Marta Fox – Pomiędzy a pomiędzy, czyli jak cudownie być czytelnikiem

0
272

Marta Fox


Pomiędzy a pomiędzy, czyli jak cudownie być czytelnikiem

 

Władysław Hasior     Kiedy byłam małą dziewczynką, nosiłam w sobie bardzo poważnego dorosłego i wstyd mi było za dorosłych kłócących się, przeklinających, rozrabiających, śmiejących zbyt głośno, trzaskających drzwiami, kłamiących, czyli robiących wszystko, czego zabraniano małym dziewczynkom.

     Kiedy stałam się dorosłą kobietą, nie wyzbyłam się dziecięcego spojrzenia na świat, przez co niejeden dorosły wykonywał na mój widok ruch polegający na dotknięciu skroni palcem wskazującym i poruszaniu nim tak, jakby się coś przyśrubowywało lub odśrubowywało. Tak do końca nigdy nie byłam beztroskim dzieckiem, ani nie stałam się dorosłym bez skrzywdzonego dziecka w środku. Być może jest to znak wszystkich, dla których dzieciństwo miało tę dobrą stronę, że minęło i nigdy nie powróci.

     Jedni nazywali mój sposób bycia ekscentrycznym, inni stukniętym, a ponieważ uparłam się, by przez wiele lat uczyć polskiego w szkole średniej, pracując z niekłamaną pasją, więc czasem wyglądało to tak, jakby posiadanie przynajmniej jednego wariata w składzie ciała pedagogicznego, najbrzydszego z wszystkich ciał, jak mawiał Gombrowicz, należało do dobrego tonu.

     Uciekałam od schematów, by moja praca miała żar ognia, polot i ideę. Czasem czułam się zagubiona, jak Aleksander Marz, bohater powieści HeinaraKipphardta, który do swojego psychiatry powiedział:

– Przyszłość należy do czarnego bzu.

A psychiatra zapytał go mniej więcej tak:

– Panie Marz, czy to znaczy, że czarny bez przetrwa, bo jest rośliną mało wrażliwą i choćby nie wiem, jak go przetrzebić, odrośnie, wybije się, podobnie jak mało wrażliwi ludzie, którzy nie pozwolą ograniczyć własnych pragnień i osiągną cel?

Aleksander Marz odpowiedział:

– Powinienem był się uczyć tak pięknego wyrażania, panie doktorze.

     Niektórzy ze zdziwieniem zauważali, że jestem poukładana, pozapinana i choć siedzę w kącie, to po cichu robię swoje, jakbym przyczajona czekała na swój czas. Przyjaciółka, niemiecka poetka, TinaStroheker, spojrzawszy na moje życie zapisane w 47. równo ustawionych brulionach i 58. segregatorach, zapytała, czy miałam babcię Prusaczkę, jak ona. Rena Rolewicz, przyjaciółka stąd, czyli z Katowic, gdzie obie mieszkamy, sfotografowała półki, by pokazywać niedowiarkom.

     Czy ktoś z bliskich zauważył, że jestem „pomiędzy”?

Że zawsze jestem pomiędzy a pomiędzy, w szczelinie, a to prawie tak, jakbym była „nie całkiem”, jakbym trwała w wymyślonej przez Julio Cortazara pajęczynie, którą przędzie życie, gdzie jest się jednocześnie pająkiem i muchą. Albo jakbym mieszkała pod wieloma adresami, jak kiedyś powiedział o sobie prof. Tadeusz Sławek, poeta-doctus, rektor Uniwersytetu Śląskiego przez dwie kadencje, człowiek, którego poglądy nie zawsze podzielam, ale lubię sposób argumentowania. Moje córki studiowały za czasów jego rektoratu, nasłuchałam się wtedy wiele dobrego, a ponieważ było to w trakcie pisania trzeciej części powieści o Agatonie, „Firma Agaton-Gagaton: wypróbuj bez szorowania”, więc i profesor tam się znalazł.

     Wacław Sadkowski w posłowiu do moich opowiadań “Kapelusz zawsze zdejmuję ostatni” zauważył, że z jednej strony folguję swoim imperatywom twórczym na sposób dionizyjski (Teodor Parnicki nazwał go neurotycznym), bo jestem emocjonalna, spontaniczna, intensywnie zmysłowa, a z drugiej apollińska, zapięta w gorset kompozycji, cyklu, konwencji, metaliteratury, jakbym się bała, że jeśli tego nie zrobię, to osunę się w egotyzm i zbyt mało kontrolowaną konfesję.

     Jestem pomiędzy a pomiędzy.

Pomiędzy życiem a literaturą, czytaniem książek a ich pisaniem.

Pomiędzy szczegółem a syntezą, dyscypliną a chaosem, magią a realnością, dziecięcym gestem a finezyjnym wykończeniem.

     W życiu bywam pomiędzy łagodnością a okrucieństwem, marzeniem a snem, także pomiędzy czerwienią a czerwienią, zielenią a czernią. W literaturze pomiędzy opowiadaniem a wierszem, powieścią a felietonem, dramatem a esejem.

     Nie jestem w stanie oddać duszy jednemu diabłu.

– Nigdy nie otwieraj tych drzwi – powiedział Sinobrody do swojej kolejnej żony.

No i co zrobisz, animulavagula, blandula?

Dokąd duszyczko, teraz?

Które drzwi otworzysz?

W jaką szczelinę wpadniesz?

Jakie „pomiędzy” sobie znajdziesz?

Często zadaję sobie podobne pytania.

     Po lekturze „Pamiętników Hadriana” MargueriteYourcenar, refren o duszyczce bladej, zziębniętej, wybierającej się w daleką podróż do krainy ciemności, powtarzałam jak mantrę. W wersji łacińskiej oczywiście, bo „animulavagula, blandula” brzmi bajkowo, jak dziecięca wyliczanka. Moje dziewczynki mimochodem to pochwyciły i też powtarzały w kółko, czasem skacząc po łóżku, walcząc na poduszki i wykrzykując na zmianę: „Animula, vagula, blandula, animula, vagula, blandula”. Z odpowiednim akcentem, rzecz jasna.

     Był to dla mnie powód, by znaleźć się pomiędzy zabawą a literaturą i historią, opowiedzieć bajkę o cesarzu Hadrianie, wrzucając karty z jego życia pomiędzy rzymską virtus a grecką kulturę. Bajkę należało okrasić już wspólną zabawą w chowanego i niecnym wykorzystaniem wyliczanki animula, vagula, blandula, animula… co myślę, cesarz Hadrian mi wybaczy lub ewentualnie skwituje słodko-gorzkim ironicznym uśmiechem.

 

     Lubię mocno żyć.

Kiedy jednak w życiu jest za mocno, marzę o spokoju i cichej dziupli. Nic nowego pod słońcem, tam najlepiej, gdzie nas nie ma, jak często powtarzała babcia Marianna.

       Studiować zaczęłam jako siedemnastolatka.

Wyszłam za mąż jako osiemnastolatka. Magdalenę Annę urodziłam mając dwadzieścia dwa lata, Agatkę Joannę, mając lat dwadzieścia siedem. Młodość była czasem macierzyństwa chcianego, wyczekiwanego, pojmowanego odpowiedzialnie, stąd z wielu rzeczy zrezygnowałam, czego nie żałuję, bo na wszystko przyszedł czas.

       Czytałam wtedy książki Thora Heyerdahla i pozwalałam mu się porywać na Wyspy Wielkanocne. Kiedy brakowało mi namiętności, uczyłam się jej od     św. Jana od Krzyża, a kiedy za dużo miałam samotności, dzieliłam ją z Franzem Kafką. Z Cortazarem wyruszyłam w podróż w osiemdziesiąt światów dookoła dnia, cierpiałam razem z Marquezem i Carpentierem, pozwoliłam się nawet uwieść AnneSexton, bo podobnie jak ona, żyłam na amfetaminie duszy. Któregoś wieczoru napisałam o tym wiersz, opublikowany w tomiku „Chcę być chłopcem, jak mój ojciec”.

     Byłam pomiędzy światem swoim a córek, pomiędzy sobą a matką, jej zakazami i swoimi chciejstwami. Także pomiędzy mężem, który nic ze mnie nie rozumiał, a ukochanym poetą, który rozumiał, ale nie potrafił być mężem. Aby było w miarę sprawiedliwie, zakładam też opcję, że to ja nie potrafiłam być żoną.

     Nic dziwnego, że zaczęłam pisać.

Zamiast.

Bo pisze się zamiast.

Zamiast milczenia i zamiast wrzasku.

Pomiędzy kuchnią a pokojem.

Gotowaniem obiadu na jutro a prasowaniem.

Marzeniem o wyjściu do kina a czytaniem bajek dziewczynkom.

Pisałam, by uwierzyć, że życie jest dłuższe niż najdłuższy własnoręcznie udziergany szalik.

Pisałam, by uwierzyć, że „jest taki świat, nad którym los sprawuję niezależny, czas, który wiążę łańcuchami znaków, istnienie na mój rozkaz nieustanne”, jak wyrokowała Wisława Szymborska.

       Stało się, piszę.

Piszę, bo co zapisane, to zaklepane, jak w dziecięcej zabawie w szukanego.

Piszę, bo chcę poznać, kto we mnie siedzi i dokąd zdąża.

Bo szukam kogoś, kto też jest „pomiędzy” i spojrzy w podobnym, co ja, kierunku.

Piszę, bo mam do powiedzenia i nie wiem, czy mam rację.

Piszę, by uciekać od „gęby” odważnej pisarki erotycznej do „gęby” odważnej pisarki młodzieżowej.

By być pomiędzy jedną a drugą gębą, której wspólnym znakiem jest odwaga bycia swoją gębą.

       Piszę, bo lubię mozolną pracę, podobną do tej w kopalni: wykopywanie słów i układanie ich w określony ramą stosik, konkretny urobek, namacalny efekt błądzenia pomiędzy nieskończonością a kichnięciem, jak powiedział pewien pisarz, obawiający się, że nikt nie zrozumie przechadzki kameleona po pstrokatym dywanie.

 

     Jeśli chcesz naprawdę pisać – przypominam sobie refleksję Stefana Chwina z jego dzienników – nie ciągnij pana Boga za rękaw, czekaj raczej spokojnie na swój czas i dziel obowiązki pomiędzy (!) ojca rodziny a uprzejmego sąsiada, który nie odmawia innym pomocy i wie, że dużo ważniejsze od napisania książki jest poświęcenie czasu córce, która właśnie wychodzi za mąż.

       Czy podobnie prorokował Zbigniew Joachimiak, kiedy bazgrał na kartce w 1975 roku, w Krępie Krajeńskiej swoje „exegimonumentum”:

 

„Dla tych którzy są

– a nie będą –

przepowiadam, obiecuję

że nie w poezji, a w życiu pozostanę i

wieczny/?/ wierny/?/

dotykalny

przybędę”

 

     Przestrzeń pomiędzy faktami a fikcją to tajemna i niezwykle pociągająca kraina. To coś, co daje ogromne pole możliwości pisarzowi, ale i czytelnikowi, próbującemu za wszelką cenę rozdzielić jedno od drugiego i dociec tzw. prawdy, będącej jedynie słuszną i niepodważalną wersją wydarzeń. Często czytelnik domaga się tej “prawdy” od autora, zapominając, że przecież i on sam jest kreatorem własnej wyobraźni na miarę swoich możliwości. Nikt mu nie poda rozwiązania na tacy, bo nie o to chodzi w literaturze, nie o to również w życiu. Dlatego przygoda z literaturą jest tak fascynująca.

     “Po części fakt, po części fikcja – oto, czym jest życie, pisze JeanetteWinterston w “Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna”. Oto, czym może być autobiograficzna opowieść – dodam. Pisarz zawsze opowiada swoją wersję, która jest jednocześnie wierna i wymyślona, niby dokładna, ale również zapamiętana po swojemu.

 

       Pod koniec filmu The Words (Słowa, 2012, reżyseria: Brian Klugman, Lee Sternthal) jest ciekawa scena rozmowy pisarza z młodą czytelniczką, próbującą go uwieść. Rzecz nie o uwodzeniu, ale o sensach pisania, granicy pomiędzy rzeczywistością a fikcją, tym, co dzieje się pomiędzy czytelnikiem a opowieścią pisarza.

       Oto fragment tego dialogu:

 

– Co się naprawdę stało?

– Powiedziałem.

– Nie, powiedz prawdę.

– Co się stało? Powiedz ty, czytelniczka.

– Miał przesrane

– No, dalej.

– Może jego małżeństwo się rozpadło, może on publicznie nakłada maskę pewności i wyrafinowania, ale w nocy nie może spać, bo widzi twarz staruszka…może widzi własną twarz, bo staruszek został wymyślony.

– Jesteś bardzo utalentowana, Daniella. Ale musisz wybrać pomiędzy życiem, a fikcją, są bardzo blisko, ale nie stykają się. To dwie bardzo różne rzeczy.

 

     U mnie jest nieco inaczej.

Prawda i fikcja stykają się ze sobą, ocierają się o siebie, wchodzą sobie w paradę i dlatego widzę szerzej, a pisanie staje się wolnością.

Myślę podobnie jak JeanetteWinterston, jak Gertruda Stein (Autobiografia Alicji B. Toklas) jak Virginia Woolf (“Orlando”). Odczytuję siebie w pisaniu jako fakt i jako fikcję. I to daje pisarzowi wielką moc, demiurgiczną niemalże, o czym niezwykle przenikliwie pisze również Amos Oz ( “Opowieść o miłości i mroku”).

     Filmowa Daniella i każdy uważny czytelnik może się znaleźć w luksusowej sytuacji, bo dzięki poszukiwaniu “pomiędzy”, połączy przestrzeń swoich doświadczeń, uzupełniając je tym, co daje mu książka stawiająca pytania i siejąca wątpliwości. I dlatego tak cudownie być czytelnikiem.

 

Fragment książki „Autoportret z Lisiczką”, która ukaże się w kwietniu, nakładem wydawnictwa Mała Kurka

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko