Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
163

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego


Warszawska fantasmagoria 1939

Powieść Twardocha uzyskała tegoroczny „Paszport „Polityki” i pochwały recenzentów. Mocno pochwalił ją Krzysztof Varga. Słowem, „Morfina” jest jednym z beniaminków bieżącego sezonu wydawniczego. Nie jest jednak tak, że ten 34-letni pisarz zebrał te laury za jakieś nagłe objawienie deus ex machina, za – być może – jednorazowy wyskok talentu. Na swoim Śląsku, do którego przywiązanie (mieszka w Pilchowicach) akcentuje bardzo mocno napisał już przed „Morfiną” dziesięć powieści i zbiorów opowiadań. Jego „Obłęd rotmistrza von Egern” i „Epifania wikarego Trzaski” zostały zauważone i uhonorowane prestiżowymi wyróżnieniami i nagrodami. Przyznam, że nie jestem znawcą tematyki jego twórczości (trudno – nie wszystko jest w stanie przeczytać nawet zagorzały czytelnik), ale jest ona mocno osadzona w klimatach śląsko-niemieckich, nie stroniąca od stylistyki mrocznej, nasyconej silnymi elementami fantazji.

Trzeba też dodać, że Twardoch nie jest jedynie prozaikiem zagłębionym w literaturę. Jest też publicystą, a jego związki z „Frondą”, „Arcanami” czy „Christianitas”, a obecnie z „44/Czterdzieści i cztery” zdają się go jednoznacznie sytuować na publicystycznej prawicy. A jednak Twardoch nie mieści się prosto i bezkolizyjnie w tym schemacie. Jego poglądy mają co prawda substancjalne podłoże prawicowo-konserwatywne, ale jednocześnie tradycyjne fobie i uwielbienia polskiej prawicy dekonstruuje i demaskuje on tak bezpardonowo i ostro, jak mogła by to czynić najbardziej radykalna lewica,. Jest więc właściwie Twardoch czymś w rodzaju przekornego rewersu prawicowo-konserwatywnej monety.

„Morfina” opowiada o losach Konstantego Willemana, Polako-Ślązako-Niemca, w 1939 roku oficera Wojska Polskiego, a przy tym narkomana-morfinisty i jego głównie warszawskich perypetii pierwszej jesieni okupacji, po wrześniowej klęsce, rozrachunek z którą przywodzi tu na myśl i „Sprzysiężenie” Stefana Kisielewskiego i „Wrzesień” Jerzego Putramenta i wojenne dzienniki Zofii Nałkowskiej. Ponieważ powieść ma cechy kryminału i powieści poniekąd wywiadowczej, z konspiracją w tle, nie będę zdradzał żadnych składników fabuły, bo to zawsze nie fair wobec amatorów tego gatunku. Zatrzymam się więc tylko przy cechach literackich, przy stylu „Morfiny”.

Rzecz jest napisana bardzo sprawnie i czyta się ją wartko. Twardoch nie skonstruował jednak realistycznego obrazu Warszawy tamtych miesięcy. Fakturą narracji nie nawiązuje więc – nawet pastiszowo czy aluzyjnie – do tradycji prozy przedwojennej ani tej prozy czasów wojny i okupacji, do której starszych czytelników przyzwyczaiły lektury powojenne, do – powiedzmy – „Przygód człowieka myślącego” Marii Dąbrowskiej, lecz stwarza nerwową fantasmagorię rządzącą się zdecydowanie regułami wyobraźni współczesnej. Narracja Twardocha jest szybka, nerwowa, wartka, agresywna, jakby wywodziła się z poetyki komiksu czy wideoklipu, z dzisiejszych mediów elektronicznych, a nie z lektury dawnej literatury. Trudno więc w niej szukać nastrojów, które kojarzymy – może trochę szablonowo – z tamtymi czasami. Bohaterowie żyją rytmem życia i wyobraźnią erotyczną (ostrej, momentami mocno obscenicznej erotyki jest w „Morfinie” dużo) raczej nam współczesną niż owoczesną, gdy ludzie żyli jednak (choćby w swoich głowach) wolniej, a biologiczne pożądania skrywały się raczej za bukietami „chryzantem złocistych” niż objawiały seriami bezpardonowo obnażonych członków męskich i sromów damskich w pośpiesznej akcji. Jeśli więc ktoś zechce traktować „Morfinę” jako powieść „historyczną”, ten albo się zawiedzie albo da się wprowadzić w błąd. To czysta fantasmagoria młodego, współczesnego pisarza.

Wydaje mi się przy tym, że „Morfinę” Twardoch skroił zbyt obszernie, że ze swoimi blisko sześciuset stronami jest ona za długa, przegadana, że jest w niej sporo niekoniecznej „waty”. Więcej dyscypliny werbalno-frazeologicznej zrobiłoby jej chyba dobrze.

Przy tych zastrzeżeniach rekomenduję te lekturę czytelnikom z czystym sumieniem jako porcję dobrego czytania.

Szczepan Twardoch – „Morfina”, Wydawnictwo Literackie Kraków 2013, str. 584, ISBN 978-83-08-05011-8

 

Kłos, Romula, Romuś

Zdarza mi się słyszeć opinie, że teraz „wszyscy piszą” i kolejne książki wspomnieniowe znanych artystów, to tylko o kolejnego grzyba w barszcz za dużo. Ostatnio usłyszałem tę opinię od wybitnego aktora, który właśnie takie wspomnienia napisał i przymierza się do wydania. To prawda, że nie wszystkie wspomnienia czy wywiady- rzeki z aktorami są wysokiej wartości. Jednak nieprawdą jest, że „teraz piszą wszyscy” i że nie ma aktora, który by nie wydał książki o sobie. To tylko rodzaj efekciarskiego gadania byle czego. Oczywiście takich pozycji powstało wiele, ale tak naprawdę tylko niewielki odsetek wybitnych ludzi polskiego teatru i filmu napisał je i wydał. Większość z nich ani niczego nie wydała, ani o nich nie napisano. Niektórzy z tego powodu, że, jak np. Mieczysław Voit, zmarli przed pojawieniem się mody na pisanie artystycznych wspomnień. Wszakże zaczęły się też pojawiać monografie o od dawna nie żyjących, np. o Aleksandrze Zelwerowiczu, Janie Kreczmarze, Jacku Woszczerowiczu czy Romanie Wilhelmim. Ale też wielu nie napisało niczego i nie napisze dlatego, że im się po prostu nie chce czy nie chciało pisać, że nie mają ciągotek do pióra. Nie ma więc książek o, ani wspomnień Wojciecha Pokory, Gustawa Lutkiewicza, Jerzego Treli, Mariana Cebulskiego, Edwarda Lubaszenki, Marty Lipińskiej, Barbary Horawianki, Zdzisława Leśniaka, Jerzego Nowaka Witolda Lesiewicza, Sylwestra Chęcińskiego i wielu, wielu innych. Nie ma książki o Marku Walczewskim, Andrzeju Szczepkowskim. Nazwiska można by mnożyć.

A przecież każde wspomnienia, aktora czy reżysera lub książka o nim, to kolejny przyczynek do historii ważnego wycinka polskiej kultury. Każda, nawet słabsza zawiera jakieś nowe, nieznane, nieraz cenne szczegóły czy komentarze.

Właśnie ukazało się „Życie z Kłosem”, opowieść o życiu i pracy artystycznej, którą Roman Kłosowski zredagował wspólnie z Jagodą Opalińską. To jedna z lepszych pozycji tego gatunku, pięknie napisana i nie nadmiernie egotyczna historia jego życia prywatnego i zawodowego. Niezapomniany Lulek z legendarnej komedii filmowej „Ewa chce spać”, zaszufladkowany przez masową widownię jako Maliniak z serialu o „Czterdziestolatku” jest (głównie był, bo choroba oczu uniemożliwiła mu przedłużenie pracy zawodowej w starości) świetnym aktorem teatralnym, jednym z najwybitniejszych majstrów w komicznej gildii tego zawodu. Komikiem, który marzył o rolach dramatycznych i romantycznych. Zajmująca lektura, nie tylko dla miłośników filmu i teatru.

Jagoda Opalińska, Roman Kłosowski – „Z Klosem przez życie”, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, str. 215, ISBN 978-83-7839-490-7
 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko