Jan Stanisław Smalewski – Z kart historii nieznanej 11

0
301

Jan Stanisław Smalewski – Z kart historii nieznanej 11

 

O litewskiej zasadzce na Antoniego Rymszę „Maksa”

 

Wiele razy zastawiano na niego zasadzki, wiele razy mógł zginąć, ale przeżył. Przeżył, bo był czujny i przewidujący. Bo los tak chciał, bo miał szczęście.

Kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia 1943 roku por. Antoni Rymsza „Maks” eskortował z Syrowatek do majątku Turły komendanta Okręgu „generała Wilka”. Po przeprawieniu się łódkami przez rzekę w Rymszyniętach i krótkim odpoczynku na brzegu, zajechali do majątku Kotwicza, gdzie komendanta przejęła jego osobista ochrona, przybyła z Wilna.

Po pożegnaniu „generała”, „Maks” skontaktował się z panem Bazarewskim, który na tym terenie kierował podziemiem akowskim. To była druga część zadania otrzymanego od „Łupaszki”: – Skontaktować się z Bazarewskim i pobrać z majątku Turły kilka sztuk bydła i świń na świąteczną aprowizację Brygady. Ich komendant zaplanował, że święta Bożego Narodzenia spędzą we wsiach: Niestaniszki, Sincinięta, Korobki i Polany.

Po dotarciu do Bazarewskiego „Maks” dowiedział się, że w realizacji zadania gotów jest mu udzielić pomocy zatrudniony w administracji majątku ich człowiek – plutonowy z 13 pułku ułanów „Twardy”.* Musiał tylko odnaleźć go i pod jakimś pozorem wyciągnąć z domu.

W majątku, którym aktualnie zarządzali Niemcy – według ich rozeznania – pracowało kilkunastu przesiedleńców z głodnych terenów Związku Radzieckiego. Zachodziło podejrzenie, że utrzymują oni kontakty z oddziałami partyzantki sowieckiej, której możliwości działania na tych terenach ograniczały mocno oddziały AK V Brygady.

Planując akcję aprowizacyjną, „Maks” musiał uwzględnić także fakt, że w oddalonych o 15 kilometrów Michaliszkach stacjonuje silny, około 300-osobowy garnizon niemiecki.

Gdy zapadła noc, wprowadził ludzi do majątku. Napotkany stróż, którym był jeden z przesiedleńców ze Związku Radzieckiego, wziął go za rodaka. Nawiązując z nim rozmowę w języku rosyjskim, potwierdził jego przypuszczenia, że jest dowódcą oddziału partyzantki sowieckiej. Stróż zaproponował:

Towarzyszu dowódco, proszę poczekać jedną minutkę, ja zaraz obudzę kilka naszych rodzin. Oni ucieszą się, mogąc porozmawiać ze swoimi partyzantami. – „Maks” zgodził się.

Obudźcie ich, będą nam potrzebni. – Stróż, nie pytając o nic, pobiegł w stronę budynku mieszkalnego. Korzystając z jego nieobecności, Rymsza przywołał do siebie kilku partyzantów, znających język rosyjski. Wcześniej zadbał o to, żeby towarzysząca mu grupa ubrana była po cywilnemu, ewentualnie w pojedyncze sorty umundurowania niemieckiego. Pozostałą część oddziału, razem z furmankami, zatrzymał przed majątkiem.

Gdy po paru minutach pojawili się pierwsi pracownicy obudzeni przez stróża, nakazał im, by odnaleźli i przyprowadzili pracownika administracji, który według ich informacji wywodzi się z tego terenu. Przeczucie nie zawiodło go. Po kolejnych paru minutach stał przed nim „Twardy”. Obchodząc go dookoła dał mu znak, by milczał.

Nie przyjechałem do was na rozmowy – zwrócił się w stronę zebranych pracowników – chociaż cieszy nas niezmiernie fakt, że znajduję tu oddanych Związkowi Radzieckiemu ludzi. Sprowadza nas sprawa znacznie poważniejsza. Dotarły do nas informacje, że ten oto obywatel – pokazał na „Twardego” – zdradził nas. Będąc uprzednio partyzantem sowieckim, teraz zbyt usłużnie pracuje dla Niemców. Przyjechałem, żeby go aresztować. Za zdradę i współpracę z Niemcami – podkreślił – zostanie rozstrzelany.

Nie mylił się. Pracujący w majątku przesiedleńcy, dobrze wiedzieli, kto miał kontakty z partyzantką sowiecką. Dostrzegając, że te informacje są nieprawdziwe, wzięli w obronę „Twardego”.

– To jakaś pomyłka! To niemożliwe, on nie był naszym partyzantem! To dobry administrator! On dba o nas, nie róbcie mu krzywdy. My możemy za niego poręczyć… – prosili.

Sam „Twardy”, zorientowawszy się, co jest grane, włączył się aktywnie do akcji.

Darujcie mi życie, ja jestem niewinny! – prosił. – To jakieś pomówienie. Ludzie! Powiedzcie im, że to nieprawda.

– Ja mam wrócić do lasu bez niego?! – „Maks” pokazał na „Twardego”. – Chcecie, żeby mnie sądzili za niewykonanie zadania? A czym udowodnię, że tutaj byłem, a informacje o nim nie potwierdziły się?!

– Damy wam prowiant dla żołnierzy. Zobaczcie, narażę się Niemcom. Damy wam świnie… Co chcecie? – zaproponował „Twardy”, co towarzyszący mu robotnicy podchwycili, starając się pomóc administratorowi.

– Dobrze – zgodził się „Maks”. – Niech będzie. Ale jak jeszcze raz dowiem się, że podlizujecie się Niemcom, kapota! Jasne?! ”Alosza”! – szturchnął w bok „Żbika” – Niech piorunem podjadą tutaj trzy furmanki!

W czasie, gdy „Żbik” ściągał spod bramy przygotowany transport, pracownicy majątku pobiegli, by przyprowadzić wyznaczoną przez niego ilość świń i cielaków. Wyprowadzone świnie i bydło śpiesznie załadowali na furmanki i nie zwlekając, opuścili majątek.

Zadowolony z tak pomyślnego obrotu sprawy, „Maks” skierował oddział w stronę wsi Markuny, gdzie znajdował się prom, którym mieli przeprawić się na prawy brzeg Wilii. Wcześniej ustalił z „Łupaszką”, że do rana dotrze do Sincinięt, w których komendant zatrzyma się z pozostałą częścią Brygady.

Jako przewodnik po terenie prowadził ich jeden z żołnierzy plutonu. Najkrótszymi drogami dotarli do promu na Wilii. Zanim przyprowadzono zaspanego gospodarza, który go obsługiwał, „Maks” polecił załadować dziesięciu żołnierzy z furmankami i ruszyć na drugi brzeg. Wszystkie czynności starali się wykonywać jak najciszej. Niestety, nie przewidział jednego. Przeładowany prom, po dopłynięciu do środka rzeki, niespodziewanie osiadł na mieliźnie.

– Jezu, co wy narobili… – zaczął lamentować, przyprowadzony właśnie przewoźnik. – Tać woda opadła. Nie można dużo ładować, bo wszędzie wyłażą mielizny.

Podenerwowany „Maks” nakazał silniej pociągnąć za linę, ale ta decyzja też nie była dobra. Lina urwała się. W miejscu przeprawy szerokość rzeki wynosiła 70 metrów.

Gdy stojąc na brzegu, szukał w myślach rozsądnego rozwiązania, podmyty prądem prom ruszył z biegiem rzeki w kierunku Michaliszek. Nie widząc innego wyjścia, jak szybkie ratowanie ludzi, nakazał przewoźnikowi wsiąść do łódki i płynąć za promem.

Jeśli nie uda się zatrzymać promu, zostawić prowiant i zdjąć ludzi!

Wszyscy, przejęci nieprzewidzianym obrotem sprawy maszerowali brzegiem za promem. Jak się okazało, 300 metrów niżej, przez rzekę rozciągnięta była lina starego promu. Korzystając z niej, ściągnęli prom z powrotem do brzegu i rozładowali go. Słuchając się rad przewoźnika, nie ryzykowali w tym miejscu przeprawy, gdyż prawy brzeg rzeki nie dostosowany był do wyładunku furmanek.

Tak poprzez zbytni pośpiech utracił możliwość wywiązania się z zadania w czasie wyliczonym wspólnie z „Łupaszką”. Oczywiście dziękował Opatrzności, że nie stracił ładunku, który mógł przecież popłynąć do Michaliszek. Zmuszeni koniecznością zmiany trasy, powędrowali w górę rzeki, aż do Rymszynięt – piętnaście kilometrów dalej – gdzie, co prawda nie było promu, ale za to były dwie duże łodzie, którymi spokojnie można było przeprawić się na drugi brzeg.

Zanim leśniczy Hryncewicz przeprawił ich przez rzekę, dokonali uboju zwierząt i wypatroszenia tusz. Do Sincinięt dotarli dopiero wieczorem. Tam dokonano rozdziału prowiantu. Pozostawiając ludzi w Sinciniętach, „Maks” zabrał tylko „Murzyna” i udał się do wsi Sieliszcze, gdzie zakwaterowana była pozostała część jego oddziału. Miał nadzieję zastać tam komendanta, którego w Sinciniętach już nie było.

Jak się okazało „Łupaszka” stacjonował przy którymś plutonie w Stanczyniętach. Kiedy „Maks” zameldował się u niego osobiście, była już noc 23 grudnia 1943 roku. Po przyjęciu meldunku komendant zaprosił go na kolację. W pomieszczeniu wraz z nim siedzieli: „Ronin”, „Lala” i „Podbipięta”. Posiłek był przedświąteczny, wzmocniony porcją samogonu.

Podczas kolacji do „Łupaszki” zameldował się goniec z powiadomieniem, że na punkcie w Radziuszach są do odebrania lekarstwa przekazane z Wilna.

Skoro są, trzeba je odebrać – rozważał głośno „Łupaszka”. – „Maks”, wyślij furmankę, niech przywiozą lekarstwa dla Brygady.

Wprawdzie „Maks” czuł się nieco zmęczony, ale… miał przecież ze sobą furmankę z sankami. Swojego przybocznego „Murzyna” samego nie wyśle – pomyślał. – W końcu to tylko cztery, pięć kilometrów drogi. Najwyżej podczas jazdy zdrzemnie się w sankach. A poza tym… była okazja zahaczyć o Świr i zorientować się, co słychać u znajomych z organizacji.

Alkohol trochę go osłabił. Gdy przywołał „Murzyna” zorientował się, że on też po próżnicy nie siedział.

– Dowódco, ja tylko ociupinę – tłumaczył się. – Dla rozgrzewki. Z kucharkami w kuchni…

– Dobrze „Murzyn”, dobrze, nie tłumacz się. Dasz radę jechać ze mną dalej?

– Tak jest, dowódco! Gdzie tylko dowódca rozkaże.

– To słuchaj uważnie. Jedziemy po leki na punkt w Radziuszach. Ale powieziesz mnie okrężną drogą, przez Niedroszlę, jasne?

„Murzynowi” coś nie pasowało.

– W Niedroszli też będziemy mieli sprawy do załatwienia?

– Nie, a dlaczego pytasz?

– Tak tylko – wyjaśnił, a potem przyznał, że nie rozumie, dlaczego mają nadkładać kilometrów.

– Dlaczego? A dlatego, że przez bór jest bezpieczniej – wyjaśnił mu przełożony. – Jedź spokojnie i nasłuchuj. Ja trochę się zdrzemnę. Jak zauważysz lub usłyszysz coś podejrzanego, to mnie obudź – nakazał.

Krótsza droga prowadziła przez Dobrowlany, obok majątku, gdzie stacjonował oddział policji litewskiej. Dalej należałoby jechać przez rodzinną wieś Rymszy – Zawidzinięta.

Kiedy „Maks” obudzony nagle przez „Murzyna” zorientował się, że znajdują się w terenie zabudowanym, wystraszył się.

– Gdzie my jesteśmy?! – „Murzyn”, zamiast odpowiedzieć na pytanie, oznajmił.

– Dowódco, tam ktoś jest. Wyraźnie słyszałem ściszoną komendę: „Stój”.

– Gdzie? Nikogo nie widzę – „Maks” wytężył uwagę. – Gdzie my jesteśmy? – raz jeszcze powtórzył pytanie.

– Czy to czasem nie?.. „Murzyn”, a co ja tobie mówiłem?! Powiozłeś mnie przez Dobrowlany?..

– Dowódco ciiicho – „Murzyn” zasyczał, po czym chwycił karabin i wysiadł z sań. – Pójdę zobaczyć, kto tam się kręci. Przypuszczam, że to nocna warta miejscowych gospodarzy.

Tak. Chwilę później, gdy jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, wiedział na pewno, że znajdują się w Zawidziniętach na wysokości zabudowań Wiktora Szyłaka. „Murzyn” nie usłuchał go.

Szedł 5 metrów za nim i zastanawiał się, co mogło go wystraszyć. Wtem, z oddalonej o kilka metrów szopy, doszło go ciche wołanie: – „Nia szaut. Nia szaut”, co oznaczało po litewsku: – „Nie strzelaj”. „Murzyn” zatrzymał się na środku chodnika, a on za nim, przy okazałej kupie polnych kamieni. Zanim zdążył się odezwać, z szopy poleciała seria i kilka pojedynczych strzałów karabinowych.

„Maks” natychmiast padł na ziemię, chroniąc się za kamieniami, a „Murzyn” upadł w miejscu gdzie stał, na chodniku.

Osłonięty kamieniami, otworzył ogień z automatu. Z szopy, w jego kierunku, ponownie posypał się grad pocisków. Kule, gwiżdżąc odbijały się od kamieni, iskrami znacząc ślady trafień.

Przesuwając ciało poza strefę rażenia – w całkowicie martwe pole – posłał kilka kolejnych serii i wyskoczył zza kamieni, chroniąc się za ogromnym dębem. „Murzyn” nie podnosił się. W kilku miejscach wsi odezwały się strzały karabinowe i dały się słyszeć niezrozumiałe dla niego odgłosy komendy.

„Maks” szybko przeskoczył na drugą stronę drogi, w zaułek pomiędzy budynkami Wiktora Szyłaka i Józefa Radziusza. Stał tak ukryty, mając w polu obserwacji leżącego na drodze „Murzyna”. Gdy zauważył grupę Litwinów, skradających się w stronę zabudowań, wycofał się pod dom Szyłaka i ukrył w ciemnościach. Wtem, po przeciwnej stronie drogi, zauważył kilku ludzi, zbliżających się do leżącego na ziemi „Murzyna”. Przywarł do muru, poprawiając automat. Niech podejdą jeszcze bliżej – pomyślał.

Już miał pociągnąć za spust, gdy nagle… wśród mężczyzn oddalonych od niego około sześciu, siedmiu metrów, poznał swojego ojca. Litwini prowadzili go, by rozpoznał trupa. Byli przekonani, że to on został zabity.

   Później dowiedział się od ojca, że Litwini liczyli na to, że w okresie świąt Bożego Narodzenia pojawi się w rodzinnym domu. Nazajutrz, w obrębie jego zabudowań, w kilku miejscach znalazł niedopałki papierosów… Ustalili, że część Litwinów ukryta była w jego zabudowaniach, część ulokowała się w pustej szopie na samym skraju wsi od strony Dobrowlan, a jeszcze jedna grupa, na przeciwległym końcu, w zagrodach Łukaszewiczowej i Józefa Radziusza. Zasadzka urządzona została wyłącznie na Rymszę, gdyż przechodzące tamtędy drogi nigdy przez ich Brygadę uczęszczanymi nie były.

   Od miejsca, w którym ich ostrzelano, był tylko jeden kilometr do Dobrowlan, zaś do Świra, gdzie mieścił się posterunek policji litewskiej i żandarmerii niemieckiej odległość wynosiła 5 kilometrów.

Gdy prowadzący ojca Rymszy Litwini podeszli do leżącego na chodniku „Murzyna”, jego przyboczny już nie żył. Na oczach „Maksa” zgromadziło się przy nim około 20-tu Litwinów. Przez moment targały nim sprzeczności. Jedne myśli nakazywały mu otworzyć do nich ogień i pomścić śmierć przyjaciela, inne nawoływały do rozsądku. Był przecież sam. Amunicji też nie miał za wiele.

Szybko zdecydował się wrócić do Sieliszczy, by zabrać ludzi i odbić zabitego. Pozostawiwszy sanie, biegł na skróty co sił w nogach, prosto do rejonu, gdzie rozlokowani byli jego ludzie. Po zarządzeniu alarmu, zapakował ludzi na furmanki. Gdy przybyli na miejsce wypadku, Litwinów już nie było. Odjechali, zabierając jedynie „Murzynowi” broń i czapkę polową z orzełkiem.

Zabrali trupa i w Wigilię pochowali go obok wioski Stanczynięta.

 

Wigilijny wieczór spędzili we wsi Sincinięta. Liczący 120 ludzi oddział „Maksa” przekwaterował się tam z miejscowości Sieliszcze. Po kolacji wigilijnej siedział razem z „Łupaszką” i milczał. Strata tak cennego żołnierza bardzo go przygnębiła. Komendant popijał kompot z suszonych owoców i wpatrzony w świąteczną choinkę, którą przybrały córki gospodarza, nad czymś rozmyślał. Momentami wydawało się, że na coś czeka. A może, rozumiejąc jego nastrój, nie chciał narzucać się z rozmową?

Jak okazało się niebawem, „Łupaszka” czekał na „Rakoczego”. Tuż po godzinie dziewiętnastej do izby wszedł „Rakoczy” w towarzystwie dwóch partyzantów juniorów: Dubowskiego z Buraków „ćwiartki” i „Gila” z Konstantynowa. „Rakoczy” po wejściu do izby przyjął postawę zasadniczą i z uśmiechem na ustach wyrecytował: Komendancie melduję, że zadanie zostało wykonane.

– Dziękuję ci serdecznie, dziękuję. – Komendant podchodząc do „Rakoczego” uścisnął go po przyjacielsku, a następnie zbliżył się do juniorów. – I wam też chłopcy gorąco dziękuję. Jestem z was zadowolony. Możecie odmaszerować do oddziału. No, „Maks” – „Łupaszka” niespodziewanie zwrócił się do niego. – Śmierć twojego „Murzyna” została pomszczona.

Nazajutrz ,.Rakoczy” opowiedział mu w szczegółach, jakie zadanie otrzymał od „Łupaszki”. Było to tak.

Po pogrzebie „Murzyna” „Łupaszka” wezwał „Rakoczego” i wręczył mu dwie koperty z listami do żandarmerii niemieckiej i komendy policji litewskiej. W listach tych zawarte były informacje, że dokonuje się odwetu na funkcjonariuszach policji litewskiej, za zamordowanie polskiego żołnierza i ostrzega przed próbą jakichkolwiek represji. Pismo w bardzo ładnym stylu ułożył Waldek Ludwik z Wilna „Oran”.

„Rakoczy” wziął sobie do pomocy na ochotnika dwóch młodziutkich partyzantów „Ćwiartkę” i ,Gila”, wybrał w Niedroszli dobrego konia, karabin maszynowy ukrył w słomie na saniach. Przebrani za chłopów, pod siermięgami ukryli po dwa pistolety i kilka granatów, i od strony wsi Oleszki wjechali do Świra.

Litwini, po powrocie z udanej zasadzki, od rana już obnosili czapkę z orzełkiem, przechwalając się wszędzie swym wyczynem.

„Rakoczy”, po dojechaniu do obrzeży miasteczka, zostawił w saniach przy pierwszych budynkach „Ćwiartkę” z karabinem maszynowym i razem z „Gilem” udał się do miasta. Szli jeden za drugim w odległości kilku metrów, wypatrując odpowiedniego obiektu i miejsca do wykonania zadania. W miasteczku panował przedświąteczny nastrój, ruch był wzmożony.

Po jakimś czasie zauważyli dwóch osobników w mundurach policji litewskiej. Ich dystynkcje świadczyły o tym, że nie są to pośledni funkcjonariusze. Podążając za nimi, dosłownie przed samym posterunkiem żandarmerii „Rakoczy” zdecydował się na akcję. Podchodząc, zatrzymał ich, jakby miał im coś do powiedzenia i oddał do każdego po dwa strzały z pistoletu. ”Gil” natychmiast położył na każdym po kopercie i odskakując na bok, wycelował automat w stronę ganku, na którym pojawiło się kolejnych dwóch Litwinów. Funkcjonariusze wycofali się, a osłaniający „Rakoczego” junior rzucił się biegiem w boczną uliczkę i dołączył do „Rakoczego”. Tam zmieszali się z tłumem.

Ludzie słysząc strzały i widząc leżących na ziemi funkcjonariuszy, zaczęli rozbiegać się w popłochu. „Rakoczy” z „Gilem” wbiegli w uliczkę Polną, gdzie na skraju miasteczka czekał na nich „Ćwiartka”. Wskoczyli do sań i pognali w kierunku Oleszek. Pod lasem zwolnili. Zanim przyjęli osłonę drzew, zauważyli jak od strony Świra zbliża się kilka szybkich furmanek. Przez lornetkę rozpoznali uzbrojonych Litwinów. Gdy „Rakoczy” zatrzymał konia, przygotowując się do oddania serii z kaemu, Litwini wstrzymali pogoń i zawrócili do miasteczka.

Na uroczystym pogrzebie litewskich funkcjonariuszy przemawiał sam komendant policji, zapowiadając, że śmierć ofiar zostanie krwawo pomszczona. Litwini nie odważyli się jednak na żadną akcję, a Niemcy – mając pisemne ostrzeżenie, podpisane przez samego dowódcę polskiej Brygady partyzanckiej – też nie chcieli narażać się Polakom.

Dlaczego Litwini „przykleili się” do Niemców? Bo Niemcy chronili ich przed Sowietami.

Gdyby nawet poszli na współpracę z Polakami, musieliby włączyć się do nierównej walki z dwoma mocarstwami. Litwini nie chcieli ponosić takiego ryzyka. Zresztą, jako żołnierze, nie byli cenieni. Niemcy wiedzieli o tym i wykorzystywali ich raczej do zabezpieczenia potrzeb wojennej administracji; jako urzędników państwowych i policjantów.

 

Przypis

*/. „Twardy” kilka miesięcy później został u „Maksa” zastępcą dowódcy plutonu konnego.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko