypada, tak palcem przy pielgrzymujących do wieczności
Który to?
Nie wiem, od dawna go nie ma.
Pasikonik październikowy
Wieczór jest wciąż pełen lata,
które nie odchodzi w noc jesienną
Słońce zaszło lecz dalej rozświetla ciepłem ciemność
wypełnioną dźwiękami owada
Od dawna słyszę jego skrzydła
Teraz widzę na krawędzi parapetu,
pochylam się, żeby posłuchać
Nie płoszy go moja bliskość
Powtarza trzy, trzy, potem cztery różne brzmienia,
powtarza, aż zaczynam rozumieć
pieśń pytającą w nieznanym języku,
czykocham czykocham jeszczekogoś
czykocham czykocham jeszczekogoś
czykocham…
A ty, pytam siebie.
Lekkość właściwa
Wyjmij kamienie z duszy, nawet jak jej nie masz
Wyślij je do pamięci, którą dzielisz przecież
Nie rzucaj nimi w tych, których się boisz
Nie daj im satysfakcji uniku
Powtarzaj głośno słowa niezbędne,
żeby pamiętano
Omijaj takich, którzy ich nie rozumieją,
bo rozumieć nie chcą albo nie potrafią
Nie ukrywaj się
Nie uciekaj, choć to przeciwko naturze
Bądź lekki, mimo wszystko
Po co mi to mówisz, pytam siebie, jak zwykle
Żebyś miał pod ręką, kiedy przyjdzie pora
i był dzielny, gdy cię nadzieja opuści
Żeby się upewnić, że dopóki teraz,
żaden dzień nie jest ostatni
ani nie jest pierwszy.
Zły poranek
Zły poranek przechodzę po tym,
co kiedyś było polną drogą
Półmyśli omijają ćwierćuniesienia
Nadzieja z ukruszonym spełnieniem
po omacku szuka śladu słowa będzie
Czas przepadł w chaszczach
snów niepamiętanych, ale wiem,
że czatuje za lustrem okna,
które minąłem wychodząc
Słyszę, jak zza wzgórza
głucho stęka traktor,
ciągnąc konny wóz z piachem
Mijając pozdrawiamy się z człowiekiem
Czekam, aż miną, a powietrze zasklepi
przestrzeń popękanej ciszy
Widzę dobrze miejsce skąd wybierał piasek
usypany we wzgórze porośnięte sosnami
i trochę wyżej nic burzan wybujała komosa
Nic tu więcej nie ma,
poza tym, że pagórek,
skąd od zawsze bierze się piasek,
podkopany od drogi,
kiedyś polnej, teraz dotąd tylko
Nagle szelest słyszę
Osunęło się zbocze zasypując drogę
Szum czasu, co minął
na sypaniu się piasku na piasek,
kiedy tylko to było
i nie miał kto słuchać jak kwarc pięknie tyka
Przez chwilę jest cisza
Czas czysty jak kryształ,
którym można oddychać.
Zamówienie
Jest do napisania człowiek znieważony
Nie pozbawiony wagi
nie uduchowiony
Jest do zapisania pozbawiony odwagi,
wyzbyty siebie,
unieważniony
I jest, do wpisania w indeksie niebytu taki,
co o tym nie wie,
że nie jest człowiekiem
Jak do opisania,
jednym nowym słowem,
jest znieważający.
Do uniesienia
Nie za duża
Na rozłożoną dłoń, razy dwa,
razy trzy, cztery
Zmieści wszystko,
co udźwignąć zdołasz
Bezwzględnie zbędna,
kiedy się nie uda unieść choćby siebie
A jak pójdziesz dalej,
weź skórzany pasek
do przewieszenia przez ramię
A jak dalej pójdziesz
wtedy głowę unieś
i brwi, zdumiony,
że to wszystko w walizce,
zwykłej, tekturowej.
Pisze się pisze
Widuję go w oknie wystawowym monitora
kiedy pisze,
Siedzi przy stole albo obok, bywa, że nad
i trzyma pióro
Porusza nim zaczerniając papier
Zaczernione przepisuje na wyświetlone
na maszynie do widzenia i wiedzenia
Poprawia, często w tym samym miejscu
i zaczernia na siwym ekranie
Czyta i ciągle poprawia
Czasem drukuje na białym papierze
Kiedy pytam – co piszesz,
odpowiada – przeczytaj.
Druga niedziela grudnia 2017’
Popromienne dzieci Czarnobyla dochodzą trzydziestki,
dochodzą jest metaforą
Dożywają, jeśli to prawdą
Nie mówią nic o rodzinie,
rodzinie ludzkiej
Dzieci ze smogu idą do szkoły w maseczkach,
tak jak rodzice idą do pracy
Kiedy wracają do domu witają się
i całują mamę, zsuwając maseczkę
Rozbierz się, mówi mama, będzie obiad,
a potem załóż domową maseczkę
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl