Krystyna Habrat
KTO TERAZ UCZY NAS ŻYCIA?
Zamyśliłam się nad tym, gdy wychodząc z bloku zderzyłam się w drzwiach z dwoma nastolatkami, którzy nadeszli z boku i nie popuścili, a przepchali się pierwsi. Chwilę później na wąskim chodniku musiałam uskoczyć na krawężnik przed dwoma zagadanymi panami. Zadowoleni nie usunęli się ni o cal.
Pomyślałam wtedy, że już mała wagę przykłada się do dobrego wychowania. Być może demonstrowanie grzeczności uchodzi za słabość. Ale mnie nie chodzi tylko o savoir-vivre, ale w ogóle o zasady postępowania w życiu.
Wiadomo, życia uczą przede wszystkim rodzice. Dalej środowisko rodzinne z babciami i ciotkami, które wszystko wiedzą najlepiej, potem szkoła, wreszcie otoczenie – koledzy, koleżanki, sąsiedzi, bliżsi, dalsi… i tzw. ulica. Byle tylko pewne ulice omijać.
Z domu wynosi się ogólną ogładę i poglądy na życie, stosunek do religii, do sportu czy zdrowia. Dom kształtuje model, w jaki będziemy kontaktować się z innymi ludźmi, czy cechować nas będzie szacunek do innych, uprzejmość, życzliwość i empatia, czy też niestety egoizm, lub co gorsza, niechęć do ludzi, nieufność, zawiść i kompleksy niższości. Czasem rodzice, którzy nie pozbyli się balastu nieszczęśliwego dzieciństwa, nie zdając sobie z tego sprawy, unieszczęśliwiają dziecko, wyrabiając w nim niewłaściwe wzorce. Takie mogą utrudnić mu przystosowanie społeczne i dobre ułożenie sobie życia.
Dziecko przychodzące do I klasy umie już posługiwać się nożem i widelcem i ma wyrobiony stosunek do kultury, książek. Jeśli w jego domu nikt nie zasiada wieczorem do lektury, to i ono będzie traktować książkę jako artykuł odległej potrzeby, na którą zwykle zabraknie czasu.
Jednak w ostatnich czasach zapracowane matki, goniące z pracy do domu, wypełniające swe obowiązki w stresie i pośpiechu, mniej uwagi poświęcają dobrym manierom swych pociech. Z bólem serca zaniedbują w wychowaniu to i owo. Tu pole do popisu ma więc wychowawczyni w przedszkolu lub szkole.
Pamiętam, jak chyba na drugi dzień mojej kariery szkolnej, czyli w pierwszej klasie, gdy miałam lat 6, pani wezwała mnie po odbiór zeszytu, gdzie wpisywała każdemu podział godzin, a właściwie godziny, kiedy należy przyjść do szkoły. Stała przy parapecie okiennym i na nim rozłożyła zeszyty uczniów. Wskazała mój. Leżał przed nią, ale troszeczkę z drugiej strony. Ja malutka, ledwo sięgająca ponad parapet, wyciągnęłam rękę, a pani pouczyła, że powinnam przejść za jej plecami na drugą stronę i dopiero wtedy wyciągnąć rękę po zeszyt. Drobiazg, ale odtąd nigdy nie sięgnę po coś przed kimś, bo aż by mnie ta niewłaściwość zabolała.
Nauczycielka chyba celowo zainscenizowała taki epizod, żeby rozpocząć wychowywanie nas od subtelnych niuansów. Była rozkochana w urabianiu na właściwy model „pierwszaczków”, jak nas pieszczotliwie nazywała. Pochodziła z nauczycielskiej rodziny, jej rodzice prowadzili wiejską szkółkę, brat też uczył i chyba nie tylko oni. Pani wkrótce wywiesiła nam na ścianie hasło: BĘDZIEMY KARNI. Dwa słowa, które miały wyjaśniać wszystko.
To jednak nie wystarczało i pani każdego dnia zostawiała po lekcjach część klasy, bo ten zapomniał zeszytu, ten napisał brzydko zadanie, tamten wcale nie napisał, a ktoś inny na lekcji zapiszczał, inny wciąż nie potrafi płynnie czytać. I tak z pół klasy nadrabiało zaległości lub coś tam poprawiało. Dawniej mawiano o czymś takim: „siedzieć w kozie”, ale wtedy już nie, bo nasza pani stosowała tu tak przebiegłe, a niejasne kryteria, że nikt nie wiedział, dlaczego zostaje po lekcjach: za karę czy w nagrodę, albo tak tylko, by dotrzymać towarzystwa pani. Ona, samotna, mająca coś z 50 lat, nigdy się do domu nie spieszyła.
Była niezmiernie wymagająca, czasem nieznośnie niesprawiedliwa, ale wiele nas nauczyła. Najbardziej: życia. Wychowywała nas wedle przedwojennych jeszcze zasad, kiedy ludzie chcieli być kulturalni i wyrafinowani w sposobie bycia. Koniecznie musieli być oczytani, umuzykalnieni, brać udział w życiu kulturalnym i znać się na wielu rzeczach. Teraz w tamtym mieście została ulica jej imienia: Stanisławy Koper.
No, o nauczycielach mogłabym jeszcze długo. Wspominam też z wdzięcznością polonistkę ze szkoły podstawowej, i panią od historii w liceum i urodziwą matematyczkę, która jasno wszystko tłumaczyła, a wyszła wkrótce za lekarza o znanym nazwisku.
Przypomniałam sobie o ich zasługach w kształtowaniu naszych umysłów i charakterów wczoraj, gdy wychodząc z bloku, zderzyłam się z dwoma wyrostkami, którzy weszli na mnie i nie przepuścili, a podobnie postąpili dwaj panowie w sile wieku, tak zajęci rozmową na wąskiej drodze, że jakoby zwolnieni od dobrych manier. Kto teraz uczy młodych, że przepuszcza się w drzwiach kobiety, starszych i wychodzących. Ani, że warto być dobrze wychowanym. Czyżby naprawdę wyszło to już z mody? Jestem za upraszczaniem zawiłych form, które tylko mają świadczyć o przynależności społecznej. Byle nie za ich likwidacją. Przecież ułatwiają nam życie. Co o tym mówił Podkomorzy z Pana Tadeusza?
Tu przypomina mi się Kamyczek z Przekroju, prowadzący niegdyś rubrykę „Demokratyczny savoir-vivre”. Czytelnicy przysyłali listy ze swymi problemami typu: „jak się powinno?, czy wypada?” a on odpowiadał. Właściwie: odpowiadała, bo za pseudonimem kryła się kobieta, malarka, Janina Ipohorska. Czytywałam jej wskazania jeszcze jako dziecko, ale dwa listy wbiły mi się w pamięć, na ile ta nie jest zawodna w szczegółach. Pierwszy dotyczył problemu, w którą stronę zagina się róg wizytówki, zostawionej po wizycie pod nieobecność gospodarzy? Drugi, dorosłej już panny: co ma robić, gdy mieszka z liczną rodziną i wszyscy wszystkim ciągle docinają, wyżywając się w złośliwościach typu: masz buzię, jak prosię. Tu zapamiętałam odpowiedź: zapożyczyłabym się, zadłużyła, ale zaraz uciekłabym z takiego domu na drugi koniec Polski i nie podała adresu.
Ja, młodociana wtedy czytelniczka, wyniosłam z tego lekcję, że najważniejsza jest życzliwość i delikatność, bo to one najlepiej wyznaczają stosunki między ludźmi i są ważniejsze niż sztywne zasady etykiety. Tu tkwiła odpowiedź na straszną rodzinkę złośliwców a także na staroświecki dylemat z wizytówką. Dodam, że mieszkając ładnych parę lat w Krakowie, miałam okazję zobaczyć wizytówkę z odpowiednio (chyba) zagiętym rogiem.
Czasopisma pełniły kiedyś w społeczeństwie znaczącą funkcję wychowawczą. Te najpopularniejsze miały działy dotyczące organizacji życia domowego, wychowywania dzieci i porad praktycznych. Panie czytywały popularny i łatwy w odbiorze tygodnik: Przyjaciółka, a tam dział „Radości i smutki”, gdzie w formie sympatycznego felietonu omawiano różne życiowe problemy związane z wychowywaniem dzieci, kłopotami rodzinnymi. Po wojnie był tu i dział literacki z najlepszymi humoreskami Czechowa. Bardzo lubiłam stare czasopisma i nieraz zagłębiałam się w bibliotece w ich minione roczniki.
.Podobna tematycznie, choć ambitniejsza i na lepszym papierze była Kobieta i Życie. Po 57 roku, pojawiło się bardziej wyrafinowane Zwierciadło i wreszcie miesięcznik Ty i Ja. Te ostatnie też publikowały drobną prozę, obcą i polską. Tu pochwalę się, choć to nieładnie, że w Zwierciadle dwa razy były moje opowiadania, nawet, gdy stało się ono miesięcznikiem. Ale poczciwa Przyjaciółka publikacji mi odmówiła. Coś im nie pasowało. Teraz może się i domyślam w czym rzecz.
Czasopisma dawniej się prenumerowało, miało się w kioskach teczki, a w soboty i dni przedświąteczne, gdy panie dokańczały porządków i pieczenia na święto, powszechny był widok panów niosących pod pachą do domu gruby plik kolorowych tygodników. Mam wrażenie, że tak bywało w każdym szanującym się domu. Czytywało się Przekrój, Politykę, Życie literackie, Problemy, Świat, Nowy technik, Wiedzę i Życie, Żyjmy dłużej. Nie wymienię nawet większości tych najbardziej popularnych. Dzieci miały Misia, Świerszczyk, Płomyczek, Płomyk, Na przełaj… Młodzież – Filipinkę, wreszcie kochany przez studentów Radar.
To z czasopism dowiadywaliśmy się o filmach, na które warto się wybrać i o wychodzących książkach. Recenzje oceniały je pod kątem ich wartości artystycznych i poznawczych. Zdaje się, złe pozycje nie miały prawa się ukazać. Określenie: „kicz” skutecznie odstraszało od złej literatury przedwojennej. Po latach te kryteria uległy zmianie, nawet „Trędowata” wróciła do łask, ale ciągle przeciętnie inteligentny czytelnik miał rozeznanie w oferowanych mu pozycjach, które go zainteresują, które mniej. Z czasopism literackich czerpaliśmy wiedzę o nowych kierunkach w literaturze i sztuce, ale też o najciekawszych autorach, jak wielka czwórka amerykańska (Faulkner, Hemingway, Steinbeck, Caldwel), nasz – angielski, wielki Conrad, proza iberoamerykańska czy skandynawska lub japońska. W kształceniu gustów literackich pomagały też miesięczniki Nowe Książki i Literatura na Świecie. Ze szkoły takiej wiedzy się nie wynosiło. Najwięcej z czasopism.
Przyjęte było pisywanie listów do czasopism z prośbą o poradę: jak postępować z niegrzecznym dzieckiem albo mężem, jaką wybrać szkołę i zawód, jak usunąć plamę z żywicy? Nieszczęśliwie zakochane dziewczyny słały listy do Filipinki, a starsze do Zwierciadła, gdzie w dziale ”Serce w rozterce” udzielała porad popularna pisarka, autorka kultowej wtedy powieści „Samotność”, Zofia Bystrzycka.
Adepci pióra mieli do dyspozycji Pocztę Literacką w Życiu Literackim. Wiersze oceniała Wisława Szymborska na zmianę z Tadeuszem Śliwiakiem. Nad prozą pochylał się wnikliwie życzliwy Włodzimierz Maciąg.
Kiedyś z duszą na ramieniu posłałam mu kilka listów z opowiadaniami i miałam szczęście. Każde następne oceniał wyżej. Wreszcie nastąpiło najważniejsze, czego fragment zacytuję z pożółkłego wycinka gazety: „opowiadanie (…) ”Brama Czarnego Zaułka” wydaje mi się całkowicie gotowe do druku. Subtelnie narysowany obraz miłości nie spełnionej, napisane bez zarzutu, pełne nastroju. Doprawdy ładny tekst. Te rzodkiewki jako symbol zbliżenia, żartobliwie poetyckie.”
No tak, nie potrafiłam sobie odmówić, by nie zacytować fragmentu odpowiedzi, jakim później debiutowałam. Niestety nie w ŻL, bo wkrótce wszystkie czasopisma znikły – nastał stan wojenny – a potem były już inne i tam nie próbowałam. Do drugiego tekstu redaktor Maciąg miał zastrzeżenia, lecz i ono przerobione nieco weszło w skład mojej ostatniej powieści „Krzyk o północy”. Chwalę się? Trudno. Ostatnio rzadko mnie ktoś chwali, to muszę sama, bo pochwały zawsze uskrzydlają.
Wszystko to piszę, bo zatęskniłam dziś za dawnymi przewodnikami życia, a byli to rodzice, nauczyciele, czasopisma społeczno-kulturalne i pojedyncze osoby, a było takich wiele.
Teraz ludzie są zupełnie inni. Przerzucając kanały telewizora, słyszę jak elegancka i subtelna aktorka rzuca w popularnym serialu plugawym słowem w obecności męża i dzieci. Takie słowa, że uszy puchną. Zgodnie ze scenariuszem. Tylko, czy my musimy tego słuchać? To przecież demoralizacja. Te słowa i seriale, gdzie króluje patologia rodzinna, a wszyscy odzywają się ordynarnie, krzyczą i mają bardzo uproszczone potrzeby życiowe. Nazbyt często pokazuje się na ekranie ludzi o złych manierach. Oni wyznaczają modę na lekceważenie zasad, bo to się przenosi. Bywa zaraźliwe. Gdzie indziej infantylne mamy dorosłych córek przeżywają wciąż kolejne zakochania, seksy i odrzucenia. Zaczynają wcześnie i głównie o tym myślą. Wygląda, jakby oprócz forsy, kiecek, dobrego wyglądu, no i oczywiście kucharzenia, nic innego do szczęścia nie było potrzebne. To oczywiście wielkie uproszczenie.
Jednak czegoś w tym brak. Jakiegoś uduchowienia, wysiłku umysłowego, nowych horyzontów, moralnego niepokoju, poezji. Jakoś nikt w tych serialach nie czyta książek. Wszyscy jakoś jednacy, mieszkają w podobnych salonach, jeżdżą drogimi samochodami i wszyscy przeżywają wciąż rozterki sercowe, a ich rodziny ciągle się zmieniają.
A gdzie są intelektualiści? Gdzie twórcy?
Książki teraz też zupełnie inne. Mnie brakuje w nich rozeznania, które powinnam przeczytać koniecznie, a które mogę sobie odpuścić. Zresztą taka ich mnogość, że kto się w tym wyzna. Czasopisma również inne. Bardziej kolorowe, błyszczące, ale, czy ciekawe jak dawniej?
Życzę wszystkim, żeby w nadchodzące Święta Wielkanocne było dużo dobrych filmów w telewizji oraz wartościowych książek do kupienia. Z wiosną zawsze zaczyna się żyć lżej. I tego życzę.
Krystyna Habrat