Piotr Wojciechowski – NOWE SZATY NADZIEI

0
612

   Pisanie tego  tekstu zaczęło się w chwili smutku. Mówiłem sobie – oto za parę dni wybory, a tak niewielu oczekiwać będzie wyników wyborów z nadzieją. Wydawało mi się,  że nawet głosujący nie będą oczekiwać zwycięstwa. Nad nadzieją przeważało zmęczenie zgiełkiem kampanii, niesmak wywołany okolicznościami, w jakich ta kampania była prowadzona.

  Teraz, kiedy znamy już wyniki  – mówię do swojego tekstu, jakbym gadał do lustra. Mówię – zawsze ci, którzy przegrali są zmartwieni, a pozostali – raczej ostrożni. Mówię – nie smuć się, masz średniej wielkości kraj, raczej ładny. Klimat umiarkowany. Ludność dość wykształcona i zaradna. Chodziłeś po Warszawie w wieczór przed Nocą Muzeum i widziałeś bogate, spokojne, bezpieczne miasto. Tłumy przed Zachętą, przed Muzeum Narodowym, przed Muzeum Etnograficznym, na Placu Zamkowym kolorowo, jarmarcznie, wali perkusja. Wszędzie młodzi, dużo rodzin z dziećmi.

   Czy to może być powodem smutku, że obiecują nam materialny status równy najbogatszym  krajom Europy, a my tego statusu nie osiągniemy? Absurd. To oczywiste i słuszne, że porównujemy się do bogatych krajów Zachodu, do Skandynawii – że rozpoznajemy, na ile jesteśmy w tyle, jeśli chodzi o zamożność rodziny, estetykę osiedli, sprawność komunikacji i życzliwość urzędów. Rozsądek nakazuje przypominać drogę, jaką przebyliśmy, a także to, że będziemy inni i powinniśmy być inni, aby być sobą.

   Wielkie zbiorowości ludzkie poddane są wielkiej inercji, stąd też długo będziemy jeszcze odczuwać straty wojenne, miliony ofiar nazizmu i komunizmu. Okaleczyła naszą wspólnotę celowa eksterminacja elit. Ma swoje konsekwencje presja demoralizacyjna okupacji,  a może niszczy nas zamęt narzucony przez wschodniego sojusznika. Ten sojusznik okazał się okupantem i hegemonem. Oddalił się, a brzemię zamętu zostało. To dlatego uderzenie nihilizmu rynkowego po roku 89-tym spadło na społeczność o obniżonej odporności. Aż dziw, jak po tych przygodach ducha tak wiele ocalało z naszego kulturowego, moralnego i intelektualnego potencjału. Może obecność tych, którzy doświadczyli dobra w czasach pogardy, pomogła trochę?

   Ile razy podróżuję przez nasz bogaty, bezpieczny, spokojny kraj, zawsze widzę – dziedzictwo zamętu. Ile ono psuje. Brak jest harmonii w pojmowaniu i zagospodarowaniu przestrzeni, brak tego wyczucia, które jest współobecnością kultury estetycznej i formacji etycznej. W urządzaniu sobie życia Polacy łączą niekiedy zapobiegliwą troskę o swoje z arogancją dochodzącą do agresji w odniesieniu do tego – co obok, niby już nie moje. Domy nie pasują do ulic, przy których stoją. Chaotyczna urbanistyka źle zasłonięta wulgarną reklamą. W  mieszkaniach stoją okropnie brzydkie meble, piękne meble widuje się wyrzucone na śmietniki. Na półkach coraz mnie książek, telewizory coraz większe. Biedni ludzie przekonani, że się nimi gardzi, bo biedni. Bogaci wierzą, że im wszystko wolno. To oczywiście nakłada się na rosnące różnice w statusie materialnym i poziomie wykształcenia, na społeczną bezradność wobec plagi uzależnień. Coraz więcej jest miejsc, które określić można jako „nie – miejsca”. Tak jak na Wschodzie cerkiew, w której zrobiono skład nawozów sztucznych, klasztor, w którym zrobiono fabrykę mebli. Tak jak „Nie-miejsca” na Zachodzie, jak katedra, w której jest sala koncertowa, albo muzeum. Tak u nas trawnik zamieniony w parking, uliczka skazana na funkcje trasy przelotowej TIR-ów. Jak mieszkanie bez książek, szkoła bez ciszy. Ale przecież nie nazwę Polski „nie-miejscem”.

   Zwycięstwem było przyłączenie się do jedności europejskiej. Dziś wiemy, że tamtej Unii już nie ma. Nie wiemy jaka będzie. Przedwczorajsze wybory były nowym rozdaniem kart. Przydałaby się wielka nadzieja na rządzoną skutecznie Europę wartości – ale trudno mi mieć taką nadzieję. A wiem, bez nadziei smutno. Może potrafię z większą nadzieją spojrzeć na sprawy krajowe. Nie smućmy się na zapas – mówię literom na ekranie laptopa. Sytuacja jest dynamiczna, fala kulminacyjna w polityce już się przewaliła, emocje opadają.  Kraj nie zmienił się tak bardzo po niedzieli. Dalej widać, że jedni wygrali transformację, inni przegrali. Przegrywamy wszyscy to, że nie mamy takich elit, które poddawałyby przemiany czasu publicznej analizie,  mądrej  i odważnej. A może mamy takie elity, a to ja czytam za mało, aby przeniknąć istotę transformacji, która przecież trwa, a coraz wyraźniej staje się epizodem wspólnych europejskich dziejów. Historia pozwoliła nam razem płynąć na  tratwie nadziei. Razem patrzymy na fale imigracji, fale głupoty i egoizmu, także na podnoszone przez ocieplenie fale oceanów.

  Sam pisuję o cywilizacyjnych źródłach klimatycznych i ekologicznych zagrożeń, o rozmiarach i bliskości klęsk, o możliwościach ratunku i przeciwdziałania. To wszystko aktualne, nawet w pewnym sensie modne. Tu, w Polsce, trąby powietrze kładą setki hektarów lasów, nad wsiami latają zerwane z budynków dachy. Dopiero co w widziałem w telewizji – do Wojciechowa pod Lublinem, na teren zniszczeń przyjechał i premier i pani wicepremier, obiecują zwiększoną pomoc.

  A tymczasem presja zagrożeń niewiele  zmienia w rządzeniu, planowaniu. Także tu, na dole, ludzie nie kwapią się z podejmowanie zmian we własnym życiu – w konsumpcji, w gospodarowaniu śmieciami, w sposobie odżywiania się. I rozumiem to. Tych, którzy są zadowoleni z wyników wyborów, tych, których te wyniku martwią, klęska zaniku nadziei dotyka prawie w tym samym stopniu. Ludzi boją się, że okażą się głupi. Boją się mieć nadzieję na to, że katastrof można uniknąć, odwrócić czy opóźnić choćby zmiany klimatyczne, zatrucie oceanów, utratę tysięcy gatunków. Nie dziwię się ludziom, przecież globalizacja dzieje się przy podniesionej kurtynie. Rosja, Chiny i Stany Zjednoczone, razem odpowiedzialne za trzy czwarte niszczących planetę procesów, wcale nie śpieszą się z przyłączeniem do ONZ protokołów ratowniczych. Cóż pomoże, że Polska zamknie kopalnie i wygasi elektrownie palące węglem, kiedy Polska odpowiada za mniej niż jeden procent zanieczyszczenia atmosfery. A poza tym – takich zmian nie da się zrobić z piątku na poniedziałek, nawet przy entuzjastycznej ofiarności całego narodu. A cywilizacja konsumpcji bynajmniej do ofiarności nie wychowuje.

  Wiele mówi się o niedostatkach funkcjonowania demokracji. Ona powinna być naszą dumą i fundamentem bytu. Ludzie jednak wolą się wzajemnie oskarżać o psucie demokracji, niż próbować odsłonić głębokie źródła tego, że nie działa to, co ma działać. Więc nieco zawstydzony powtarzam uwagi znane już Państwu z dawnych felietonów na  Biesiadach. Dla właściwego działania demokratycznych procedur potrzeba, aby całe społeczeństwo wykazało się pewnym poziomem cnót obywatelskich, aby było wystarczająco dużo uczciwości, punktualności, skromności, hojności, życzliwości wzajemnej, delikatnych manier, zwięzłości w mowie i poczucia formy,  wystarczająco dużo bezinteresowności, sprawiedliwości, poczucia humoru.

   A może  szkoda gadać, bo wszyscy wiedzą,  że brak cnót obywatelskich jest źródłem kryzysu. Wiedzą, że demokracja potrzebuje  cnót obywatelskich, że je zużywa. Wiedzą, że demokracja  tych cnót nie uczy, nie wychowuje obywateli . Wychowuje ich rodzina, wychowuje ich szkoła, wychowuje ich harcerstwo, życie klubów i stowarzyszeń. Wychowuje – o ile to wszystko działa jak należy. To też wiedzą ludzie, a nie mówią o tym, bo brak im nadziei. Nie chcą być dziećmi matki głupich.

  A gdyby temu przysłowiu krzywdzącemu i nadzieję, i wszystkie nasze matki, nadać właściwe brzmienie – nadzieja matka spokojnych? Bo przecież człowiek naprawdę ufający nadziei – spokojny jest o swoje dziś i swoje jutro. Dziś ma swój sens, jutro będzie lepiej. Gdyby tak to przysłowie naprostować, inaczej spojrzelibyśmy na demokrację. A także na ekologię. Dostrzeglibyśmy  jak w małej skali – w skali spraw w zasięgu ręki – wszystko może się poprawić, jeśli będziemy mieli wokół siebie uczciwych, miłych, bezinteresownych sąsiadów, przyjaciół, kuzynów, kolegów z pracy. A co więcej – że sami możemy okazywać się hojni, punktualni, życzliwi i pogodni. Tworząc tam, gdzie żyjemy, wysepkę dobrych manier i gotowości do wzajemnej pomocy dajemy sobie szansę przetrwania.

 Podobnie jest z ekologią. Niewiele w najbliższych dniach mogę zrobić dla usunięcia z Pacyfiku kolosalnych wysp z plastykowych śmieci, plam ropy i innego paskudztwa. Mogę jednak w parku podnieść torbę po chipsach i wrzucić do kosza. Mogę zadzwonić do władz dzielnicy, że koszów w parku jest za mało, mogę zaproponować rodzinie zdrowszy i bardziej ekologiczny posiłek… Zrobię to, bo mogę. Zrobię – mimo brzydkiej postawy Chin i innych mocarstw   Zrobię, bo mam nadzieję, że to wszystko ma sens, bo mam nadzieję, że poczuję się potrzebniejszy, że milej mi będzie patrzeć na otaczający mnie  świat.

Nie będę ukrywał, że naiwne i poczciwe budowanie wysepek, to nie jest jedyne wyjście. Jest jeszcze dwa.

 Po pierwsze narzekać, złościć się, straszyć się wzajemnie, podejrzewać spisek. Tak robi masę osób – rozejrzyjcie się. Czy te osoby wyglądają na szczęśliwe?

     Drugie wyjście wypłynęło ze starych notatek przy reperacji komputera. Oto ono: W ramach czystej opcji liberalnej i współczesnych technologii staje się teraz możliwy również bardziej nowatorski scenariusz, w którym duża część ludzkości przeprowadza się w świat wirtualny i to w nim właśnie „jest sobą”, wynurzając się w realność tylko sporadycznie i z niechęcią.

    Nie sądzę, aby te trzy wyjścia wystarczająco opisywały przestrzeń naszej wolności. Tratwa płynie, ale na pokładzie każdy ma swoją busolę. Przydałoby się więcej chętnych do wioseł.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko