Janusz Termer
Remanenty pamięci
Z Kuśniewiczem przez Paryż (z Okudżawą w tle)
Gdy w 1964 roku odwiedziłem redakcję „Nowych Książek” a trafiłem tam trochę przypadkowo, a może i nie przypadkowo, bo z polecenia Michała Głowińskiego (jednego z recenzentów mojej pracy magisterskiej – po niespodziewanej śmierci jej promotora profesora Kazimierza Budzyka), przyjęła mnie w redakcji „NK” Anna Szaniawska – zastępczyni redaktor naczelnej, Zenony Macużanki, wręczając mi dopiero co wydaną przez PIW powieść Andrzeja Kuśniewicza W drodze do Koryntu. Proszę przeczytać, powiedziała, a jeśli uzna pan za stosowane, to proszę też napisać recenzję, bo nie za bardzo jeszcze znamy tego nowego autora. Ten „nowy autor” miał wówczas lat sześćdziesiąt oraz pięć książek w dorobku (trzy tomy wierszy i dwie powieści)! Oczywiście przeczytałem jednym tchem i napisałem – i to entuzjastyczną, na ile mi pozwalała debiutancka powściągliwość i stan świadomości historycznoliterackiej – recenzję, która wkrótce została tam opublikowana, Jako dobry – okazało się – prognostyk moich dalszych i długoletnich kontaktów z tym pismem. Nie przypuszczałem także wtedy, że już wkrótce potem poznam osobiście tego „nowego autora”, że będę miał potem okazję rozmawiać z nim w redakcji “Miesięcznika Literackiego”, gdzie pracował, a także nawet kiedyś pospacerować z nim po Paryżu!
A stało się to w marcu 1990 roku. Francuscy wydawcy, wraz z tamtejszym Ministerstwem Kultury i innymi sponsorami, zorganizowali swój kolejny, doroczny, bodajże X z kolei paryski „Salon du Livre”. Targi Książki poświęcone tym razem prezentacji literatur, edytorów książek literackich oraz branżowych czasopism z krajów byłego, tak zwanego wtedy u nas potocznie, bloku „demoludów”, które były właśnie na samym początku swej nowej i pełnej wielkich niewiadomych elementów drogi politycznej. Próbowały także wybijać się – z niejakim trudem – na suwerenność kulturową; po owych wydarzeniach z 1989 roku, czyli tuż po mniej lub bardziej „aksamitnych” rewolucjach w tej części Europy po obaleniu muru berlińskiego…
Francuzi zrobili ten swój książkowy „Salon du Livre” z wielkim organizacyjnym hukiem, sporym międzynarodowym rozmachem. Byli ciekawi tego, co dzieje się w kulturze i literaturze na wschód od Łaby. Centrum imprezy stanowił paryski Petite Palace; wbrew swej nazwie całkiem pojemne gmaszysko wystawiennicze z zapleczem konferencyjnym, gastronomicznym i administracyjnym. Zaprosili na swój koszt (łącznie z biletem lotniczym do Paryża) po kilkanaście – z okładem – osób z każdego kraju: od Bułgarów, Czechów, Polaków, Słowaków po Rosjan, Rumunów i Węgrów… Byli wśród nich przedstawiciele związków pisarskich, czołowych wydawców, krytyków literackich i redaktorów czasopism. Tak się dla mnie szczęśliwie złożyło, że znalazłem się w tej polskiej reprezentacji, jako wówczas jeszcze naczelny redaktor miesięcznika „Nowe Książki”. Obok między innymi takich postaci, jak uznawany już wtedy powszechnie za literacką wybitność – i tłumaczony już we Francji i nagradzany (za powieść Król Obojga Sycylii, 1978) – Andrzej Kuśniewicz czy polscy szefowie czołowych oficyn książkowych od Czytelnika, Iskier, PIWu, PWNu, po krakowski Znak czy WL…
Mieszkaliśmy w kilku różnych hotelach na legendarnym dla sztuki i światowej literatury Montmartrze; mnie i m. in. Kuśniewiczowi przypadły w udziale miejsca w niewielkim hoteliku na malutkiej uliczce (przypominającej nieco naszą warszawską Pragę, tę z początków XX wieku!. Były tam skromne, choć sympatyczne pokoiki: wielkie łoże zajmowało niemal całą przestrzeń, dopełnioną przez miniaturowy stolik, krzesło, telewizor z masą programów (nie było czasu na oglądanie) – i łazieneczkę. Zabierano nas stąd rano po tzw. francuskim śniadanku w bufecie (kawa, bułeczka z masłem i dżem) autokarem do owego Petite Palace, gdzie odbywały przeróżne spotkania dyskusyjne i prezentacje wydawców francuskich oraz dorobku zagranicznych gości Salonu, edytorów czy redaktorów czasopism. Rozmów poświęconych książce i jej przyszłości, jak i czasopismom książkowym (tym ostatnim patronował paryski tygodnik „Livre Hebdo”). Oczywiście mówiłem i pokazywałem specyfikę naszych „Nowych Książek”, choć jego ówczesna zgrzebność edytorska nie mogła być, niestety, nie tylko na tle „normalnie” kolorowego i nieprzyzwoicie wręcz eleganckiego (dla nas) pisma gospodarzy – „Livre Hebdo”, powodem do nazbyt wielkiej dumy…
Ale ja nie o tym. Z tego miejsca spotkań, prezentacji i obrad wracaliśmy spacerkiem codziennie spacerkiem do hoteliku na Montmartrze. Kilkakrotnie we dwójkę tylko z Andrzejem Kuśniewiczem, który jak wiadomo skądinąd znał Paryż jak własną kieszeń; zarówno ten przedwojenny jak i powojenny (m. in. jako konsul w Lille czy radca ambasady polskiej). A miasto to – jak i w ogóle Francja – pojawia się w tle wielu jego utworach, choćby we wspomnieniach bohaterów; jak W drodze do Koryntu. Jest też jednym z przywoływanych miejsc w powieści Witraż (1980), której postacią główną jest arystokrata z mieszanej polsko-francuskiej rodziny. I gdzie, jak wtrąca autor niby tylko mimochodem, a co odnosi się i do innych jego utworów, do których – mimo że sprawy toczą się we Francji i między Francuzami, zakradły się tu również pewne motywy polskie.
Słuchałem więc tych jego frapujących wspomnieniowych opowieści z zapartym tchem, a teraz żałuję ogromnie, że nie notowałem wtedy na gorąco uwag i licznych dygresji pisarza na temat miejsc, pomników, znanych postaci historycznych i współczesnych czy charakterystycznych budowli mijanych po drodze, a i dotyczących częstokroć mniej lub bardziej bezpośrednio motywów polskich. Takich jak słynny most noszący imię rosyjskiego cara Aleksandra, Plac Inwalidów, pobliski budynek Ambasady Polskiej… W trakcie tych naszych pieszych niespiesznych wędrówek, w monologach pisarza „motywy” francuskie mieszały się z polskimi realiami. Najczęściej, jak pamiętam, połączone z nieco nostalgicznymi odwołaniami do epoki jego dawniejszej, przedwojennej jeszcze młodości. Na przykład gdy mówił o czasach, gdy przebywał wtedy we Francji prywatnie, jako zwyczajny turysta, przybysz z kresowej ukrainnej Polski. No, może nie aż tak zupełnie „zwyczajny”, bo podróżował, będąc w latach 1925-1928 przedstawicielem polsko-włoskiej firmy samochodowej, bardzo „niezwyczajnie”, bo przy pomocy samochodu marki Bugatti (tak legendarnego i „kultowego” do dziś pojazdu). Był potem Kuśniewicz polskim przedstawicielem dyplomatycznym w Tuluzie, a w czasie wojny współdziałał z francuskim ruchem oporu jako pracownik Biura Opieki nad Polakami, póki nie został aresztowany przez gestapo i osadzony w obozie koncentracyjnym. Trafnie i lapidarnie ujął kiedyś te biograficzne, historyczne czy polityczne dylematy, determinanty i zawiłości ożywiające twórczość Kuśniewicza – Jerzy Jarzębski w zbiorze szkiców Powieść jako autokreacja (1984) pisząc, że cały życiorys jak gdyby predestynował Kuśniewicza do podjęcia szczególnych zadań: uwolnienia się od subiektywizmu jednostki, uwikłanej w naród, klasę tradycję, ukazania historii obcymi oczyma, oddania sprawiedliwości adwersarzom. Polak, ale rozlicznymi więzami złączony z kulturą niemiecką i austriacką (dodajmy, że potem i z francuską) wychowany w wielonarodowym tyglu Wschodniej Galicji; potomek ziemian – i socjalistyczny dyplomata; wzrastający w habsburskiej monarchii, a przy tym obznajmiony z realiami i kulturą całej Europy – nie wyczerpuje to na pewno wszystkich sytuacji konfliktowych, w jakich postawiły Kuśniewicza życiowe losy…
Wszystko to miałem rzecz jasna wtedy jeszcze w pamięci żywej. Ale zapewne też o wielu innych sprawach, może i bardziej „przyziemnych”, jak to ówczesne opowiadanie pisarza o sportowym Bugatti, które jednak na takim słuchaczu jak ja, szczęśliwym wtedy posiadaczu takiego cudu techniki, jakim był polsko-fiatowski „maluch”, musiało również robić odpowiednie wrażenie… A dodać warto, że Andrzej Kuśniewicz miał w owym 1990 roku 86 lat! Był fizycznie i intelektualnie bardzo sprawny; chętnie spacerował zamiast jeździć autobusem czy metrem (choć organizatorzy zaopatrzyli nas w bezpłatne bilety). Lubił opowiadać dużo i chętnie, a ja równie chętnie słuchałem. Nie odnosiłem też wrażenia, że stał się obecnie – „na stare lata” – jakimś wielkim i zadufanym „gawędziarzem samochwałem” czy snobem pragnącym zaimponować młodszemu od siebie o prawie czterdzieści lat żółtodziobowi…
***
Tu zatem jeszcze tylko na koniec słówko o zapowiedzianym w tytule niniejszego tekstu Bułacie Okudżawie. Oto, w trakcie tego pobytu paryskiego na „Salon du Livre” odbyło się na zakończenie imprezy wielkie i tłumne przyjęcie wydane przez ministra kultury (którym był znany z głośnych pomysłów i realizacji kulturalnych Jacques Lang). Trzymałem się blisko Andrzeja Kuśniewicza (do czasu gdy zostaliśmy rozdzieleni przez jego uczestników), ciekaw jego uwag o podawanych smakołykach i winie, gdy w pewnym momencie poczułem na plecach coraz bardziej napierający tłum gości bankietu. Odwróciłem się i zobaczyłem w tym tumulcie za sobą, też nieco zagubionego, stojącego i trzymającego się dzielnie z kieliszkiem wina (a może koniaku, nie pomnę) w dłoni.. ni mniej ni więcej tylko autora ballady o bumażnym sołdatie, czyli samego Bułata Okudżawę – ubranego jak na czasami oglądanych prasowych zdjęciach, w tę swoją czarną skórzaną marynarkę. Zdążyłem go jeszcze tylko pozdrowić – w łamanej szkolnej ruszczyźnie – od siebie i od Polski, bo osobiście go nie znałem (ani rzecz jasna on mnie), by wiedział, że w naszym kraju jest postacią ogromnie popularną i cenioną, co przyjął z uśmiechem. Usłyszałem jeszcze tylko spasiba..bo zaraz potem, szybko zniknął mi z oczu wchłonięty przez ten wielki falujący tłum targowych gości paryskiego „Salon du Livre”. Jak wcześniej Andrzej Kuśniewicz…