Anna Maria Musz
Łupki z kory Kowalskiej – o „Łupkach” Kaliny Kowalskiej
Skały osadowe lub metamorficzne o budowie warstwowej, łatwo oddzielające się na cienkie płytki – taką definicję łupków podaje pewuenowski „Słownik języka polskiego”. W tomiku „Światło” z 2011 roku Kalina Kowalska (Beata Golacik) napisała natomiast chciałabym już murszeć moje/ łupki z kory Miłobędzkiej. Wyposażeni w obie definicje sięgamy po kolejny tomik autorki – wydane właśnie „Łupki” – i znajdujemy w nim potwierdzenie obu tych skojarzeń. Wiersze kruszą się, mienią i drobią, wynikają z siebie nawzajem. Utrzymujący się nad nimi duch poezji Krystyny Miłobędzkiej prowokuje do nieustannego mierzenia się z możliwościami języka.
im ciebie mniej więcej
siebie biorę w cudzysłów
cudzych słów
– czytamy w tomiku. Rzeczywiście: tom otwierają i zamykają cytaty z wierszy Miłobędzkiej. Ale poetyckie „łupki” zawarte pomiędzy tą klamrą stanowią osobny, własny i oryginalny projekt językowej wyobraźni Beaty Golacik. Dlatego najwłaściwszym mottem dla całego tomu wydaje się jednak utwór autorstwa samej Golacik, zamieszczony na tylnej okładce:
bądź uważna
na sens dozo słów
z którymi nie chcę się rozstać
moja dozo baczenia
„Łupki” rzeczywiście uważają na sens. Zabawa słowem za każdym razem służy tu konkretnemu przesłaniu, choć często ukrywa się ono za niezwykle finezyjnymi i misternymi montażami. Słowa dzielą się na sylaby, a sylaby – łączą, przestawiają, powtarzają i powracają natrętnie, szorszcząc się (jeśli użyć określenia zaczerpniętego z tomiku), by osiągnąć konkretny cel. Jaki?
Spora część tomu bazuje na próbowaniu się z możliwościami i ograniczeniami języka. Słowa zastępują rzeczywistość (czy raczej: stają się najważniejszą częścią rzeczywistości). Łodzie naszych mów dryfują/ – bez żagli/ tylko to nas niesie – mówi podmiot liryczny. A później droczy się z mową, stwierdzając za zła ta mowa zazła/ za skórę zalazła. Autorka stawia pytania nie tyle o poezję, ile właśnie o mowę – sposób, w jaki człowiek porozumiewa się ze światem i dookreśla własne „ja”:
kruszywo słowo
szkielet piszczel – pisz
czelność mojego ciała
miękisz pisz ziemię
która mnie przejmie
skruszy
przepisze
Mówienie, pisanie i milczenie pojawiają się zwłaszcza w drugiej części książki – „śrubkach”. Cały tomik podzielony został na pięć części: „stópki”, „śrubki”, „słupki”, „tubki” i „trupki”. Zwróćmy uwagę, że nazwy poszczególnych działów przypominają znaną łamigłówkę, polegającą na przechodzeniu od jednego do drugiego słowa przy pomocy szeregu wyrazów, różniących się od siebie tylko jedną literą.
W tomiku Kaliny Kowalskiej nazwy działów stają się w pewnym sensie kluczami do treści wierszy: „śrubki” to poezja (słowo jako tworzywo), „stópki” – egzystencjalna zmienność (ruch). „słupki” odnoszą się zapewne do kompozycji wierszy (dłuższych, pisanych bardzo wąską frazą). „tubki” sięgają po konkretne obrazy i kolory (czyżby odwołanie do tubek farby?). „trupki” wreszcie powracają do pytań egzystencjalnych, ostatecznych, a także sięgają subtelnie po motywy biblijne, kulturowe i biologiczne.
Tworzywo i treść tych wierszy naśladują się wzajemnie. Słowa na naszych oczach dzielą się i przemieniają, więc opisywana przez nie rzeczywistość także wygląda niespokojnie, migotliwie; niemal fizycznie pulsuje – zwłaszcza, że w poszczególnych”łupkach” często dominuje rozkołysany rytm i gramatyczne rymy. Podmiot liryczny konsekwentnie podważa wszelką pewność, prawdy i sądy:
kiedy już spieni się pień
twoje na pewno w morzu może
zaskoczy cię własny brzeg
cofnie się wróci cofnie wróci
– i jeszcze:
moje nie mam niecałkowite – ma mnie
tak mniemam
Czy ta poezja jest pozowana? Tak, przez cały czas. Neologizmy i zabawy słowem nie pojawiają się tutaj mimochodem, naturalnie, ale są konsekwentnie eksponowane niemal w każdym wersie. Przyjmują formę nie neutralną, ale prowokacyjną. Poezja Kaliny Kowalskiej wciąga czytelnika w grę, ale to ona narzuca reguły tej gry. Jeśli się im poddamy – będziemy czytać tę książkę taką, jaka jest; zaakceptujemy jej odrębność i własny słownik pojęć. Zakwestionowanie tych reguł równałoby się natomiast odrzuceniu całej książki.
Przyjmując reguły gry musimy zaakceptować między innymi takie, nieco absurdalne zabawy słowem:
jaka tam ona dobra ta mowa
do bram dobra niedobra
drewniana – najwyżej
do tam bobra
– które bronią się z dobrym skutkiem, bo w „Łupkach” są najwyraźniej nieprzypadkowe. Znajdziemy tu jednak również zupełnie poważne spostrzeżenia psychologiczne, filozoficzne i egzystencjalne, takie jak to:
obyś było niepozorne wiązanie sznurowadeł
na wielkie ciche wyjście na drogę na powrót
na pamięć – moje czułe niebójsięmów
Trudno byłoby wysnuć z „Łupków” jedno, uogólnione przesłanie. Ten tomik jest raczej sumą przesłań zawartych w nim utworów: konsekwentna forma zbiera wszystkie odpryski w jedną, naprawdę spójną bryłę. Nawet jeśli połączymy „łupki” z powrotem w skałę, jej faktura pozostanie niejednoznaczna, jak powierzchnie ukazane na zdobiących tomik fotografiach (autorstwa Bożenny Bielskiej).
Nowe wiersze Kaliny Kowalskiej są zatem szorstkie i przewrotne. Eksperyment, który przeprowadziła poetka, na dłuższą metę (w dwóch lub trzech kolejnych tomach) mógłby nużyć. Na jeden tomik jest jednak idealny, bo też z niczym innym nie dałoby się tych wierszy połączyć: one wybrzmiewają odpowiednio wyłącznie we własnym sąsiedztwie.
——
Kalina Kowalska, „Łupki”. Wyd. autorskie, Lublin 2013, s. 86.