Krzysztof Lubczyński rozmawiał z ANNĄ SENIUK, aktorką Teatru Narodowego, profesorem Akademii Teatralnej w Warszawie
Urodziła się Pani w Stanisławowie czyli na dawnych kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Z autopsji Pani nie może pamiętać, ale czy miejsce urodzenia jakoś istnieje w Pani wyobraźni, w rodzinnej opowieści?
– Zbieram pamiątki, m.in. zdjęcia rodzinne z tamtych czasów. Malutkie, czarno-białe. Wracam wyobraźnią do wakacji moich rodziców nad Prutem, do opowieści ojca. To jest bardzo żywe we mnie. Rodzice byli nauczycielami po seminarium nauczycielskim. Mama pracowała pierwsze lata na wsi ukraińskiej. Barwnie opowiadała o ciepłych, serdecznych, rozśpiewanych ludziach z tamtych stron. Też często śpiewała, a miała piękny głos. Marzyła, by kształcić się w tym kierunku, ale wybuchła wojna i wszystko przepadło. Do dziś pamiętam kilka dumek ukraińskich śpiewanych mi przez rodziców.
Kiedy opuściliście kresy?
– Mieszkaliśmy tam do końca wojny. Potem długo tułaliśmy się. Stanisławów odwiedziłam dopiero trzy lata temu. Dzięki znajomym, Ukraińcom, przedwojennym i przedwojennym mapom, odnalazłam dom, przy ulicy Króla Jana 3, w którym się urodziłam. Starsza ode mnie siostra pamiętała jeszcze te schody, balkon, ulicę.
Jakie wrażenie wywarł na Pani obecny Stanisławów?
– Śliczne, przytulne miasto. Jest w nim tyle aury polskości w architekturze. Otacza je piękna okolica. Bardzo ciekawą i pięknie wydaną książkę o Stanisławowie, „Kresy kresów. Stanisławów”, napisał Tadeusz Olszański. Ciągnie mnie w te strony, więc kupiłam sobie chatkę przy granicy, za Przemyślem, w dawnej wsi polsko-ukraińskiej. Tam, gdzie kiedyś było 17 chat, mieszkam tylko ja i stary kowal, mój sąsiad. Myślę, że będę mogła stamtąd robić wypady na wschód, penetrować dawne kresy. Po tym jak zwierzyłam się z tego w programie, wspomagają mnie staży kresowiacy. Przysyłają mi mapy, fotografie. Jestem za to bardzo wdzięczna.
Skoro Pani Mama śpiewała, to pewnie w domu była atmosfera artystyczna i tam jest źródło wybrania przez Panią zawodu aktorskiego?
– Tak. Moja siostra ukończyła krakowską szkołę teatralną i szkołę filmową w specjalności realizacji telewizyjnej. Ja poszłam w jej ślady, a do egzaminu przygotowywała mnie mama. Skutecznie, bo dostałam się za pierwszym razem. Sama była niespełnioną artystką i może w jakimś stopniu córki spełniły te marzenia.
Pamięta Pani swój pierwszy impuls w stronę aktorstwa?
– Chciałam iść na historię sztuki. Byłam osobą nieśmiałą, introwertyczną, spokojną i chciałam mieć zawód stosowny do tych cech. Pracować samodzielnie, samotnie. Jednak – jak to często bywa – moja polonistka w liceum prowadziła szkolny teatr, w którym występowałam. Z jej pomocą zdawałam więc do krakowskiej PWST i dostałam się.
Jak się Pani studiowało z tą samotniczą naturą?
– Nie byłam otwarta ani odważna. Profesorowie mieli dużo problemów, by mnie ośmielić i wykrzesać nieco temperamentu. Kiedy jednak dostałam się do krakowskiego Teatru Starego, coś się we mnie otworzyło. Tam byłam nadal otoczona przez swoich profesorów, którzy dyskretnie opiekowali się mną i dawali poczucie bezpieczeństwa. Tam zaczęło się moje życie zawodowe i okazało się, że mam ogromny temperament sceniczny. Czasem trudno było mnie okiełznać. (śmiech).
Kto był Pani profesorem numer jeden?
– Prawdziwy rzemieślnik, znany aktor krakowskich teatrów, Eugeniusz Fulde, wieloletni rektor i dziekan. Barwna, kolorowa postać. Uczył mój rok, czyli m.in. Teresę Budzisz-Krzyżanowską, Janka Nowickiego, potem Jurka Stuhra i innych. Zawdzięczamy mu wiele z tego, co umiemy. Wzbudzał zaufanie, był rzetelny, wymagający, wiarygodny, mięsisty aktor. Świetny pedagog. Kiedyś szłam na jego zajęcia i spotkaliśmy się w korytarzu, chwilę rozmawiając. Wpuściłam profesora pierwszego do sali i weszłam za nim. Fulde wyjął dziennik, jako że zawsze sprawdzał obecność i mówi: „Pani Seniuk spóźniona”. Ja na to: „Panie profesorze, przecież weszliśmy razem”. Na to Fulde: „Pani powinna wejść przede mną i czekać w sali”. Znakomite było tam grono pedagogiczne: Jadwiga Gallowa, Halina Gryglaszewska, profesor z okresu przedwojennego Studia Galla, Marta Stebnicka, Jerzy Nowak, Marek Walczewski, Danuta Michałowska, Zofia Jaroszewska.
W Krakowie spędziła Pani kilkanaście lat. To miasto było wtedy bardzo teatralnym i czarownym miejscem. Bardzo Pani nasiąknęła tą krakowskością, pamięcią tego miasta?
– To był najbardziej pulsujący, kolorowy okres w moim życiu. To była moja młodość, czas pomaturalnego poczucia swobody. Do tego szkoła artystyczna, bardzo ekskluzywna, Stary Teatr, najlepszy w Polsce, o którego okres świetności jeszcze zahaczyłam. Na studiach zostałam koronowana na Miss Juwenaliów 1963, jako Najmilsza Studentka Krakowa. Nagrodą był dwutygodniowy wyjazd do Włoch, co w owych czasach było niesłychaną gratką. Rok później, zgodnie z tradycją, oddałam tę koronę na Rynku następczyni. To były przeżycia jak z bajki. W teatrze raz grałam u Konrada Swinarskiego, w słynnym jego przedstawieniu „Nieboskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego, a wcześniej u Zygmunta Hubnera i Jerzego Jarockiego. Pamiętam jak w maleńkim, ciasnym pokoiku Swinarskiego, na strychu, gdzie było tylko łóżko i stolik, ćwiczyliśmy razem z nim i z Aleksandrem Bednarzem, w nocy, jedną ze scen „Nieboskiej”. To były takie czasy, że pracowało się wszędzie i o każdej porze. Pracowałam też z Bohdanem Hussakowskim, bardzo konkretnym, otwartym na aktorów reżyserem, erudytą. Zdążyłam też zetknąć się jeszcze z przedwojennymi mistrzami farsy, znanymi aktorami, Fabisiakiem, Jastrzębskim i Wesołowskim. Z doświadczeń tamtych czasów czerpię do dziś.
Dlaczego więc opuściła Pani Kraków?
– Dość przypadkowo. Pojechalam do Warszawy na jedną rolę, którą w Ateneum zaproponował mi dyrektor Janusz Warmiński. W Starym wzięłam urlop bezpłatny, żeby móc wrócić, ale moje życie, także prywatne, tak się potoczyło, że przedłużyłam urlop, a potem nie było możliwości powrotu. Do Krakowa często jeździłam do rodziców,. Utrzymuję stały kontakt z moją profesor Martą Stebnicką. Miło jest tez spotkać pełnego witalności Jerzego Nowaka.
Ze Starego trafiła Pani do podobnie świetnej marki teatralnej – do warszawskiego Ateneum…
– Miałam szczęście do dyrektorów. Dwa razy moim dyrektorem był Janusz Warmiński, dwa razy Zygmunt Hubner i raz Kazimierz Dejmek w Teatrze Polskim. Z tym ostatnim, choć znany był z brutalnych uwag i ripost, dobrze mi się pracowało. On nie ustawiał aktorów, ale przyjmował propozycje. Egzekwował dyscyplinę karami pieniężnymi, dla siebie w podwójnej stawce. U Hubnera w Powszechnym udało mi się wziąć udział w szeregu już historycznych inscenizacjach, np. wraz z całym zespołem w „Sprawie Dantona” w reżyserii Andrzeja Wajdy i w „Zemście” Fredry z Wojciechem Pszoniakiem w roli Papkina, Bronisławem Pawlikiem w roli Cześnika, Władysławem Kowalskim jako Rejentem i ze mną jako Podstoliną.
Kiedyś wystawiła Pani „Gwałtu co się dzieje” Fredry jako dyplom Pani studentów. Wiem, że ceni Pani naszego komediopisarza…
– Bo dobre wino się nie starzeje. Niestety młodzież nie zna Fredry ze szkoły. Dwa lata temu za nieznajomość Fredry przygotowaliśmy w Akademii całą „Zemstę”. Za karę. Byli zachwyceni. Do tej pory ja cytują.
Jak Pani zaleca granie fredrowskich charakterów ludziom tak młodym?
– Mówię: grajcie nie starych ludzi, lecz charaktery Mieli rewelacyjne pomysły. Teraz nawet powtarzają powiedzonka z Fredry. Odkryli go dla siebie. Obawiam się jednak, że w przyszłości mogą nie mieć okazji grać sztuk tego autora.
Czy klasykę należy wystawiać w kostiumie?
– Można i czasem trzeba, choć nie zawsze jest to konieczne. Nie zawsze musi być kostium z epoki, ale problem w tym, że dziś reżyserzy wstydzą się wystawiać w kostiumach, by nie być posądzonymi o uprawianie teatru tradycyjnego. A przecież to myśl ma być nowoczesna, a nie spodnie. Bardzo dużo pracowało się w TVP. Gdy grałam Biankę w „Poskromieniu złośnicy”, zdarzyło się, że spotkałam się po raz pierwszy z Tadeuszem Łomnickim. podszedł do mnie ze słowami: „Mów mi Tadek”. O mało nie umarłam z wrażenia. Podobne uczucie towarzyszyło mi podczas zdjęć do „Lalki” Hasa. W scenie, w której obejmowałam Mariusza Dmochowskiego grającego Wokulskiego, wybitnego aktora, musiałam opanować drżenie rąk. A przecież jako roznegliżowana Magdalenka musiałam być swobodna i wyzywająca. Has i pan Mariusz mnie wspomagali. Tolerancyjnie traktowali taką jak ja wtedy dwudziestoparolatkę. Krystyna Feldman, która w tej scenie policzkowała mnie, po każdym ujęciu przepraszała mnie za to.
Wspominam kapitalną scenę z Pani udziałem, jako Julci w „Pannach z Wilka” Andrzeja Wajdy, zmysłowego śniadania kobiet…
– To sporo lat później. Wajda zostawił mnie i Mai Komorowskiej swobodę w scenie śniadania. Jego uwaga, że mam być jak motyl, choć byłam kobietą dojrzałą i krągłą, była dla mnie istotną wskazówką do zbudowania roli Luci.
Ma Pani na swoim koncie ogromny dorobek w Teatrze Telewizji. Powrócił on w formie „na żywo” przyciągając nadspodziewanie pokaźną widownię…
-Teatr nagrany, nie transmitowany tez by oglądali. Ludzie tęsknią za teatrem telewizji. Był i powinien być, bo taka jest nasza polska tradycja. I taka jest nasza widownia – wyjątkowa.
Dziękuję za rozmowę.
ANNA SENIUK – ur. 17 XI 1942 r. w Stanisławowie, absolwentka krakowskiej PWST im. L. Solskiego (1964), od dwudziestu lat profesor warszawskiej Akademii Teatralnej. Jedna z najwybitniejszych polskich aktorek teatralnych i filmowych, operująca niezwykle rozległą skalą talentu i kunsztu – od tragizmu do komizmu, poprzez wszystkie odcienie.
Zadebiutowała na scenie rolą Irmy w „Wariatce z Chaillot” J. Giraudoux w Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. W latach 1964-1970 była aktorką tego teatru w Następnie wchodziła w skład zespołów Teatru Ateneum (1970-1974, 1991-2003), Teatru Powszechnego w Warszawie (1977-1982) i Teatru Polskiego (1982-1991). Od roku 2003 występuje w Teatrze Narodowym w Warszawie. Na scenach tych stworzyła dziesiątki wspaniałych kreacji w rolach klasycznych i współczesnych, m.in. „Lady Mortimer w „Henryku IV” W. Szekspira, Judyta w „Tańcu śmierci” A. Strindberga, Natasza w „Trzech siostrach” A. Czechowa, Elinta w „Mizantropie” Moliera, Trojanka w „Trojankach” Eurypidesa, Solwejga w „Peer Gyncie” H. Ibsena, Solange w „Pokojówkach” J. Geneta, Liza w „Biesach” F. Dostojewskiego, Hania w „Głupim Jakubie” T. Rittnera, Oktawia w „Portrecie” i Matrona w „Miłości na Krymie” S. Mrożka, Linda w „Śmierci komiwojażera” A. Millera, Kulka w „Kosmosie” W. Gombrowicza, Marfa w „Iwanowie” A. Czechowa, a także szereg wybitnych ról fredrowskich i witkacowskich. Upamiętniła się też dziesiątkami ról filmowych, m.in. w „Lalce” W.J. Hasa (1968), „Kardiogramie” R. Załuskiego (1971), „Pannach z Wilka” A. Wajdy (1979), „Ojcu królowej” W. Solarza (1980), „Konopielce” (1981), a także w Teatrze Telewizji (m.in. w „Martwych duszach” M. Gogola (1966), „Świętoszku” Moliera (1971), „Sprawie Ewy Evard” A. Struga (1972), „Ruy Blas” V. Hugo (1972), „Ożenku” (1976, 2002), „Rewizorze” (1977) i „Płaszczu” M. Gogola (1979), „Weselu” St. Wyspiańskiego (1981). Ulubienica masowej publiczności telewizyjnej jako Magda Domaradzka w kostiumowym serialu „Czarne chmury” A. Konica (1973) i Magda Karwowska w „Czterdziestolatku” oraz „Czterdziestolatku 20 lat później” J. Gruzy (1974). Laureatka wielu prestiżowych nagród, w tym Złotego Medalu Zasłużonym Kulturze Gloria Artis (2011).