Krystyna Habrat
WYMUSZONY PACIERZ
Byłam raz przypadkowym świadkiem przykrej sceny. Wchodząc do sekretariatu pewnej szkoły, spotkałam znaną mi, starą nauczycielkę. Właśnie przeczytała na drzwiach imię i nazwisko sekretarki i bardzo się ucieszyła. Opowiedziała, że uczyła kiedyś jej dzieci i ta pani była bardzo miła.
– Ona mi pomoże! szepnęła, otwierając drzwi.
Weszłam za nią, bo też miałam sprawę i szybko tego pożałowałam. Sekretarka, co miała być tak miła, a znałam ją z innych okazji, że prawie taka była, choć bez przesady, tym razem okazała się chłodna. Roześmianą na powitanie nauczycielkę nie objęła ramionami, nawet się nie uśmiechnęła. Nie kazała starej osobie usiąść. Owszem, wstała na jej widok i teraz patrzyła na przybyłą z góry.
– Pani Gabrysiu – zaczęła ta, ale spojrzawszy w nieruchomą twarz sekretarki, speszyła się. – Chciałabym zapytać, czy znalazłyby się tu dla mnie jakieś godziny… Muszę sobie dorobić do emerytury. Właściwie to ja do dyrektora.
– Dyrektora nie ma. Godzin lekcyjnych też nie… Przykro mi.
I to było wszystko.
Przez moment jeszcze obie stały naprzeciw siebie, znieruchomiałe w dręczącej ciszy. Może było podobnie, kiedy sekretarka przychodziła pytać o postępy swych dzieci. Wtedy nauczycielka stała za stołem i była ważna, wertując dziennik. Teraz role się odwróciły. Aż za bardzo.
Nauczycielka szepnęła cicho: do widzenia, i wyszła. Nikt jej nie zatrzymywał. Ja bałam się spojrzeć w jej twarz.
Może już miewała okazje widzieć, jak matki nadskakujące i przymilne, gdy uczyła ich pociechy, potem demonstrują inną twarz. W myśl zasady: im niżej się ktoś kłania, tym potem bardziej wypina. Po zmianie ról.
Zanim dojdę do sedna, przypomniał mi się bukiet kwiatów, jaki niespodzianie dostałam w innej szkole od ucznia. Ja nie byłam nauczycielką, nie miałam swojej klasy, więc tylko z boku podziwiałam naręcza kwiatowe, jakie otrzymywały na koniec roku nauczycielki. Szczególnie pani od matematyki. Nagle stanął przede mną uczeń kończący szkołę i wręczył mi bukiet:
– Proszę przyjąć za to, że poświęciła mi pani tyle pracy i zachęciła do wyboru lepszej szkoły.
Rzeczywiście, zrobiłam wyłom w stereotypach i zaczęłam namawiać uczniów, szczególnie tych, którzy w moich badaniach osiągali wyższe wyniki, aby nie szli na łatwiznę, nie wybierali pierwszej lepszej szkoły zawodowej, ale liceum lub technikum. No i rozbudzałam takie ambicje w coraz większej ilości. Przychodzili do mego – oj, skromnego, skromnego – gabinetu porozmawiać, czytali książki, jakie im zaleciłam i nawet pani wizytator zauważyła, że podniósł się % wyborów lepszych szkół. Czy wszystkim się to spodobało? – nie powiem.
Ale ten uczeń wybrał za moją radą liceum i dostał się. Uwierzył, że może potem iść na studia i je skończyć. I przyniósł mi wtedy kwiaty, jakich się nie spodziewałam.
Czemu o tym wszystkim piszę? Bo przeczytałam w internecie mądry artykuł o treści, że dawać komuś coś trzeba z miłością.
Było tam szerokie omówienie, dlaczego tak należy dawać i jak dawać, a pod koniec krótka wzmianka, że nie wszyscy zasługują na takie obdarowywanie z serca, a chodzi o pokolenie “chciejców”, chciwców, pazernych egoistów, choć tam nie użyto tak ujemnego określenia. I ja go wciąż zapominam. Freud pewnie by wyjaśnił, dlaczego? Tylko nie wiedziałby, że wbił mi się w głowę zakres pamięciowy owego terminu, czyli to, o co chodzi, podczas rozmowy z pewną przerozkoszną egoistką.
Chciałam jej delikatnie zwrócić uwagę, że powinna komuś pomóc, bo się uchylała. I wtedy ona, bardzo z siebie zadowolona, wypaliła, że jej pokolenie – a była tylko 5 lat młodsza ode mnie – jest inaczej wychowane. Oni tylko biorą, bo rodzice i wszyscy zawsze im wszystko podsuwają, dają, proszą, by brali, i tak utwierdzają ich w przekonaniu, że im się wszystko należy. Oni więc są pokoleniem… i tu padła nazwa, która dotąd uparcie wylatuje mi z głowy. Źle mi się kojarzy z tamtą rozmową. Nawet mam złudzenie, iż wtedy odsunęłam się od niej pospiesznie, jakbym się bała, że zacznie mi zaraz wszystko zabierać: torebkę, książkę, rękawiczki, szal, bo jej się należy. Zażąda: pożycz, daj, potem nie odda, zgubi, zniszczy i tylko wzruszy ramionami.
Ale teraz użyłam swej metody mnemotechnicznej na przypomnienie tego niemiłego słowa, pamiętając już, że jest na literę “r” i zaczęłam powtarzać wg alfabetu: ra; rb, rc… i szybko wyskoczyło mi: pokolenie roszczeniowe. No tak, przecież to od ich wiecznych roszczeń wobec wszystkich. Im się wszystko należy. Oni żądają. A kto ośmieli się odmówić, usłyszy zarzut, że nie jest skory do pomocy innym. Taki przerażony, że może sam jest egoistą, zmienia front. Nie próbuje już uzdrawiać egoistki, ale otacza ją większą opieką. I jej w to graj. Jest taka “Trzpiotka” u Czechowa, którą mąż, lekarz, przesadnie rozpieszczał. A w życiu…
To tacy egoiści, roszczeniowcy, nie zasługują, aby im nadskakiwać, dawać wszystko z miłością.
Tu powinnam omówić wspomniany na wstępie artykuł o dawaniu z miłością, bo bardzo piękny, ale nie chcę zbytnio podpierać się czyimiś mądrościami. Ponadto już bym go pewnie nie znalazła, bo na Facebooku wszystkie treści tak szybko przemijają, że nie sposób ich potem odszukać. Zupełnie jak w zapamiętanym z dzieciństwa pochodzie pierwszomajowym. Obserwowałam takie (chodziłam w nich później też, obowiązkowo, ale wtedy nie widzi się wszystkiego), jak pospieszają moją ulicą i co chwila ktoś wznosi jakieś hasło, inni pokrzykują 3 razy “Niech żyje!” i już są daleko. Zapamiętałam, jak raz gorliwa działaczka Ligi Kobiet, patrząc na swe niepracujące sąsiadki, które się tylko przyglądały pochodowi wrzasnęła: “Precz z kobietami, co przesiadują pod blokami!” i tłum z transparentami podchwycił: Precz! Precz! Precz!
Na Facebooku wpisy przemijają podobnie szybko. Ledwo się przeczyta, ten, następny, dalsze i już ich trudno odnaleźć.
Ale wracam do rzeczy o cnocie dawania innym czegoś z serca.
Oczywiście trudno się nie zgodzić z założeniami artykułu. Jeśli dawać coś, nie tylko kwiaty, ale też życzliwość, wdzięczność, to trzeba koniecznie dawać z sercem. I bezinteresownie. Żeby nie było rozczarowań, jak u nauczycielki ze wstępu, której po latach sekretarka zburzyła złudzenie. Wcześniej okazywała przymilność, a jak już nie musiała, odbiła to sobie lodowatym przyjęciem.
Zresztą o dawaniu bez serca, a interesownie i wszelkim robieniu czegoś z musu, mówi stare przysłowie: Wymuszony pacierz Panu Bogu niemiły.
Ale coś jeszcze mnie tu poruszyło na marginesie tej sprawy. Zastanawiam się dlaczego tyle nauk, zaleceń, przykazań, wymagań jest dla ludzi dobrych? Dla tych, co sami powinni dawać i to z miłością. Tych, co powinni nadstawiać drugi policzek. Co powinni szybko wybaczać złoczyńcy wyrządzone sobie zło. Milczeć, że za dłuższą dniówkę dostają tyle samo, co ci na końcu.
Jakoś nie spotykam nauk dla tych drugich, co bez skrupułów wyrządzają zło, co biorą od każdego ile wlezie, co walą w gębę (policzek), co bezczelnie chwalą się swoją roszczeniowością? Dobrych ustawiać łatwiej, żeby byli jeszcze lepsi i korzystali na tym źli. Dobrzy marzą, aby być jeszcze lepszymi. Dokładają starań. Udoskonalają się. Dlatego się takich wykorzystuje.
Zostawiamy zatem tych drugich – złych – w ich ułatwionym grzeszeniu? Bo i tak nie posłuchają?
Krystyna Habrat.