Franciszek Czekierda – MIŁOŚĆ CYPRIANA NORWIDA DO MARII KALERGIS

0
79

Wiadomości o uczuciu Cypriana Kamila Norwida do Marii Kalergis (de domo Nesselrode) są ograniczone. Nie zachowały się do niej jego listy, najprawdopodobniej zostały zniszczone. Od razu trzeba wyjaśnić, że znajomość zakochanego Cypriana była dla niej „[…] tylko jednym z wielu epizodów bogatego w sukcesy życia towarzyskiego; tego rodzaju sezonowe, krótkotrwałe znajomości z pisarzami, malarzami, muzykami, politykami i mężami stanu można by w życiu pani Kalergis przytaczać tuzinami” – stwierdził Stanisław Szenic w książce Maria Kalergis (1963).
O tym, że poeta często słał do niej listy wiemy od niej samej; w korespondencji z 8 lipca 1845 roku „Biała dama” informowała Adama Potockiego: „Norwid wrócił do Rzymu, mam częste wiadomości od niego, ale są niedobre, obawiam się, że biedny chłopak jest poważnie chory”. Maria dobrze odczytała stan duszy Norwida, którego dręczyła melancholia, a może nawet depresja, o czym świadczy poniższy wiersz napisany rok wcześniej.

Moja piosnka (I)

Źle, źle zawsze i wszędzie
Ta nić czarna się przędzie:
Ona za mną, przede mną i przy mnie,
Ona w każdym oddechu,
Ona w każdym uśmiechu,
Ona we łzie, w modlitwie i w hymnie…
 
Nie rozerwę, bo silna,
Może święta, choć mylna,
Może nie chcę rozerwać tej wstążki;
Ale wszędzie – o! wszędzie,
Gdzie ja będę, ta będzie:
Tu w otwarte zakłada się książki,
Tam u kwiatów zawiązką,
Owdzie stoczy się wąsko
By jesienne na łąkach przędziwo:
I rozmdleje stopniowo,
By ujednić na nowo,
I na nowo się zrośnie w ogniwo.
 
Lecz, nie kwiląc jak dziecię,
Raz wywalczę się przecie.
Niech mi puchar podadzą i wieniec!…
I włożyłem na czoło,
I wypiłem, a wkoło
Jeden mówi drugiemu: „Szaleniec!!”
 
Więc do serca, o radę,
Dłoń poniosłem i kładę,
Alić nagle zastygnie prawica:
Głośno śmieli się oni,
Jam pozostał bez dłoni,
Dłoń mi czarna obwiła pętlica.
 
Źle, źle zawsze i wszędzie
Ta nić czarna się przędzie:
Ona za mną, przede mną i przy mnie,
Ona w każdym oddechu,
Ona w każdym uśmiechu,
Ona we łzie, w modlitwie i w hymnie.
 
Lecz, nie kwiląc jak dziecię,
Raz wywalczę się przecie;
Złotostruna nie opuść mię lutni!
Czarnoleskiej ja rzeczy
Chcę – ta serce uleczy!
I zagrałem…
…i jeszcze mi smutniéj.
Pisałem we Florencji 1844 r.

Nie ma dowodów, że oboje poznali się w Warszawie przed opuszczeniem przez Norwida Polski w 1842 roku. Jednak wiele wskazuje na to, że tak było. Poeta przypuszczalnie ujrzał ją po raz pierwszy w jednym z salonów. Mogło to być podczas regularnych przyjęć u marszałkowej Kuczyńskiej, która znała Norwida i po latach swoje obserwacje o nim przekazała bratowej Cypriana, Annie Norwid, żonie Ludwika. Cyprian Kamil mógł ją także poznać u Deotymy, czyli Jadwigi Łuszczewskiej. W notatkach jej ojca zapisującego znaczniejszych gości, nazwisko Norwida nie figurowało, co nie znaczy, że tam nie bywał. W owym czasie poeta nie był powszechnie znany, choć w środowisku bliskim Cyganerii Warszawskiej był postacią wyróżniającą się.
Zanim oczami wyobraźni ujrzymy go w salonie Deotymy zachwyconego pierwszy raz widzianą Marią Kalergis, należy wyjaśnić sprawę jego związku z Cyganerią Warszawską (nazwę tę nadano dopiero kilkadziesiąt lat później). Do tej grupy literackiej pod przywództwem Edwarda Dembowskiego, młodego filozofa i krytyka, należeli m.in. Seweryn Filleborn, Józef Dziekoński, Włodzimierz Wolski (autor libretta Halki) i Andrzej Niewiarowski; publikowali oni w „Przeglądzie Warszawskim” i „Piśmiennictwie krajowym”. Cyprian Norwid nie był członkiem cyganerii, jednak utrzymywał z nią bliskie więzi, podobnie, jak pisarz i dziennikarz Wacław Szymanowski (ojciec znanego rzeźbiarza o tym samym imieniu), dziennikarz Józef Kenig, czy poeta Teofil Lenartowicz. Ten ostatni przyjaźnił się wówczas z Norwidem, jednak ze względu na różnice ideowe ich drogi dość szybko się rozeszły.
Któregoś wieczoru Norwid, Lenartowicz i Wolski gościli w salonie Deotymy.
– Zwróć uwagę na tę damę w białej sukni przewiązanej w talii czerwonym pasem – Lenartowicz szturchnął lekko Norwida, który, mając oczy utkwione w płonące świece na ściennym lichtarzu, słuchał skupiony czyjejś recytacji. – Pierwszy raz ją tu widzę…
Cyprian skierował wzrok na damę i… doznał zachwytu.
– Ty patrzysz na strój, a ja widzę boginkę.
– Owszem, zniewalająca piękność.
– Przedziwnie biała cera…
– Jeszczem nie widział tak śnieżnej karnacji.
– Duże niebieskie, a raczej niebiesko-szare oczy. Regularne rysy, naturalnie złociste włosy, zgrabna figura, słuszny wzrost – Cyprian wyliczał jak natchniony.
– Zaskakujące, ale ona chyba nie ma rzęs – Teofil przymrużył oczy, chcąc lepiej przyjrzeć się jej powiekom. 
Norwid uczynił podobnie.
– Ma, lecz całkiem jasne – Cyprian stwierdził pewnie. 
– Nie pojmuję, dlaczego ich nie czerni?
– Któż to jest? – Norwid był zainteresowany czym innym.
– Maria Kalergis – odezwał się stojący obok Włodzimierz Wolski. – Pół Niemka, pół Polka. Ojcem jest hrabia Fryderyk Karol Nesselrode, choć Rosjanie mówią Fiodor Karłowicz, adiutant księcia Konstantego, a matką Tekla Nałęcz-Gorska – objaśniał Wolski. – Ta młoda dama nie tak dawno wyszła za mąż za greckiego milionera, ale…, jak wieść gminna niesie, już nie są razem z powodu zasadniczych różnic charakterów i jego chorobliwej zazdrości. Rozwodu jednak nie wzięli.
– Widzę, że się nią interesujesz… – zauważył Lenartowicz.
– Płonne domysły – Wolski zaprzeczył nerwowo.
Norwid zauważył jego zmieszanie. Faktem było, że Włodzimierz Wolski kochał się w Marii Kalergis, nie zdradzając nikomu swego afektu. Z tego okresu pochodzi jego wiersz Wezwanie, w którym przedstawia ukochaną, jako „Jasny duch w białej szacie z chmur uwitej”. Kilka lat później napisał utwór, nazywając ją Białą (1856):

Czy zdawało się, zdawało,
Żem znów ujrzał moją Białą?
Jakby lilia pochylona,
W cichych modłach rozrzewniona,
przy niej anioł stróż!

Czy zdawało się, zdawało,
Gdzie gwar świetny, bal radosny,
Mknęła lekko jak mgła wiosny,
Wśród róż tylu była białą,
Najskromniejszą z róż!

Czy zdawało się, zdawało,
W tańcu wirze, w gwarze balu,
Jakże serce by mi drżało
Żarem szczęścia, mrokiem żalu,
Tuląc twoją skroń!

Choć to tylko się zdawało,
Choć to tylko sen ponętny,
Zostań, zostań taką Białą…
Niech ci modłów wianek smętny
Zdobi czystą skroń.

Powiedzieć, że Maria Kalergis prowadziła bogate życie towarzyskie, to jakby nic nie powiedzieć. Jej gwiazda błyszczała w niezliczonej ilości prestiżowych salonów Europy, koncertowała przed możnymi ówczesnego świata, z którymi utrzymywała dobre stosunki. Zawsze miała wokół siebie liczne grono adoratorów, do których, poza wspomnianymi Norwidem i Wolskim, należeli m.in.: Anatol Demidow (chciał się z nią ożenić, lecz jej ojciec sprzeciwił się), Adam Potocki (także zamierzał ją pojąć, lecz jego matka nie zgodziła się), Józef Szembek, Władysław Zamoyski, Franciszek Liszt, generał Eugeniusz Cavaignac, były premier Francji Luis-Mathieu Molé (zmarł nagle podczas obiadu, siedząc obok niej) i poeta Teofil Gautier.

  Od samego początku w małżeństwie państwa Kalergis iskrzyło. Już podczas podróży poślubnej do Londynu w 1839 roku dochodziło do ostrych kłótni z powodu zazdrości współmałżonka. Opiekunką i damą do towarzystwa siedemnastoletniej Marii była nieco starsza siostrzenica, kanclerzyna Nelsselrode, jej imienniczka. Informacje o awanturach między małżonkami dotarły do ambasadora Rosji, który ze zrozumiałych względów żywo interesował się wypoczynkiem bratanicy jego szefa, Karola Roberta Nesselrode, ministra spraw zagranicznych Rosji. Po niesnaskach młodzi pogodzili się. Kontynuując podróż poślubną, udali się do modnego uzdrowiska Baden-Baden. Trzeciego dnia pobytu małżonkowie byli na spacerze w towarzystwie kanclerzyny i panny Tamy. Znajdując się w pobliżu term Karakali przed kawiarnią, usiedli przy stoliku pod parasolem. Zamówili lody. W tym czasie Jan wyszedł do toalety. Zamówienie opóźniało się. Przypadkowo w ich pobliżu znalazł się Zygmunt Thalberg, znany kompozytor, o którym mówiono, że był drugim po Liszcie wirtuozem fortepianu. Panna Tamy dobrze go znała.
– Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności – zawołała. – Zapraszamy do nas.
Thalberg podszedł uradowany. Panna Tamy dokonała prezentacji. Gość, widząc piękną nieznajomą, uśmiechnął się sympatycznie.
– Żar leje się z nieba, a lodów wciąż nie ma – pożaliła się pani Kalergis. – Nie rozumiem, jak tak można traktować klientów.
– Może wejdę do kawiarni i ponaglę personel? – Thalberg zaoferował pomoc.
– Świetny pomysł, Zygmuncie – ucieszyła się panna Tamy.
Kompozytor zerwał się z metalowego krzesła i zniknął we wnętrzu kawiarenki. Po krótkiej chwili wracał wspólnie z kelnerką, niosącą na tacy pucharki z lodami. Thalberg wziął jeden i podał Marii Kalergis. Oboje wesoło konwersowali. W tym momencie pojawił się mąż Marii. Zbliżył się do kompozytora.
– Nie życzę sobie tego! – krzyknął.
– Ależ szanowny panie… – zaskoczony Thalberg próbował wpłynąć na niego łagodząco.
– Jeszcze się spotkamy – przerwał mu, podsuwając pod nos pięść. – Won stąd! – W jego oczach zabłysły pioruny nienawiści.
Zygmunt Thalberg zląkł się jego spojrzenia, jak normalni ludzie boją się oczu osób chorych psychicznie. Pani Kalergis zbladła, zaś kanclerzyna, również przerażona, wstała, zasłaniając ją sobą w obawie, gdyby doszło do rękoczynów. Zimną krew zachowała jedynie panna Tamy. Podeszła do roztrzęsionego kompozytora, po drodze odsuwając na bok Kalergisa.
– Chodźmy, panie Zygmuncie – chwyciła go za rękę. – Odprowadzę pana do hotelu. Nagle straciłam ochotę na lody.
– Ja także – wykrztusił z trudem.
Przeszli na drugą stronę ulicy.
– Ten człowiek zachowuje się dziwnie – starała się być w ocenie wyważona.
– Powiem bez ogródek: zachowuje się jak wariat – kompozytor dopowiedział.
Jan Kalergis był wciąż podenerwowany. Pochylił się nad siedzącą małżonką. Czoło miał spocone.
– Wychodzimy! – rzekł kategorycznie.
– Zostaję – Maria odrzekła stanowczo.
– Idziemy! – rozkazał.
– Proszę mnie dzisiaj uwolnić od tego obowiązku – podniosła głos.
– Cóż za brewerie? – był zdezorientowany. – Ja, mąż, mówię wyraźnie…
Maria przerwała mu:
– Jeśli taka wola, proszę iść, mężu, ale beze mnie.
Pan Kalergis, cały roztrzęsiony, podszedł do kanclerzyny, relacjonując jej swoją wersję zdarzenia.
– Łaskawy panie, mam własny rozum i wiem, jak było. Proszę się uspokoić, bo nerwy źle wpływają na bezstronny osąd sprawy – odrzekła.
– Ależ co pani mówi – zaprotestował.
– Wszystko widziałam od początku i proszę mi wierzyć, nie wystąpiła jakakolwiek przyczyna mogąca spowodować stan, w którym pan się znalazł. Domniemywam, że wystąpiła jakaś dziwna gra wyobraźni, nad którą należy po męsku zapanować.
Kalergis nie uspokoił się po jej słowach. Wściekły wybiegł w nieznanym kierunku.
Jego zachowanie najprawdopodobniej stało się punktem zwrotnym, przesądzającym o rozstaniu małżonków. Jan Kalergis nie potrafił zapanować nad chorobliwą, wręcz nieprzytomną zazdrością. Maria natomiast nie pozwoliła sobie na terror psychiczny. Mimo młodego wieku miała dojrzałą osobowość. Ponadto, będąc kobietą stanowczą i realnie oceniającą rzeczywistość, zachowywała się niezależnie, co było godne podziwu w epoce dominacji mężczyzn.
Należy dopowiedzieć, iż była wówczas w czwartym miesiącu ciąży. Mając to na uwadze oraz widząc zachowanie się męża, postanowiła z opiekunką jak najszybciej opuścić uzdrowisko. Przez Frankfurt obie dotarły do Warszawy, gdzie mieszkała jej matka, Tekla, była żona Fryderyka Karola. Tu chciała urodzić dziecko. Jednak jej ojciec sprzeciwił się co do miejsca porodu ze względu na obecność w Warszawie Tekli; nie chciał, aby opiekowała się córką w połogu i przyszłym wnuczkiem. Pani Kalergis wyruszyła więc do Petersburga. Na początku stycznia 1840 roku urodziła córkę, której nadała imię Maria. Postanowiła nie powiadamiać męża o przyjściu na świat dziecka, co dobitnie świadczyło o ich relacjach.
W maju tego roku Jan Kalergis przybył do Petersburga zobaczyć córeczkę i rozmówić się z żoną. Po powitalnych uprzejmościach przeszli do meritum.
– Moglibyśmy spróbować odrodzić nasze stosunki, droga Mario – zaproponował uprzejmie.
– Nie ma czego odradzać, bo nic się nie narodziło – odparła oschle. – Poza córeczką oczywiście.
– Jesteśmy wciąż małżeństwem – użył ostatecznego argumentu.
– Formalnie.
– Miałem dużo czasu na przemyślenie tego, co się stało. Zmieniłem się.
– Z pierwszą częścią wypowiedzi zgadzam się. Co do drugiej, nie wierzę. – Ludzie maniacko zazdrośni owszem, mogą się zmienić…
– Otóż to – wszedł jej w słowo.
– …Na gorsze – dokończyła.
– Dlaczego mi nie wierzysz? – niemal zapiszczał.
– Poznałam twoją naturę. Może jesteś dobrym człowiekiem, lecz kiedy opanowują cię nerwy, nie jesteś w stanie kierować sobą. Widziałam, co wyczyniałeś w Londynie i Baden-Baden; z błahego powodu, a tak naprawdę bez żadnego powodu przeistoczyłeś się w człowieka zionącego złem. Jakby wstąpił w ciebie diabeł. Londyn puściłam ci płazem. Lecz w Baden już się przeraziłam. Zresztą nie tylko ja. Wolę żyć skromnie, niż dzielić los z bardzo bogatym, lecz nieobliczalnym mężem.
– Skromne bytowanie nie grozi ci, rodzina nie pozwoliłaby na to. Pragnę ci przypomnieć, broń Boże bez wypominania, że zabezpieczyłem cię finansowo i wciąż będę cię wspierać. O dziecku nie wspomnę. – Po krótkiej pauzie zawołał niemal histerycznie: – Mario, pragnę być z tobą.
– Nie! – rzuciła chłodno.
Odpowiedź przyjął nad wyraz spokojnie, jakby spodziewając się odmowy.
– Nie wystąpisz o rozwód?
– Zastanowię się.
– Proszę cię, nie rób tego.
– Wybacz, ale musimy zakończyć rozmowę. Idę do Marysi.
– Proponuję status quo – rzucił.
– W sprawie? – udała, że nie wie o co chodzi.
– W sprawie formalnego trwania małżeństwa.
– Powiedziałam: zastanowię się.
Pod koniec męczącej wymiany zdań oboje uzgodnili, że będą żyć oddzielnie, nie przeprowadzając rozwodu, a córeczka pozostanie u matki. Odnośnie do spraw majątkowych Jan Kalergis przepisał na żonę dom w Petersburgu. Zobowiązał się także przekazywać jej odsetki od 400 tysięcy rubli, a na córkę łożyć rocznie 24 tysiące rubli. Poza tymi apanażami Maria dysponowała jeszcze posagiem otrzymanym w wianie w wysokości 600 tysięcy rubli. Miała więc zapewnione dostatnie życie, jednak nie mogła swobodnie dysponować majątkiem i finansami, którymi zajmował się ojciec.
Rok po rozstaniu się z mężem (wyjechał na stałe do Londynu, gdzie uzyskał brytyjskie obywatelstwo), na horyzoncie życia Marii Kalergis pojawił się bardzo bogaty adorator, starszy o dziewięć lat, hrabia Anatol Demidow.
Pewna dama z rodziny Nesselrode (której imienia nie znamy), posiadająca sprawdzone informacje o Demidowie, postanowiła podzielić się nimi z ojcem Marii.
– Jest despotyczny w uczuciu – relacjonowała konfidencjonalnie.
– W czym to się objawia? – dociekał.
– Jeśli coś nie idzie po jego myśli, nie panuje nad sobą. Jest porywczy i zazdrosny.
– Jak bardzo?
– Szaleńczo. Kiedy pewnego razu posprzeczali się o jakieś głupstwo, postąpił jak człowiek obrany z rozumu; złapały go skurcze żołądka, upadł na podłogę i się tarzał.
– Nie wiem, czy to pech, czy głupota – zdenerwował się. 
– O czym, myślisz, Fiodorze Karłowiczu?
– Jeśli ktoś raz się sparzył, drugi raz nie dotyka pieca – mówił poirytowany. – Przecież ona podobne doświadczenie poznała aż nadto dobrze.
– Znowu naraża siebie na cierpienia. I także was.
– Szkoda mi jej.
– Są zakochani. Pragną się pobrać.
– Nic z tego nie będzie. Nie pozwolę na rozwód.
Po dwóch latach płomiennego romansu Maria zmuszona była zerwać z Demidowem. Wkrótce potem zrezygnowany hrabia ożenił się z hrabianką Matyldą.

Maria Nesselrode od dziecka uczyła się gry na fortepianie. Po krótkim czasie okazało się, że ma talent. Już jako pani Kalergis swój pierwszy publiczny występ dała na poranku muzycznym w Warszawie pod koniec marca 1843 roku w ramach koncertów dobroczynnych, z których dochód przeznaczony był dla ubogich. Spośród wszystkich wykonawców, jej gra została oceniona przez stołeczne gazety najwyżej. Miesiąc później Maria poznała największego ówczesnego wirtuoza, Franciszka Liszta, który koncertował nad Wisłą. Po pewnym czasie ich znajomość przybrała formę czulszej zażyłości. W Paryżu plotkowano nawet, że mieli romans, czemu zaprzeczył Fryderyk Chopin w liście do matki, Tekli Justyny, pisanym w grudniu 1845 roku: „Może o tym głośno nie trzeba. – Liszt także był u mnie, rozwodził się nad p. Calergis, a po moich kwestiach widzę, że więcej mówili, jak co było…”.

Norwid wyjechał z Polski na studia do Drezna w 1842 roku. Pod koniec następnego roku przybył do Włoch, gdzie spotkał się z Marią Kalergis. Nazywała go z francuska le Gamin (chłopaczek, urwis, dzieciak), co świadczyło o niezbyt poważnym traktowaniu go. Pewnego słonecznego dnia odbył z nią konną wycieczkę pod Wezuwiusz. Na łące przed wulkanem zsiedli z koni, by odpocząć na trawie. Cyprian pasował się ze sobą, chcąc jak najdelikatniej objawić ukochanej swój afekt. Był podekscytowany, mówił nieskładnie, obawiając się chłodnej reakcji.
– Mon cher le Gamin, tuszę, że masz mi coś istotnego do powiedzenia – Maria trafnie odczytała jego zamiar.
Norwid zmieszał się. Postanowił jednak wyjaśnić swoje zachowanie.
– Nie chcę dawać słowom zbędnej folgi przed ułożeniem w duszy właściwego sensu rzeczy.
– Nie w sercu? – uśmiechnęła się prowokacyjnie.
– Czytasz w moich myślach, Mario – poeta ucieszył się jej pytaniem.
– W listach różnorakie kwestie ubierałeś w filozoficzne szaty. Możesz teraz, Cyprianie, ubiór ów uprościć.
– Ubiór ów uprościć… – powtórzył miłym głosem. – Trzy słówka zaczynające się na „u”, choć nie wszystkie są otwarte. Zgrabny kalambur.
– Powiedziało mi się samorzutnie… – uśmiechnęła się uroczo.
– I poetycko – pochlebił jej.
– Więc co z tym uproszczeniem, mon Gamin-poète…?
– Wspomniałem o sensie rzeczy, który pragnę pani objawić, lecz jeśli przedwcześnie to uczynię, może zostać odczytany, jako… – przerwał na chwilę – nędza nędz. – Wypowiedziawszy ostatnie słowa, zląkł się, czy nie zabrzmiały zbyt samokrytycznie.
– Wnioskuję zatem: nie czas…
– Mario, jeśli pozwolisz, abym mógł się jeszcze z tobą spotkać.
– Może… – odrzekła zalotnie. – Zależy to od różnych okoliczności i całego multum wizyt, które mnie czekają.
– Wówczas rzeknę prostymi słowy to, co w listach mgliście szkicowałem, przysłaniając sens kwietno-kadzidłowym tumanem.
– Konkretnie co? – zapytała oschle. Nie wiadomo, czy pytaniem tym chciała go  sprowokować do otwarcia się, onieśmielić, czy ośmieszyć.
– O tem może kiedy indziej.

Maria Kalergis dużo wojażowała po Europie. Towarzyszką jej podróży była starsza o rok Maria Trembicka, z którą Norwid stale korespondował. Z treści listu poety napisanego do niej w sierpniu 1846 roku wynika, że widział się z „Białą Damą” w Berlinie. W pierwszych dniach stycznia następnego roku pojawiła się w Rzymie. Gdy informacja ta dotarła do Cypriana, ten niezwłocznie pojawił się w Italii. Spotkali się. Poznał jej „nadreńską” kuzynkę, oryginalną Mizię i jej guwernantkę. Rozmawiali zdawkowo; usłyszał, że jest zdrowa i córeczka takoż.
W Rzymie był tylko jeden człowiek znający najskrytsze sprawy tyczące się Marii Kalergis i Cypriana Norwida: ksiądz Piotr Semenenko, ich spowiednik, generał zakonu zmartwychwstańców. Jednak z powodu tajemnicy spowiedzi był zobowiązany do milczenia. Najprawdopodobniej po wyspowiadaniu się Maria, żyjąca – jako się rzekło – w faktycznej separacji z mężem, w czerwcu 1846 roku udała się do Londynu, by uregulować z nim małżeńskie stosunki.
Jan Kalergis był zaskoczony pojawieniem się żony, której nie widział sześć lat. Był uprzejmy.
– Co cię tu sprowadza moja droga… – zawahał się – żono?
– Dawnośmy się nie widzieli. Myś-la-łam o… nas… – cedziła słowa.
– Ale już nie myślisz? – wbił jej szpilkę.
Maria pominęła jego uwagę.
– Męczy mnie ta sytuacja, która nie wpływa korzystnie na naszą córeczkę.
– Boleję z powodu braku z nią bezpośredniego kontaktu – niespodziewanie zmienił ton. – Tuzin najlepszych guwernerów nie zastąpi ojca.
– I matki – uzupełniła, po czym zrobiła krótką przerwę. – Teraz, proszę, nie ironizuj z komunału, który ci rzeknę i który nigdy nie traci na znaczeniu: dla prawidłowego rozwoju dziecka niezbędni są rodzice wychowujący go społem.
– I dobre zabezpieczenie ekonomiczne. Mam nadzieję, że pod tym względem wszystko u ciebie w porządku?
– Wywiązujesz się ze swoich zobowiązań bez zarzutu.
– Dziękuję. Jednak nie bardzo rozumiem… – wciąż zastanawiał się nad celem jej wizyty.
– Wspomniałam, że myślałam o nas. W Watykanie długo się modliłam.
– Szanuję twoją religijność.
– Janie, proponuję… – chrząknęła nerwowo – zgodę małżeńską.
– To znaczy? – był zdezorientowany.
– Może byśmy się zeszli… – powiedziała bez wiary.
Słowa te zamurowały go. „Jaka łaskawa…” – pomyślał ironicznie.
– Nie spodziewałem się tego w najśmielszych wyobrażeniach – rzekł szczerze.
Nastała długa męcząca cisza. Maria nerwowo poprawiała kapelusz, Jan chodził zamyślony wokół fotela.
– Daj mi czas do namysłu. Chyba nie spieszysz się do Warszawy, Paryża, czy Baden-Baden? Zresztą sam nie wiem, gdzie rezydujesz.
Po kilku dniach Jan Kalergis odpowiedział odmownie. Maria odetchnęła z ulgą. Po przyjeździe do Baden-Baden, spotkała się ze swoją starszą kuzynką, Heleną Chreptowicz.
– No i jak, Marysiu? Nie obawiałaś się jego afektowych zachowań?
– Wyobraź sobie, że był spokojny. Może przez te lata przemyślał parę spraw.
– Postąpiłaś, jak zamierzałaś? – Helenę paliła ciekawość.
– Zgodnie z nakazem sumienia i chrześcijańskim obowiązkiem przedłożyłam mu dezyderat małżeńskiej zgody – Maria rzekła niemal oficjalnie.
– Obowiązek ten wpisuje się w chrześcijańską miłość, która tycze się także naszych nieprzyjaciół.
– Wyobraź sobie, że rozmawiając z nim, właśnie o tem myślałam.
– Z twoich oczu odczytuję, że jesteś usatysfakcjonowana.
– Przez cztery dni, kiedy czekałam na jego odpowiedź, przeżywałam istne katusze w obawie, że zgodzi się na ponowne połączenie ze mną. Na szczęście odmówił.
– Czułaś się chyba wewnętrznie skłócona – Chreptowiczowa skonstatowała.
– Wciąż męczy mnie sumienie, czy nie zgrzeszyłam podwójnie: raz, że spełniłam nakaz wynikający ze spowiedzi, aby pojednać się z mężem, choć do tego nakazu nie byłam w pełni przekonana; i dwa, gdy modliłam się w negatywnej intencji, aby nie chciał się ze mną zejść.
– Wszyscy jesteśmy grzeszni. Najważniejsze, że wykonałaś obowiązek pokuty. Nie zadręczaj się, Marysiu, masz czyste sumienie.

Jednym z admiratorów Marii Kalergis był znany francuski poeta, Teofil Gautier. Poświęcił jej wiersz Biała symfonia, opublikowany w styczniu 1849 roku. W kilkunastu zwrotkach opisał jej wyjątkową urodę. Oto fragmenty utworu w przekładzie Włodzimierza Lewika:

Śnieżyste przeginając szyje –
Jak dawna pieśń o Renie gędzie –
Pływały dumne i niczyje
Ni to kobiety, ni łabędzie.
[…]
Spośród tych kobiet – jedna właśnie
Bywa i u nas (tym się chwalmy!).
Biała, że przy niej mrze i gaśnie
Księżyc lodowo-borealny.

A wtedy oczy nasze – biała –
Na jakąż ucztę prosi w gości!
O, ta perłowa biel jej ciała,
O, ta rozpusta wszech-białości!

Jej pierś – śnieżysta krągła czasza,
Co tak nierówną białość dzieli
Z atłasem szaty – i ogłasza,
Że zwyciężyła biel kamelii.

Gautier był jej wielbicielem jedynie estetycznym. Ze względu na liczne obowiązki (pisał regularnie recenzje i felietony) nie bywał częstym gościem w salonach, ani nie utrzymywał z nią zażyłej znajomości.
Odpowiedzią na panegiryk Teofila Gautier był wiersz Heinricha Heinego Biały Słoń, ironiczny, miejscami sarkastyczny. W trzydziestu dziewięciu zwrotkach poeta w krzywym zwierciadle przedstawił autora Białej symfonii jako zakochanego białego słonia. Aluzja była czytelna ze względu na ociężałą postać Teofila. Zresztą w utworze Heine wymienia jego imię. Poniżej fragment poematu w tłumaczeniu Włodzimierza Lewika:

Poecie trudno trafić w cel,
By ciała jej opisać biel –
Wiersz nawet wieszcza Teofila
Przed tylą bieli głowę schyla.

Czym przy niej Himalajów szczyt –
Jakże poszarzał, jakże zbrzydł!
A lilia, gdy w jej dłoniach gości,
Żółknie przez kontrast lub z zazdrości. 

Jej imię Bianka – zgadniesz sam,
Że jest najbielsza pośród dam.
Mieszka w Paryżu (adres znany),
To w niej nasz słoń jest zakochany.

Heine zrazu miał niechętny stosunek do Marii Kalergis, jednak po pewnym czasie, zmienił go o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy w swoim mieszkaniu leżał sparaliżowany, odwiedzały go tylko osoby najbardziej zaufane, do których należała „Biała Dama”.
Nie trudno sobie wyobrazić, jak korzystny wpływ miała owa twórczość na dobrostan duchowy pani Marii i na jej pozycję w paryskiej socjecie. Norwidowi nie podobały się te wiersze, wyczuwał w nich nienaturalność, a nawet nieszczerość. Swoją drogą miał żal o to, że pani Kalergis obdarzała sympatią brzydkiego, jak powszechnie sądzono, Gautiera.

W połowie roku 1849 Maria Kalergis i Cyprian Norwid spotkali się w Wenecji. Poeta postanowił dokończyć rozmowę rozpoczętą pod Wezuwiuszem. Zaprosił ją na przejażdżkę gondolą. Ubrał się we frak, pod którym miał białą koszulę i takiż krawat. Maria zdziwiła się jego wyglądem.
– Nigdym cię nie widziała we fraku, Cyprianie. O ile pamięć mnie nie zawodzi, bywałeś na przyjęciach w surducie, albo w czemś podobnym. Dziś wyglądasz bardzo elegancko.
W podzięce skinął głową.
– Bo dziś jest wyjątkowa okazja – rzekł poważnym tonem.
– Jakaż to?
– Pani niepospolite przymioty umysłu, duszy i ciała, które po wielekroć wielbiłem w listach, płynęły z najszczerszego serca, z żarliwego uczucia. Proszę wybaczyć, ale tego nie znajduję w ostatnich wierszach… – zawahał się, czy wymienić nazwiska ich autorów – które są może i dobre, lecz po prawdzie to l’art pour l’art – dokończył z uczuciem pewnego niesmaku. W końcu nie wymienił autorów wierszy.
– Nie czytałam pana ostatnich utworów – nie zrozumiała aluzji do Gautiera i Heinego.
Tu trzeba ją zrozumieć, ponieważ aluzja nie była dość precyzyjna. Postanowił jednak nie wyprowadzać jej z błędu. „Toć i dobrze się stało – pomyślał – bo gdybym złajał te wierszydła, obraziłaby się”.
– Mario, o całą kobiecość jesteś wyższa od wszystkich dam – zmienił wątek. – Wlano w ciebie duszę anielską. Twoje piękno jest, by zachwycało, a twórczość, by ono trwało.
Pani Kalergis uśmiechnęła się dyskretnie pod nosem. Niemal codziennie słyszała podobne komplementy. Jednak ten był wyjątkowy i sprawił jej niejakie zadowolenie. Milczała.
– Powiem mało, bo praca i myśl nauczyły mnie skąpstwa w mowie – Norwid zrobił dłuższą pauzę. – Kocham panią, Mario – po raz pierwszy wyartykułował to wprost. – Dopowiem jeszcze: moje uczucie jest silniejsze, niż miłość, przyjaźń i najszlachetniejsze towarzystwo innych – mówił jak w transie.
– Ależ… – zatrzepotała jasnymi rzęsami. Choć od dawna spodziewała się jego wyznania, była nim zdziwiona i przejęta.
– Pragnę związać się z Tobą węzłem nierozerwalnym – rzekł uroczyście.
– Jakże to… – przestraszyła się. – Przeciem zaślubiona.
– Najdroższa Mario, wszystko od ciebie zależy. Wszystkie przeciwności można przemóc.
W tym momencie dopływali do brzegu kanału.
– Nie może to być – jej zdziwienie przeistoczyło się w przykre zdumienie. – Pisałeś mi piękne strofy w listkach i wierszykach, jak wielu poetów. Merci pour cela. Jednak żaden z nich mi się nie oświadczył. Cyprianie, rzeczesz to poważnie?
– Pragnę być z tobą do końca moich dni.
Le Gamin, weź na rozwagę – powiedziała drżącym głosem.
– Jestem jak nigdy rozważny. Chcę zapytać cię ponownie: Mario, czy mogę mieć nadzieję, że ty i ja…
– Nie – przerwała mu. – Nie dam ci słowa które przed laty dałam mężowi.
– Wybacz, ale wasze małżeństwo to fikcja – powiedział dosadnie, aż przeraził się, czy jej nie obraził. – Ja daję ci żywą miłość, której nikt ci nie dał i dać nie może. Wszyscy mówiący „kocham cię” pragną twej piękności cielesnej. Ja ofiaruję ci uczucie nieskazitelne, święte.
– Święte? – zrobiła wielkie oczy. – Cóż jest na tej ziemi święte? Pośród nielicznych rzeczy sakramenty, a śród nich małżeństwo. Choć moje może nie jest całkiem święte, ale i nie jest fikcją. Wiem, że twoja miłość jest poetycka, szczera, ale czy święta?
– Usłyszę od ciebie: tak? – był zdesperowany.
– Nie! – odrzekła, zastygając w oczekiwaniu na jego reakcję.
Norwid spojrzał na nią gromiąco. W białkach jego oczu pojawiły się czerwone żyłki. Czuć było, że za chwilę wybuchnie.
– Żegnam, wielka damo! – zawołał zdenerwowany.
Ze złości poczerwieniały na twarzy zerwał się z ławeczki gondoli, która jeszcze nie dobiła do brzegu. Na około metr przed krawędzią kanału wyskoczył jak oszalały na ląd, udając się w nieznanym kierunku. „Wlano w ciebie duszę nie anielską, lecz czarną – idąc, monologował rozedrgany – choć białym włosem strzępisz wybujałą szyję, wzdragasz się w spalonej ręce posuchą skwarną, a za tobą ciągną się długie żale czyjeś. Chciałem oddać ci wszystko, a się okazało, niestety, ogromne nic, albo mniej niż mało”.
Cyprian Norwid nigdy już się nie spotkał ze swoją ukochaną. Zawiedziony brakiem wzajemnego uczucia, przekazał księdzu Semenence list do niej, którego treści nie znamy. Możemy się jedynie domyślać, że usprawiedliwiał w nim swoje gwałtowne zachowanie w Wenecji.

W połowie lutego 1853 roku Norwid przybył do Stanów Zjednoczonych. Pracował jako rysownik w studiu graficznym Deoplera, uczestnicząc w przygotowaniu albumu wystawy światowej w Nowym Jorku, później dorabiał malowaniem kajut na statku oraz jako rzeźbiarz współtworzący płaskorzeźbę sakralną. Będąc emigrantem zarabiał nędzne grosze. Choć minęło kilka lat od ostatniego spotkania z Marią, wciąż nosił ją w sercu, czego dowodem jest list z Ameryki do Marii Trembickiej napisany w 1953 roku: „Próżno! – juści tak jest, że kocham kobietę, której wspomnienie jest mi silniejszym uczuciem, niż miłość, przyjaźń i obecność realna drugich, a kocham dlatego, że to jest kochać. Zdaje mi się, że to jasno – jasno jak piorun” (cytat za S. Szenicem, op. cit.). W roku 1854 napisał wiersz do Marii, który najprawdopodobniej dotarł do niej z opóźnieniem:

TRZY STROFKI

Nie bluźń, żem zranił Cię lub jeszcze ranię,
Bom Ci ustąpił na mil sześć tysięcy;
I pochowałem łzy me, w Oceanie,
Na pereł więcéj…!
 
I nie myśl, jak Cię nauczyli w świecie
Świątecznych uczuć świąteczni czciciele,
I nie mów, ziemskie iż są marne cele
Lecz żyj – raz – przecie!
 
I myśl – gdy nawet o mnie mówić zaczną,
Że grób to tylko, co umarłe chowa;
A mów… że gwiazda ma była rozpaczną,
I – bywaj zdrowa…

Po kilkunastu miesiącach pobytu za oceanem, powrócił do Francji. Jego miłość  do Marii musiała być wielka, skoro po latach w korespondencji z marszałkową Joanną Kuczyńską wspominał ją kilkakrotnie. Stefania Skwarczyńska, opracowująca ich listy, napisała o jednym z nich (z sierpnia 1863 roku), że zawiera wyznanie tragicznej, absurdalnej miłości do pani Kalergis.
W roku 1872 Norwid napisał dramat Pierścień Wielkiej Damy, czyli Ex-machina-Durejko, w którym pobrzmiewają echa jego upokarzającej miłości do Marii Kalergis. Utwór przygotował na konkurs ogłoszony przez Teatr Krakowski, lecz nie wiadomo, czy go tam wysłał. Pierścień Wielkiej Damy jest najczęściej graną sztuką Czwartego Wieszcza.

Gwoli kronikarskiej rzetelności należy powiedzieć, że pani Kalergis miała pewne zasługi dla Polski. Przebywając od końca 1849 roku w Warszawie załatwiła trudną sprawę; wyjednała u namiestnika Królestwa Polskiego, księcia Iwana Paskiewicza, zezwolenie na powrót z wygnania rewolucjonisty, Henryka Kamieńskiego-Prawdowskiego, od 1845 roku przebywającego w areszcie, potem zesłanego do Wiatki (obecnie Kirow). Kolejnym jej osiągnięciem była pomoc okazana Stanisławowi Moniuszce podczas prób wystawienia Halki; jej zabiegi przełamały opór prezesa teatrów warszawskich, Sergieja Muchanowa. Premiera Halki odbyła się 1 stycznia 1858 roku. (Kulisy tego przedsięwzięcia przedstawił reżyser, Jan Rybkowski, w filmie z 1951 roku Warszawska premiera, w którym Marię Kalergis grała Nina Andrycz). Nota bene pięć lat później pani Kalergis, po śmierci męża, wyszła za Muchanowa za mąż. Przyczyniła się także do powstania Instytutu Muzycznego, a właściwie reaktywowania uczelni po trzydziestoletniej przerwie (po powstaniu listopadowym zamknięto elsnerowską Szkołę Główną Muzyki).
Maria Kalergis zmarła 22 maja 1874 roku. Cyprian Kamil Norwid odszedł w zapomnieniu w przytułku-zakładzie św. Kazimierza w Paryżu w 23 maja 1883 roku. Abstrahując od dziewięciu lat różnicy między ich zgonami, sąsiedztwo majowych dni ich śmierci wydaje się być wymowne.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko