Zdzisław Antolski
Złote lata kieleckiej literatury (2)
Największym sukcesem Ryszarda Miernika i całego naszego kieleckiego środowiska artystycznego w latach 80., było powstanie Domu Środowisk Twórczych „Pałacyk Zielińskiego. Piękny, zabytkowy dworek, położony w parku miejskim, byłego naczelnika policji pod rosyjskim zaborem, a przy tym miłośnika sztuki, wybitnego kolekcjonera tzw. „starożytności” i mecenasa polskich malarzy.
Do Pałacyku do pracy przeszedłem z Ośrodka Kultury Literackiej wraz z Rysiem Miernikiem. Okazało się, że pracuje także z nami Andrzej Lenartowski. Bowiem powstało pismo „Plotkarka. Informator kulturalny”. Bogdan Pasternak był redaktorem naczelnym, a Andrzej Lenartowski jego zastępcą. Ja zostałem sekretarzem redakcji.
Andrzej Lenartowski w każdym numerze przeprowadzał wywiad z jakimś kieleckim artystą, albo kimś na eksponowanym stanowisku w kulturze, a podpisywał się jako „Ali”. Najlepiej mu wyszła, według mnie, rozmowa z aktorem, Edwardem Kusztalem. Edek był urodzonym gawędziarzem. uwielbiał w naszym towarzystwie, Andrzeja i moim, przesiadywać w kawiarni i snuć swoje anegdoty z własnego życia. Nie wiedzieliśmy wówczas, że w ten sposób przygotowuje się do powstania swojej książki wspomnieniowej „Fajerką przez Kielce”. Są to gawędy wspomnieniowe wybitnego aktora, wspomnienia od czasów dziecinnych aż po wiek emerytalny, dodajmy świetnie napisane i skomponowane. Może zresztą wówczas Edward nawet nie przypuszczał, że kiedyś w przyszłości spisze te swoje wspomnienia, ubrane w anegdotyczną szatę. Kiedy ją niedawno czytałem raz jeszcze, przypominałem sobie chwile w pałacykowej kawiarni, kiedy Edward nam ją opowiadał. „Plotkarce” poświęciłem wiele czasu i energii. Prowadziłem tam stały felieton kulturalny, redagowałem teksty kolegów, prowadziłem rubrykę poetycką.
Razem z nami pracował malarz i poeta, Jan Walasek. Również oryginał. Urodzony gawędziarz, znawca filozofii Wschodu, astronom-amator, a w sumie wspaniały facet. Nieraz przegadaliśmy całe godziny o sztuce. Jaś zaliczył kiedyś wpadkę, kiedy przyszli goście, wystrojeni, a on dopiero rozwieszał obrazy w galerii. Odwiedziłem kiedyś Jasia w jego pracowni malarskiej, gdzie po wypiciu pewnej ilości alkoholu, przyjaciel podarował mi, w przypływie hojnej serdeczności, wielki swój obraz olejny w ramie. Taszczyłem go zimą przez pół miasta do mojego bloku w innej dzielnicy, przy lodowatym wietrze, po oślizgłych chodnikach, bo bałem się, że jak artysta wytrzeźwieje, to zmieni zdanie, co do podarunku. Również nasz znakomity artysta-fotograf, Antoni Myśliwiec, lubił anegdoty, ale bywał jak i my leniwy, dlatego często byliśmy gonieni do roboty przez wicedyrektora, Romana Ostrowskiego, który nas pilnował.
Do Pałacyku często przyjeżdżali do nas znani poeci i pisarze z całej Polski. Tam poznałem Jerzego Harasymowicza, Artura Sandauera czy Wiesława Myśliwskiego. Po spotkaniu z publicznością trzeba było z gośćmi napić się wódeczki i pogadać o życiu i literaturze. Choć akurat pan Artur Sandauer był zagorzałym abstynentem, a Jerzy Harasymowicz, chory na serce, nie pił także, ale inni, owszem lubili. Zwłaszcza pan Wiesław, który mówił do mnie per „ty”, ale ja nie odważałem się na taką poufałość wobec mistrza, lubił sobie pogawędzić swobodnie na różne tematy, także z chęcią słuchał plotek o znanych osobach z życia literackiego. Bardzo empatyczny człowiek bez śladów pychy czy zadufania, choć krytyka wynosiła go pod niebiosy. Pamiętam jakąś wycieczkę autokarem, którą zorganizował Ryszard Miernik, kiedy przegadałem z panem Wiesławem kilka godzin, bo reszta pasażerów był w stanie upojenia, a tylko my dwaj się oszczędzaliśmy.
Jednak nie tylko literaci lubili mocne trunki. Pewien mój kolega, Wojtek, niebieski ptaszek, wyjechał do Anglii i ożenił się z bogatą wdową. Podobna kobieta dużo od niego starsza i brzydka, ale forsiasta, z własnym domem. Kolega przyjechał w odwiedziny do starego kraju i postanowił z kolegami opić swój sukces życiowy, w Pałacyku właśnie. Stanowczo zażądał, abym i ja był na tym wieczorze, jako stary kolega. Właśnie załatwiałem sprawy przez telefon i powiedziałem, że do nich dołączę, bo libacja miała się odbyć w gabinecie szefa.
Nagle zobaczyłem dwóch kelnerów, którzy niosą wielki, wiklinowy kosz, wypełniony z górką butelkami wódki. Śmierć zajrzała mi w oczy. Byłem w tym tygodniu już po kilku zakrapianych imprezach i bałem się, że tej nie przeżyję.
Zadzwoniłem do narzeczonej i powiedziałem: – Zabierz mnie stąd, bo grozi mi śmierć. Narzeczona przyjechała, powiedziała Szefowi, że jej matka jest chora i ja muszę koniecznie jej pomóc w przewiezieniu starszej pani do szpitala. Szef mnie zwolnił. Ale kolega Wojtek z Anglii śmiertelnie się obraził. Powiedział, że widocznie zazdroszczę mu bogatego ożenku.
Nie zapomnę mojej z Andrzejem podróży do Wrocławia, do Zdzisława Smektały, aby wspólnie rozstrzygać konkurs poetycki. W tamtą stronę jechaliśmy jeszcze trzeźwi, ale powrót to była cała epopeja alkoholowa i do dziś ni jestem pewien czy Andrzej wysiadł ze mną na dworcu w Kielcach, czy kontynuował podróż romantyczno-alkoholową dalej, w Polskę. Rozmowa ze Zdzisławem (zmarł niestety niedawno) była bardzo inspirująca. Miał wszechstronne literackie zainteresowania i takież uzdolnienia.
W 1985 rozstrzygnięto w Kielcach konkurs literacki, na którym moje wiersze ze zbioru „Okolica Józefa” wygrały jedną z pierwszych nagród. Znów odbyła się biesiada literacka z udziałem Piotra Kuncewicza i byłego kielczanina, prozaika mieszkającego w Łodzi, Wiesława Jażdżyńskiego. Pan Wiesław był przedwojennym absolwentem mojego liceum i. Stefana Żeromskiego. Bardzo ucieszył go mój sukces. Ulubioną anegdotę pana Wiesława Jażdżyńskiego była opowieść o jego ojcu, przedwojennym oficerze sanacyjnym, który zmuszał go do nauki jazdy konno wierzchem w wieku licealnym, twierdząc, że to się synowi bardzo przyda w późniejszym życiu. Jak się okazało po wojnie, była to umiejętność, dorosłemu pisarzowi, zupełnie nieprzydatna, choć mógł się nią chwalić w towarzystwie.
W 1987 wybraliśmy się we trójkę, ja, Andrzej Lenartowski i Bogusław Pasternak, na Łódzką Wiosnę Poetycką, jak się później okazało, ostatnią w jej historii. Poznaliśmy mnóstwo poetów, (ja wspomina znakomitego acz niedocenionego krytyka poetyckiego, Henryka Pustkowskiego) a rankiem budził nas skacowanych Boguś Pasternak, uprawiający w tych ekstremalnych warunkach, gimnastykę poranną. Dzięki temu ma końskie zdrowie i nadal jest na chodzie (urodzony w 1932 roku), gdy wszyscy inni poeci z grupy „Ponidzie”, dawno już pomarli. Życzę mu 150 lat życia.
Później była Jesień Poetycka w Warszawie i zwiedzanie przez mnie wystawy poświęconej Edwardowi Stachurze. Mieszkałem w jednym pokoju w Novotelu z poetą Stasiem Golą, z Bielska Białej. Miałem okazję rozmawiać z moim poetyckim mistrzem – Janem Bolesławem Ożogiem.
W 1986 była wspaniała impreza literacka w Cedzynie pod Kielcami, organizowana przez kielecki KKMP. Już nie pomnę wszystkich wybitnych pisarzy, jacy w niej uczestniczyli, ale pamiętam Bohdana Zadurę i Marka Sołtysika. Zaprzyjaźniłem się wówczas z Jankiem Tulikiem. Z młodszych poznałem Agnieszkę Herman, Danutę Błaszak, Hannę Kowalewską (wówczas jeszcze przed debiutem książkowym, ale pewną swojego powołania pisarskiego). Wielkie wrażenie wywarła na mnie Hanna z całą powagą mówiąca o swoich literackich planach, które zrealizowała z żelazną konsekwencją. Wówczas wydawała mi się marzycielką.
Doskonałą puentą tej imprezy był wieczorny występ w Pałacyku Zielińskiego Allena Ginsberga, który deklamował i śpiewał swoje utwory. Na ten wieczór zostaliśmy dowiezieni z Cedzyny autokarem, już po zmierzchu. Była ona nieco improwizowana, bo poeta Szczęsny Wroński, mieszkający w Krakowie, ściągnął Ginsberga do Kielc w ostatniej chwili. Nie było czasu na reklamę ani druk zaproszeń.
Ginsberg zgodził się na ten występ również dlatego, że jego słuchaczami mieli być młodzi twórcy – poetki i poeci. Jednak starsi widzowie nie wszyscy byli zachwyceni. Pamiętam reakcję pewnego poety pochodzącego ze wsi w Górach Świętokrzyskich, który demonstracyjnie na spotkanie z amerykańskim beatnikiem nie poszedł. A kiedy go spytano, czemu nie poszedł na tak ważne literackie wydarzenie, oświadczył zdziwiony: – Miałem iść na tego Żyda?
Zdzisław Antolski