Waldemar Jagliński – DOMENA

0
101
Franciszek Maśluszczak

ROZDZIAŁ I

Nocny atak

Leo Sarron wpatrywał się w jasne, ale nocne wciąż niebo nad Pustynią Ino. Dochodziła trzecia godzina doby, a chłodny jeszcze wiatr wzbijał w powietrze rudawe drobiny piasku. Rudowłosy chłopak ubrany był w jasnobrązową, przybrudzoną już nieco koszulę, w granatowe wąskie spodnie i ciemnobrązową bluzę. Jak niemal każdy Ziemianin odwiedzający tę wysychającą planetę, nosił wysokie skórzane buty, krótki pistolet laserowy generujący promieniowanie podczerwone oraz obłą manierkę z termostatem. Ubiór podróżnika i myśliwego zastępował często szarobłękitnym uniformem pilota frachtowców międzygwiezdnych. Był właśnie na swoim pierwszym urlopie pracując dla kompanii przewozowej Europa i jako stosunkowo świeży pilot zaliczył dotąd kilka kursów z robotami domowymi na Glebonię. Planeta okrążała jedną z dwu gwiazd ciągu głównego należącą do systemu Alfa Centauri. Tutaj z kolei Leo zaproszony został przez rodziców, głównie przez ojca będącego właścicielem jednej z ziemskich firm produkujących i dystrybuujących moduły silnikowe między innymi do gwiezdnych frachtowców. Od godziny prawie siedział na złożonym namiocie, w kręgu tworzonym powoli przez objuczone rocamele. Okazałe zwierzęta przypominające wielbłądy, przyklękiwały słuchając okrzyków czerwonobrązowych roteńskich poganiaczy. Rośli, uskrzydleni tubylcy noszący jasne turbany, wykrzykiwali stosowne komendy pośród rozpoczynającej się kolejnej krzątaniny podróżników z rozmaitych znanych ras.

   Tymczasem rudowłosemu chłopakowi najbardziej niezwykli wydawali się mieszkańcy chłodnej Nokalii rządzonej przez króla. Na świat ów nie udało mu się dotąd polecieć, natomiast oficjalnie nazywano go Zeta Reticuli E. Planeta obiegała jedną z dwu gwiazd systemu wraz z kilkoma innymi. Niestety, prócz jeszcze jednej, nie nadawały się one do życia w znanej formie. Dość dawno też zaniechano ich terraformowania z drobnymi wybuchami jądrowymi na czele. Opłacalność, jak zawsze, brała górę chociaż kruszarki albo mielnice, czyli gigantyczne maszyny odzyskujące tlen ze zmielonych skał i przygotowujące podłoże pod zasiew w postaci mikroorganizmów, sprawdzały się na innych ziemiach rodzących podobno pierwsze proste organizmy. Tak przynajmniej głosili egzobiolodzy.   

   Wspomniani Nok z kolei, bo tak mówili o sobie mieszkańcy Nokalii, przypominali dwunogie jeże o mocno zarysowanej godności. Istoty te sięgały człowiekowi do podbródka, a ich ‘’kolce’’ stanowiły przede wszystkim sztywne dość włosy futra. Na roteńskiej pustyni za dnia prażonej słońcem, Nok chronili się pod klimatyzowanymi baldachimami wraz z siedziskiem zakładanymi na szerokie grzbiety rocameli.  Wyróżniali się również jasnymi opaskami noszonymi przeważnie na prawym ramieniu. Pismem przypominającym klinowe umieszczano na nich podstawowe dane, chociaż tak, jak inni przedstawiciele przybyłych ras, Nok posiadali podskórne chipy z takimi informacjami umieszczane z kolei na lewym ramieniu. Mikroprocesory owe wymagane były przez międzygwiezdne prawo i nazywano je nieśmiertelnikami. Noszenie dodatkowych identyfikatorów zewnętrznych zaś mogło świadczyć o nadmiernej asekuracyjności Nok, albo chciano wyeksponować swoje nazwisko na przykład z powodu szerokich zasług zawodowych. Być może chodziło również o skłonienie kogoś do rodzaju hołdu gdyż zapisy na opasce mogły świadczyć o osobie pochodzącej z wysokiego rodu? 

   Inną osobliwością wysychającego świata byli mieszkańcy stref umiarkowanych i pogranicza stepów popularnie zwani  rot – rybami albo rotafish. Ci należeli do gatunków humanoidalnych chociaż skrzela na różowawych szyjach i błony pławne niezupełnie o tym świadczyły. Rotafish bardziej niż mieszkańcy pustyń otwierali się na nowe technologie, choćby ludzkie i przeważnie wojskowe. Działo się tak głównie z powodu humanoidalnych, wojowniczych sąsiadów nazywanych z kolei Ind. Tym ostatnim nie podobało się wspólne, światowe państwo założone kiedyś z trzecią rasą pustynnej planety zwaną Rotenami.

   Najbliższymi jej przedstawicielami byli czerwonobrązowi poganiacze rocameli. Rośli, uskrzydleni i dumni wojownicy z rudych piasków. Ich słowo rota oznaczało ziemia albo czasem, zapisane odświętnie – Matka Ziemia. Ludziom kojarzyło się oczywiście z ruchem obrotowym. A kiedy jeszcze okazało się, że jeden z tradycyjnych,  miejscowych tańców wiąże się z szybkim i częstym obrotem ciała, zwłaszcza kobiet wywołujących w ten sposób deszcz, tę część mieszkańców pustyń zaczęto nazywać Rotonami. Potem, chyba przypadkowo, rozwinęła się inna forma słowna brzmiąca: Roteni. Od niej też powstała potoczna nazwa piaszczystego świata. I tubylcy, i obcy mówili odtąd o Rotenii obiegającej Syriusza. Zaś skóra i włosy czerwonobrązowych zawierały sporą ilość melanin i podobnie jak u ludzi chroniły one głębsze warstwy ich skóry przed szkodliwym ultrafioletem zwiększając przy tym swoją ilość. Czasami także, wskutek intensywnego promieniowania dziennej gwiazdy, skóra Rotenów stawała się  ciemnobrązowa. Komunikując się z kolei z innymi, między innymi z przybyszami z dalekich układów gwiezdnych, używali jeszcze czerwonobrązowi starego języka równinnego podobnego do arapaho. Badacze ich kultury uznali, iż przypomina on nieco mowę ziemskiego ludu Lakota. Pewnym potwierdzeniem było tu słowo ojciec, które w języku Lakotów brzmiało ate, natomiast w mowie Rotenów – ata. Generalnie zaś od kilku ziemskich wieków obowiązywał tak zwany nowy galaktyczny stanowiący mieszankę angielskiego i chińskiego. Na Ziemi wprowadzono go około 2030 roku w związku z odkryciem inteligencji na Rotenii i koniecznością szerszego porozumienia ludzi. To oczywiście nie musiało obchodzić humanoidalnych z pustynnego świata. I początkowo nie obchodziło. Udało się jednak dojść do rozmaitych porozumień, między innymi religijnych. I nie tylko z Rotenami, ale również ze wspomnianymi rotafish. Ludzie nauczyli się miejscowej mowy, do urzędów wprowadzono języki mieszane, chociaż około 2100 roku zaczął dominować nowy galaktyczny.

   Z językami znanych humanoidalnych od zawsze wiązała się jakaś pisownia. Szereg znaków potrzebnych do pozawerbalnego komunikowania się wewnątrz danej społeczności. Hieroglify Rotenów to nie trzy rodzaje znaków, jak chociażby w starożytnym Egipcie, ale tylko ideogramy. Podobnie zresztą jak żyjące wtedy jeszcze ideogramy chińskie. I tak na przykład hieroglif mówiący o śmierci przedstawiali czerwonobrązowi jako trzy równej długości kreski tworzące linię łamaną od góry pochyloną w lewo. Na szczycie pierwszej kreski rysowano kółko symbolizujące głowę, następnie dodawano czwartą kreskę równoległą do górnej, która miała oznaczać broń w postaci włóczni zadającej śmierć. Podwójna tak łamana linia z dwiema głowami i przebiegającą pod nimi łączącą je kreską, stanowiła hieroglif wskazujący na miłość. Kółko narysowane wyżej sygnalizowało mężczyznę. Tradycyjnie zaś wszystkie ideogramy przedstawiano za pomocą czarnego barwnika i specjalnych, odpowiednio zaostrzonych patyków.      

   Monogamiczni Roteni, koczownicy i znacznie liczniejsi już mieszkańcy miast żyli praktycznie tyle ziemskich lat, co ludzie oraz inni humanoidalni. Działo się tak dlatego, że komórki czerwonobrązowych wojowników i urzędników dzieliły się maksymalnie pięćdziesiąt razy. Niejako przeciwny biegun stanowili chociażby osobliwi  mieszkańcy Gliese 581g przypominający unoszące się w powietrzu ziemio podobne bryły. Ci żyli niemal trzykrotnie dłużej, co oczywiście wiązało się ze stosownym podziałem komórek.  

   Ciekawe mogły być hipotezy dotyczące pochodzenia istot humanoidalnych z tamtej wysychającej planety. Jedna z nich, chyba najbardziej popularna głosiła, że dwa uskrzydlone gatunki, a więc Roteni oraz Ind stanowią hybrydę pierwotnych rodzimych humanoidów i uskrzydlonych kosmitów z układu Tau Ceti. Według pewnych wykopalisk przybysze owi podobni byli do mitologicznych harpii. Wiele wskazywało jednak na to, że w stosunkowo krótkim okresie wyginęły osobniki płci męskiej.  Zdaniem wielu naukowców natomiast, dzięki rozwojowi technologicznemu, osobniki obu płci porzuciły kiedyś pierwsze ciała i weszły do piątego wymiaru. Zachowały jednak stare kopie wykorzystywane potem w przestrzeni czterowymiarowej. Osiągnęły więc transcendencję i w odległej przeszłości odwiedzały nie tylko Rotenię prowadząc rozmaite eksperymenty. W starożytnej Grecji na przykład nazywane były duchami i demonami porywającymi dzieci, albo nawet dusze. Inne badania wskazywały, że być może już wtedy pozostały tylko osobniki żeńskie. Tak, czy inaczej istoty te mogły mieć naturę wampiryczną, w światach niższych jednak nie musiały żywić się krwią. Równie dobrze ich pokarmem mógł być rodzaj energii, która ulatywała z człowieka czy Rotena  w chwili śmierci. Ta energia z kolei rozumiana była na ogół jako rodzaj bytu. Jako natura rozumna zabierana przez takich, czy innych bogów lub pozostawiana w niższych wymiarach. Tam mogła paść ofiarą takich drapieżców, jak harpie. Zakładała to wszystko jedna z innych hipotez. Natomiast jedną z działalności uskrzydlonych kosmitów z układu Tau Ceti mogło być zapładnianie roteńskich kobiet.

 W przypadku rot – ryb zaś stare kosmiczne rasy musiały przypominać bladoskórych humanoidalnych, którzy z nieznanych powodów nakłonili wtedy jeszcze lądowe istoty do długiego przebywania w wodzie. To oczywiście miało doprowadzić do trwałych zmian w organizmach przyszłych rotafish. Jako podróżnicy i myśliwi zaś, przez roteńską pustynię istoty owe podróżowały w kulistych i opancerzonych akwariach zakładanych na wierzchowce. Dołączając do obrony wszystkich podróżników z kolei, opuszczali stosunkowo bezpieczne kule przez dłuższy czas oddychając powietrzem.

   Inna hipoteza głosiła, że mieszkańcy Rotenii przeżyli niegdyś wojnę nuklearną i cywilizacje musiały powstawać na nowo. Gatunki rozumne ewoluowały w ekosystemach przynależnych im dawniej i może dlatego generalnie nie utraciły swojej natury chociaż nastąpiły pewne mutacje. Przed wojną natomiast, podróżując po Galaktyce, rotafish stały się podobno bogami ziemskich Dogonów, którzy nazywali je ludorybami. Co do samych Dogonów – jeszcze inna głoszona przez nich hipoteza mówiła, że układ Syriusza zamieszkiwany był przez trójokich telepatów . Oni to stanowić mieli źródło wiedzy na temat wszelkich ziemskich religii i wiedzę tę przekazali właśnie Dogonom. Badając całkiem duży układ Syriusza, głównie planetę podobną do Marsa, rozmaitej maści naukowcy nie natknęli się jednak na żadne ślady trójokich. Nie znaleziono najmniejszych pozostałości cywilizacji technicznej. Wielu egzobiologów z kolei twierdziło, że badania układu wciąż trwają. Że trójocy nazwę gatunku zawdzięczają wykorzystaniu wysokich technologii. Tak zwanego trzeciego oka, czyli urządzeń, które zmieniły ich wygląd, a potem pomogły osiągnąć wyższy wymiar czasoprzestrzenny. Tak, jak harpie, trójocy porzucili kiedyś ciała i układ Syriusza aby wejść do zakrzywionego piątego wymiaru. Do Ciemnego Sektora gdzie królowały masy fermionów, chmury ciemnej materii. Powiązani byli z Echnatonem, który swoją szeroką wiedzę przekazał Mojżeszowi, a ten – Eliaszowi. Podczas penetracji skalistych planet Syriusza i trwania wieloletnich wykopalisk, dochodziło podobno do spotkań z trójokimi. Wśród niektórych naukowców, a potem pośród wielu prostych osób, narodziła się nowa religia. Można by rzec: wyznanie technologiczne. Fakty zastąpiły hipotezy. Urosło przekonanie, że wymagający posłuszeństwa, transcendentny, trójoki przywódca obcych początkowo nazwany Blue Alien ma receptę na nieśmiertelność. Dowodami jego mocy były liczne wskrzeszenia pierwszych wyznawców. Technologia i magia nie stawały się tutaj jednak dwiema kroplami wody. Mimo tego nie widziano najmniejszych mankamentów, jak choćby zbyt płytko wkomponowanych nanorobotów pompujących krew albo tworzących nowy mózg. I nie chodziło tu jedynie o estetykę, o nieapetyczne guzy czy podskórne rozbłyski na skroniach, ale o konkurowanie z naturą w ogóle. Chodziło o rodzaj oszustwa skierowany na ograniczone działania urządzeń, które nie pochodziły z piątego wymiaru. W tym okresie zresztą w światach czterowymiarowych opanowano już technologie pozwalające na zapisy osobowości.  Wykorzystano to potem głównie przy tworzeniu cyborgów. Jednakże nawet pośród uczonych wiernych nowego wybawcę zaczęto nazywać Dobrotliwym Panem. Szeregi wyznawców z rozmaitych ziem urosły zatem do milionów. Pomimo tego, że przeciwnicy Aliena wskazywali na jego potencjalny wampiryzm powołując się chociażby na hipotezy dotyczące harpii. Nie dostrzeżono również, że to właśnie one zaczęły pojawiać się obok nowego boga. Że stały się straszakiem, zwłaszcza w kontaktach z prostymi wiernymi, którymi byli głównie szeregowi żołnierze.   

   Spoglądając z kolei z ograniczonego, ziemskiego punktu widzenia należało stwierdzić, że na stosunkowo małym obszarze galaktycznym jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku odkryto co najmniej kilka cywilizacji istot rozumnych, z czego również kilka technicznych. Rozmaite relacje i artykuły w dziennikach i holowizjach były zaskakujące dla wszystkich. Egzobiolodzy odbierali je początkowo jak czystą fantazję, a spory jeszcze wtedy kościół katolicki musiał zweryfikować zapisy biblijne.

   Leo przyglądał się przez jakiś czas walecznym i otwartym jednocześnie Gorkom, szarozielonym istotom bardzo przypominającym ludzi. Te krępe humanoidy o płaskich twarzach i przeważnie rudych włosach pochodziły z Tau Ceti 4 albo d i stosunkowo często handlowały z Ziemią. Teraz rozglądały się bacznie wyszukując najmniejszego niebezpieczeństwa grożącego karawanie zatrzymującej się już na dzienny postój. Chłopak tymczasem spojrzał na ojca rozmawiającego nieopodal z Rotenami. Był dumny nie tylko z jego przedsiębiorczości, ale i z szeroko zakrojonych działań dobroczynnych, bardzo potrzebnych w czasach wysoko rozwiniętych technologii i marginalnego jednocześnie traktowania wielu istnień.

   Obok ojca Leo stał android, przyjaciel chłopaka o imieniu Max. W budzącym się przedświcie lśnił szerokim złocistym torsem. Spoglądając na niego Leo nie widział syntetycznych europejskich rysów twarzy, stu miliardów osobliwych neuronów i czujników chemicznych stworzonych w placówkach naukowych. Nie dostrzegał mocarnych metalowych ramion podobnych do rur i kojarzących się po prostu z maszyną. Patrząc na androida chłopak widział w nim raczej kogoś, kto potrafi przypalić jajecznicę, potknąć się na równym trotuarze i jeszcze tego samego dnia stać się żywą bronią. Tarczą nie do rozbicia. A był na Ziemi czas, kiedy sztuczną inteligencję traktowano jako zagrożenie dla wielu zawodów i bezduszną maszynerię. Polityka socjalna przyczyniła się na szczęście do zmiany stosunków na linii człowiek – robot. Stało się tak głównie za sprawą modeli klasy MO, czyli matryc osobowości, w których wykorzystywano przede wszystkim zapisy umysłów ludzi już nieżyjących. Ostatecznie uznano więc  androidy za członków żywego społeczeństwa chociaż prawnie podlegały one poszczególnym właścicielom albo chociażby zarządom firm. Nadszedł wieloletni okres przyjaźni.

   Leo spojrzał w nocne wciąż niebo i uśmiechnął się na widok mniejszego brata Syriusza. Sto pięćdziesiąt milionów lat wcześniej gwiazda ta była czerwonym olbrzymem i przerastała Syriusza A. Teraz błyszczała na nieboskłonie jako jedna z jaśniejszych, była jednak stosunkowo blisko. Gdzieś tam świeciło również Słońce i  krążyła Ziemia, z której wyłaniała się krótka, ale bogata dość przeszłość Leo. Dlatego głos ojca rozmawiającego z poganiaczami rocameli o właściwym ułożeniu zwierząt do dziennego odpoczynku stopniowo cichł jak cały obozowy gwar…  

   Ryzykancka natura chłopaka znowu dała o sobie znać, dlatego wrócił myślami do Florydzkiej Szkoły Międzygwiezdnej Marynarki Handlowej. Konkretnie zaś – do pamiętnego wybryku, który niemal nie spowodował tragedii, chociaż było to już po równie pamiętnym spotkaniu z wyznawcami najstarszych cywilizacji kosmicznych  nazywanymi niekiedy Grupą Pierwotnych albo Grupą Allq. Nawiasem mówiąc, dochodziło czasem do starć między nimi, a skrajnymi wyznawcami Blue Aliena, którzy zarzucali Grupie szerzenie naiwnych poglądów. Utrzymywano z kolei, że przedstawiciele najstarszych cywilizacji podczas kontaktów najczęściej przypominają istoty humanoidalne. Akcentowano, iż są to byty transcendentne, dlatego mogą wcielać się w nieznane dotąd humanoidy. W istoty przeważnie niebieskie, albo o niebieskiej skórze. I że żywią się radością i miłością małych, a więc istot czterowymiarowych licząc oczywiście czas. Natomiast każdy człowiek żyjący moralnie, wypowiadający codziennie Formułę i wzmacniający się w ten sposób ma szansę przeżyć śmierć. Znaczyło to, iż po zgonie danego wyznawcy przedstawiciele owych cywilizacji przeniosą jego jaźń do wyższych i lepszych wymiarów istnienia gdzie otrzyma nowe ciało. Tutaj  pojawiały się jednak głosy o przemienionych, albo takich, którzy otarli się o Krainę Śmierci. Kwestię tę próbowano podejmować na rozmaitych zgromadzeniach, ale stała się na tyle trudna i niejasna, że w ostatnich czasach bardzo rzadko ją poruszano. Fragment światopoglądu zaś dotyczący wymiarów należało zamknąć w liczbie 10, chociaż odwoływano się czasem do wcześniejszych badań i przeżyć, które zamykały kwestię w liczbie 11. Tak wyglądała również kumulacja czasoprzestrzeni z pierwszym Centrum w oczach tych, którzy przeżyli szerszy kontakt z Pierwotnymi zwanymi czasem Allq, ale większość wiernych popierała dziesiątkę. W nowym galaktycznym z kolei Allq oznaczało  Wszystko lub Całość Istnienia, a litera q pochodziła z chińskiego brzmienia. Wspominano, że Pierwotni zgromadzili całą, a więc wszechświatową energię przetwarzając ją w zależności od potrzeb. Przy czym najwięcej energii pozostawało w wymiarach niewidzialnych, między innymi w ciemnej materii. Ze swymi wiernymi zaś Pierwotni kontaktowali się za pośrednictwem splątanych fotonów, które przechodziły przez ośrodki widzialne. Tak przynajmniej twierdzili wyznawcy Allg. Nie potrafili jednak wskazać na konkretne zjawiska. Mimo tego od dawna niektórzy naukowcy głowili się nad owymi ośrodkami, lecz niczego sensownego nie odkryli. Fotony stanowiły również nośnik informacji zawierający instrukcje postępowania danego wiernego oraz wzmacniacze ciała i ducha potrzebne do stopniowego stwarzania nowego osobnika. Ów w pełni miał zaistnieć dopiero po śmierci, a jego nowy umysł był ponoć w stanie stworzyć wówczas coś na kształt wymarzonego domu. Z punktu widzenia nauki były to oczywiście kontakty z zaawansowaną technologicznie obcą rasą. Standardowe wypowiadanie Formuły natomiast miało odbywać się przy zamkniętych oczach i w stanie relaksu, rozluźnienia. W ten sposób w ogóle generowane i pobudzane były fale mózgowe alfa odpowiedzialne za kreatywność. To zaś na ogół wystarczało do kontaktu z niewidzialną Pierwotną Kulą Centrum, która, według innych przekonań, sama w sobie stanowiła niezliczone zagięcia przestrzeni i nadprzestrzeni, a więc wychodziła niejako poza jedenaście wymiarów.Pojęcia te z kolei wiązały się z naturalnymi skrótami wykorzystywanymi nie tylko przez ludzi.W sytuacjach niebezpiecznych, albo wymagających nagłej pomocy Pierwotnych, korzystano po prostu z codziennych fal beta.  We wspomnianej Kuli, według wielu przekonań, gromadzili się Pierwotni. Sama Kula przenikała dziesięć( lub jedenaście) wymiarów i stanowiła ich wytwór, chociaż pojawiały się zdania odmienne. Niejeden wpływowy wierny właśnie Kuli przypisywał inteligentny charakter i najwyższą pozycję we wszystkich wymiarach. Prawdy Wiary łączące się z nauką mówiły także o Kuli Ujemnej, czyli tej z wymiarów niewidzialnych. Chodziło generalnie o jej wszechobecność i nieskończoność.  Rodziło to czasem poważne starcia, jednakAllq nie wypowiadali się jednoznacznie w tej kwestii. Od początku naciskali przede wszystkim na konieczność życia zgodną z normami moralnymi. Swym wyznawcom podawali rozmaite dane konieczne do budowy wszelkich wyobrażeń, między innymi wspomnianego nowego domu. Domu zharmonizowanego z naturą danej osoby. Miliony rozmaitych istnień miały więc nadzieję na inne, piękniejsze życie i to właśnie pomagało im oswoić się ze śmiercią. I  to pozostawało najważniejsze. Formuła natomiast brzmiała: Pradawni, bądźcie dziś ze mną!

   Leo przez jakiś czas stosował maksymę Grupy Pierwotnych mającą przede wszystkim moc do wyniesienia go kiedyś do Siódmego Wymiaru. Oznaczało to życie wieczne, jakkolwiek można to sobie wyobrazić. Chłopak słusznie uznawał, że oprócz naturalnego lęku przed ostatecznym końcem należy dać upust ciekawości. Poza tym nowa wiara zajęła miejsce wyznań tradycyjnych i była ciekawa. Istniała na pograniczu nauki i życia duchowego. Dla wielu stała się nawet modna i nie wymagała  większego wysiłku słownego. Co innego życie moralne. Tutaj niestety odpadało wielu. I w życiu Leo, nie licząc pewnego wydarzenia ze Świata Wody, nie zdarzyło się nic, co popchnęłoby go dalej. Dlatego chłopak stopniowo gasł jako wierny. Zaczął traktować wiarę w Pradawnych jak coś, co przeznaczono kiedyś dla wybrańców. Dla tych, którzy ze swymi bogami obcują na co dzień. Wówczas nie mogą powiedzieć sobie, czy innym,  że mieli jakieś omamy. Że na przykład strach przed czymś  zrodził  coś niezwykłego. Zresztą mózgi humanoidalnych wciąż badano i ciągle stanowiły zagadkę. Chociaż więc Leo obawiał się czasem o życie, wierzył przede wszystkim w siebie uśmiechając się na wspomnienie słów babci mówiącej, że jego pradziadek chodził jeszcze do świątyni z krzyżem. Wiara we własne możliwości nie spotkała się również z jakimkolwiek sprzeciwem z góry. Nie tylko młodzi Ziemianie, ale niemal wszyscy młodzi humanoidalni z rozmaitych światów pędzili przed siebie nierozważni i lekkoduszni słuchając głównie nieokiełznanych, pierwotnych instynktów.   

   Wczesną wiosną 2231 roku Leo Sarron jako dwudziestojednoletni prymus florydzkiej szkoły przystąpił do jednego z ostatnich egzaminów. Zadaniem ucznia było wykonanie lotu do wyznaczonej strefy kosmicznej, powrót do atmosfery planetarnej, wykonanie kilku figur akrobacyjnych i gładkie lądowanie w oznaczonym miejscu. Wszystko przebiegało prawidłowo do momentu, w którym młody pilot powinien był wykonać ostatnią pętlę. Kończąc figurę zszedł jednak zbyt nisko hołdując wciąż nie tylko młodzieńczej zasadzie mówiącej, że jedynie ryzyko ukazuje prawdziwą wartość życia. Oglądająca ten manewr Komisja Egzaminacyjna ledwo przeżyła, i to dosłownie. Prymus z rykiem silników promu przemknął jak burza tuż nad dachem budynku przylegającego do wieży nawigatora. Ostatecznie, i na szczęście, całe zdarzenie sfinalizowano jedynie na dywaniku u dyrektora szkoły gdzie rudowłosy prymus utracił tytuł Pilota Roku pozostając jednocześnie w szeregach słuchaczy. Doceniono rzadki talent Leo, manewr zejścia tuż nad ziemię oglądali przecież wykładowcy i starzy piloci zarazem. Wspomniano nawet o geniuszu młodzieńca, tym niemniej musiał być ukarany, zagroził bowiem ewidentnie bezpieczeństwu na całym lądowisku.

   Chłopak uśmiechnął się pełen wdzięczności dla starych wyg, chociaż kilka lat wcześniej marzył jeszcze o lśniących grafitowych myśliwcach wyposażonych w napęd atomowy. Pragnął zostać wojownikiem czarnej przestrzeni, jak często nazywano pilotów wojskowych startujących z pełnych świateł, bardzo rozległych pokładów pancerników stanowiących rdzeń poszczególnych flot. Okręty te budowano najczęściej w kooperacji z Gorkami specjalizującymi się w tej klasie. Każdy zaś młody i ambitny chłopiec lubił oglądać ich majestat gdy przecinały rozgwieżdżone niebo mknąc do odległych gwiazd.

   Leo nie mógł pamiętać wojny enfońskiej z udziałem poprzedniej generacji pancerników. Ciężkich zmagań misiowatych enf z pomarańczowymi Indorianami, humanoidalnymi najeźdźcami z dalekiego systemu. Ziemia wsparła wtedy białoszare misie przypominające koale i tak powstał nowy galaktyczny sojusz. Same enf zaś w sporej liczbie opuściły rodzimy, śnieżny świat i okresowo zamieszkiwały między innymi lądolody na Zecie Reticuli D popularnie zwanej Wodanią oraz strefy polarne na Rotenii.

   Marzenia rudowłosego chłopca o pilotowaniu myśliwców spełzły jednak na niczym gdy ukończył osiemnaście lat. Poprzez rodziców będących zwolennikami Grupy Pierwotnych, stał się w tym czasie gorliwym wyznawcą wspomnianych kosmicznych ras, które wymagały szczególnej moralności kontaktując się z wiernymi. Wiadomym zaś było, że piloci wojskowi niejako skazani byli na pewien styl życia i łączące się z nim dość swobodne podejście do kwestii moralnych, zwłaszcza tradycyjnych. Zresztą kandydaci na tychże pilotów musieli mieć naturę żołnierza, a ta rzadko współgrała ze wszystkimi zasadami etycznymi. Tak więc Leo Sarron ostatecznie zdecydował, iż powinien służyć innym na drodze pokojowego współistnienia.

   Wojownikiem z czarnej przestrzeni został niejaki Robin Lind, przyjaciel Leo i mieszkaniec dzielnicy dla ubogich. Ciemnowłosy Europejczyk z Lozanny, syn brytyjskiego robotnika i robotnicy o wschodnich korzeniach. Młody człowiek wątpiący w jakiekolwiek wsparcie z wyższych wymiarów kosmosu. Chociaż po rodzicach odziedziczył swoistą zgorzkniałość, pesymizm, a nawet bierność, nieoczekiwanie stał się na tyle mocny, że zdołał założyć karmazynowy mundur kadeta. Niejako po drodze chwytał rozmaite prace, często fizyczne, pieprzone roboty zlecane przez wyzyskiwaczy, jak sam mówił. Ale trwał przy swoim marzeniu i zamyśle. I udało mu się. Z Leo rozstali się któregoś jesiennego dnia, w niedużej restauracji niedaleko Lozanny i jednocześnie nieopodal domu rudowłosego chłopca. Robin nosił już wtedy zaopatrzony w wiele kieszeni mundur kadeta i wierzył, że zostanie porucznikiem Ziemskich Kosmicznych Sił Zbrojnych. Leo siedzący naprzeciw przyjaciela z pewną zazdrością patrzył na jego srebrzyste epolety z czarnymi wizerunkami obłych myśliwców przestrzennych. A Robin spoglądał w niebo i odgrażał się potencjalnym wrogom Ziemi, zwłaszcza Ind, o których już wtedy zrobiło się głośno.

   Tego dnia Leo ubrany był w szarobłękitny uniform słuchaczy Florydzkiej Szkoły Międzygwiezdnej Marynarki Handlowej i tak jak Robin przyciągał spojrzenia dziewcząt sączących obok rozmaite napoje. Przypomniał sobie wówczas wiele wspólnych zabaw, między innymi na podmiejskich łąkach gdzie puszczali z przyjacielem zdalnie sterowane, srebrzyste kosmoloty albo zeskakiwali z wysokich gałęzi drzew budząc niepokój rodziców. Tata Leo już wtedy działał charytatywnie i wspierał między innymi zaprzyjaźnionych rodziców Robina, którzy na wspólne, łąkowe pikniki przychodzili jednak niechętnie w innych bogaczach zapraszanych na nie widząc aktorów i kpiarzy. Rzeczywiście stosunek zamożnych mieszczan zaprzyjaźnionych z rodziną Sarronów do robotników czy w ogóle ludzi z niższych stanów czasami otwarcie ukazywał ich pogardę. A przecież ci biedacy każdego dnia w pocie czoła pomnażali ich majątki dostając za to niewielką zapłatę.

   Od kilku lat młody Leo wspierał ojca w działaniach dobroczynnych, starał się być dobrym człowiekiem, a tutaj, na pustynnej planecie liczył, że uratuje kogoś przed bliżej nieokreślonym złem. Polityka Ind, którym nie podobało się wspólne, światowe państwo stwarzała wiele niebezpieczeństw. Właśnie przed nimi przestrzegała Leo jego mama  przebywająca w Genewie, stolicy Rotenii dokąd zmierzała karawana. Wiedziała jednak, że zarówno jej mąż, jak i syn to urodzeni podróżnicy i ryzykanci, dlatego próżna zdała się jej długa mowa ostrzegawcza skierowana do mężczyzn kilka dni wcześniej.

   Rudowłosy chłopak spojrzał w lewo skąd dochodził odgłos użycia wydłużonej, roteńskiej maczety: poganiacze nacinali pobliskie sukulenty strzelające w nocne wciąż niebo. Rośliny te dość gęsto porastały  pustynię Ino oddając sporo wody i skupiając rozmaite stworzenia, między innymi duże, brązowe chrząszcze. Te zaś żywiły się głównie  nawozem rocameli.

   – Panie, panie ! – powiedział młody, czerwonobrązowy poganiacz podchodząc bliżej i zwracając się do Leo w łamanym trochę, nowym galaktycznym. – Pustynia trudna, ale Wielki Ptak pomoże.

   Tak, jak wielu tubylców, poczciwy w gruncie rzeczy młodzieniec przekonany był, że osobliwy Wielki Ptak, zwany również Podniebnym Ptakiem, bardzo dawno temu zniósł wyjątkowe, wielobarwne jajo. Od tamtej chwili jajo szybko rosło, a w pewnym okresie owego wzrostu zaczęło dzielić się na miliony fragmentów tworząc zalążki widzialnego kosmosu. Pramaterię wszystkiego. Podobne poglądy na początki Wszechświata obecne w innych kulturach, znane były ludziom od dawna. Społeczeństwa hołdujące myśli i nowym wciąż technologiom uznawały je na ogół za wpływ bardzo starych ras kosmicznych przez proste społeczności branych za bogów. Oficjalnie z dużym szacunkiem traktowano światopogląd pustynnych Rotenów nie chcąc mnożyć konfliktów na linii człowiek – obcy. Od wieków wiadomo było przecież, że spory na tle religijnym powodowały coraz więcej konfliktów. Takie, czy inne poglądy żyły więc sobie obok dogmatyzmu słabego już ziemskiego kościoła katolickiego, który przede wszystkim musiał uznać istnienie innych humanoidalnych nie będących ani wyobrażeniem Aniołów, ani nimi samymi. Chociaż niektórzy w postaciach Pradawnych widzieli wspomniane byty. Podobnie działo się z jeszcze silniejszym kiedyś islamem próbującym zawładnąć Ziemią. Coraz wyższe technologie wypchnęły jednak z życia milczącego Allaha, a wyznanie wiary, szahada bladło z każdą dekadą.

   Przykładem wielowiekowych miejscowych wierzeń była wiara niektórych rotafish. Uznawano wśród nich istnienie Boga Wody, istoty wcielającej się rzekomo w duże morskie ssaki żyjące tam z kolei w strefie umiarkowanej. Bóg ów obiecywał długie i zdrowe życie, a nawet nieśmiertelność wszystkim tym, którzy zejdą pod wodę. Miało to doprowadzić przede wszystkim do fizycznej przemiany dawnych humanoidalnych. Tak daleko idące zmiany z kolei musiały wiązać się z czymś szerszym. Wierni Boga Wody interpretowali je jako przygotowanie do Czasów Ostatecznych. Wówczas to, jak sami głosili, Bóg utopi niewiernych a oni naturalnie będą mogli żyć we Wszechoceanie, który zaleje całą Rotenię. Kościoły ziemskie zaś wspominały o ukrytym w tej wierze demonie. Budziło to jednak najczęściej pobłażliwy uśmiech.

   – Masz rację, Indeusie – przyznał Leo z pojednawczym uśmiechem mając na myśli wspomnianego Wielkiego Ptaka. Osobiście stał wciąż po stronie nauki wierząc jednocześnie, że prastare kosmiczne rasy w sposób znaczący mogą wspomóc między innymi ludzi. A wśród nich i jego samego.  – Ale prosiłem cię już, abyś mówił mi po imieniu ! – dodał rudowłosy chłopak powtarzając zdanie wygłoszone kilka dni wcześniej. Nie widział w sobie bowiem żadnego pana,  miał dwadzieścia jeden ziemskich lat, a Indeus tak naprawdę był jego rówieśnikiem.

   Tubylec tymczasem wyglądał na zmieszanego. Widać było, że nie jest jeszcze gotowy na spoufalanie się z bogatym podróżnikiem, którego ojciec uchodził za bardzo wpływowego biznesmena i potomka ziemskich magnatów. Sam Indeus marzył czasem o bogactwie, ale w jego młodej roteńskiej duszy najczęściej odzywało się mniejsze pragnienie: chciał zostać szefem pustynnych poganiaczy. Zawstydzony chwycił więc pierwszy pojemnik z wodą zaopatrzony w termostat i odszedł w stronę objuczonego rocamela podobnego trochę do przerośniętego baktriana.

   Leo westchnął zrezygnowany, a kiedy spojrzał na pustynne wierzchowce, zwrócił się w myślach do istoty tej podróży, do sedna marszu przez piaski Ino. Od trzech roteńskich dób posuwali się w kierunku Genewy, oazy – miasta przypominającego ziemskie, głównie arabskie i będącego stolicą ziem należących do Rotenów. Miasto leżało w tak zwanej małej oazie czyli na obszarze bogatym ciągle w wodę i roślinność chociaż stanowiącym już namiastkę dawnych oaz. Właściwie wszyscy podróżnicy tworzący karawanę należeli do wielorasowej grupy ryzykantów oraz istot zamożnych. Dlatego wszyscy słono zapłacili za przygodę – możliwość przeżycia burzy piaskowej albo spotkania miejscowych drapieżników. To dodawało im energii i sprawiało wiele radości. W oczach niejednego człowieka, Gorka albo Rotena byli po prostu nienormalni.

   W Genewie natomiast czekała pani Gabriela Sarron i marzyła aby mąż i syn wreszcie wydorośleli. Zaniepokojona korzystała z kolei z komunikatora holograficznego i drżącym głosem pytała męża o sytuację. Od jakiegoś czasu trwało przygraniczne napięcie, Ind nie zgadzali się na Federację Trzech i w każdej chwili mogli wywołać wojnę. Patrząc z innego punktu widzenia, można było ich zrozumieć gdyż każdy sojusz zawsze wyłania silniejszego, który własne zdanie próbuje narzucić  całości. Tutaj chodziłoby raczej o Rotenów. Autonomię Ind tolerowały jednak nieliczne rządy na znanych światach, dlatego generalnie nie przyjęto ich notyfikacji. Przed rozpoczęciem podróży przez pustynię ostrzeżono wszystkich, podano nawet potencjalne pozycje oddziałów Ind. Spora liczba chętnych do pokonania Ino świadczyła zaś, że śmiałków, albo nawet szaleńców wciąż nie brakowało.  

   Leo znowu spojrzał w niebo: przedświt nabierał rozmachu gdyż nieboskłon stał się  prawie dzienny, ale nieliczne gwiazdy świadczyły ciągle o nocy. Pośród najsilniejszych słońc nie było jeszcze Syriusza A zmuszającego Rotenię oraz inne planety systemu do odwiecznego obiegu. Białe słońce, jak często nazywano centralną gwiazdę układu, wyrzucało już promienie zza jaśniejącego horyzontu. Zapowiadało trwanie i mocowanie się z życiem. A sama Rotenia, niegdyś pełna flory i fauny pod każdą szerokością geograficzną, przez ludzi odkryta została na początku dwudziestego pierwszego wieku. Dopiero jednak pięćdziesiąt lat po tym fakcie potwierdzono istnienie na niej życia, w tym inteligentnego. A stało się tak dzięki sondom dalekiego zasięgu korzystającym z odkrytych wcześniej skrótów czasoprzestrzennych. Jeden z tych tworów z kolei zakotwiczony był w pasie Kuipera, w pobliżu Haumei, drugi natomiast dalej, na granicy pasa.  Wśród hipotez dotyczących osobliwości pojawiły się i te mówiące o bramach obcych.Większość astrofizyków przypuszczała jednak, że są to wytwory natury.

   – Rozłóżmy namiot, synu – głos ojca wyrwał Leo z zadumy, doszedł do niego mimo silnego wiatru. – Roteni twierdzą, że niebawem ten rudawy piasek może być naprawdę nieznośny. Poza tym w przedświcie zawsze robi się chłodniej.

   Simon Sarron był dobrze zbudowanym, wysokim mężczyzną o rudych włosach i jasnych oczach. Odważnie patrzył na świat widząc jednak prawdziwe jego oblicze, z egoizmem i hipokryzją na czele. Jako człowiek majętny i starający się żyć moralnie, dawno już postanowił wspierać biedotę z rozmaitych ziem. Pod szyldem Grupy Pierwotnych założył kilka instytucji charytatywnych, między innymi na Ziemi, na Glebonii oraz na Rotenii. Na skórzanym, szerokim pasie z kolei nosił najnowszy pistolet laserowy oznaczony jako l31. Znaczyło to, że broń wyprodukowano w 2231 roku według rachuby ziemskiej, a on, Simon Sarron uzyskał stosowne pozwolenia. I miał po temu powody, kilka lat wcześniej bowiem, w Europie został napadnięty, ograbiony i brutalnie pobity. Jak się potem okazało, napastnikami byli wypuszczeni na wolność lokalni przestępcy chcący żyć na koszt bogatych obywateli poszczególnych państw powiązanych różnymi sojuszami. Na szczęście Simon odzyskał pełną sprawność, jednak blizna nad lewym łukiem brwiowym na zawsze stała się smutną pamiątką po owym napadzie. Urzędnicy ziemscy z kolei stosunkowo chętnie wydawali licencję na broń, zwłaszcza przedsiębiorcom galaktycznym, podróżnikom i myśliwym, do których należał ojciec Leo.

   Obok Simona zatrzymał się wyższy od niego złocisty android Max. Robot rozglądał się podobnie jak uzbrojeni w karabiny poganiacze łypiąc przy tym turkusowymi oczami. W przedświcie błysnął jego szeroki tors i pistolet laserowy noszony na wzór ludzi. Max należał do słynnych już, wspomnianych MO, czyli matryc osobowości. Pojęcie typowej sztucznej inteligencji było tutaj zbyt wąskie, chodziło bowiem o zapis osobowości albo umysłu prawdziwych ludzi, którzy godzili się na to w obliczu śmierci. Zapis taki przetwarzano i w tym przypadku przystosowywano do funkcjonowania w metalowych ciałach androidów. Jeszcze więcej propozycji z udziałem najbogatszych realizowano w programie drugie życie. Szczególnie u schyłku dwudziestego pierwszego wieku. Chodziło tam o istnienie osobowości w ciałach podobnych do ludzkich. Z czasem okazało się jednak, że to właśnie brak naturalnego ciała i związanych z nim funkcji stał się głównym powodem zaniku programu. Koncepcja Mo z kolei nadal jednak żyła. Dzięki pewnym manipulacjom  w odpowiednim typie osobowości, behawioryzm Maxa pozbawiony został agresji w stosunku do Leo, czyli jego pana. Z robotami tej klasy wiązano szerokie nadzieje chociaż dochodziło niekiedy do agresji wobec właścicieli. Działo się tak jeszcze wówczas, gdy żyła idea pamięci molekularnej czyli samoczynnej reperacji struktur androidów, które ucierpiały na przykład podczas akcji osłonowych. Odbudowano więc serwisy niezależne i poprawiono w ten sposób ogólne bezpieczeństwo. Natomiast jedenaście ziemskich lat wcześniej Leo dostał Maxa na swoje dziesiąte urodziny. Robot miał być ochroniarzem chłopca, a czasami też kucharzem i doradcą. I był. Chociaż psycholodzy twierdzili często, że młodzi ludzie powinni mieć naturalnych przyjaciół. Było w tym pewnie wiele racji, każdy robot bowiem miał ograniczoną pojętność. Tymczasem mały Leo zauważył, że jego android jest maksymalnie wysoki, maksymalnie poczciwy, maksymalnie oddany i maksymalnie pojętny. Dlatego nazwał go Max.

   Rudowłosy młodzieniec pomagał ojcu w rozkładaniu klimatyzowanego namiotu. W pewnej chwili zauważył znowu ładną, rudowłosą dziewczynę schodzącą dopiero z rocamela. Zwierzę przysiadło w tworzonym ciągle, coraz większym kręgu. Trzy dni wcześniej, kiedy karawana ruszała dopiero na pustynię, Leo próbował porozmawiać z młodą Europejką, ta jednak okazała się zbyt zasadnicza. Zupełnie jakby chciała rzec: Nie rozmawiam z obcymi! Może była to tylko maska? Rodzaj obrony wynikający z pochodzenia dziewczyny z tak zwanego dobrego domu? Nie mogła jednak zupełnie łączyć się z kanonem takich panien – znalazła się przecież na Ino! Poza tym na jej kształtnym biodrze, w stylowej i zdobionej złotymi gwiazdami kaburze spoczywał najnowszy pistolet laserowy o mocy co najmniej trzydziestu dwóch kilowatów. Leo uśmiechnął się gdy w spojrzeniu rudowłosej dostrzegł siłę i niezależność. Wierzył, że nie tylko on nie lubił trochę nijakich młodych kobiet, albo nazbyt otwartych i łatwych. Rudowłosy pilot był pewien, że właśnie o takiej dziewczynie marzył niejeden ziemski chłopak. Nieznajoma tymczasem zabrała z juków jakiś podręczny bagaż, uniosła dumnie kształtny podbródek i ruszyła w kierunku jasnowłosego, starszego już mężczyzny. Zapewne ojca stojącego niemal w centrum tworzącego się ciągle obozu.  

   – Flygepardusy !  

   Krzyk jednego z poganiaczy przeszył nagle cały obóz. Był zrozumiały dla większości podróżników choć Roten nie użył czystego galaktycznego. W głośnym ostrzeżeniu ożyła jakaś niewypowiedziana groza, która kazała przerwać rozmaite czynności i spojrzeć w stronę alarmującego tubylca stojącego trochę na uboczu, poza kręgiem obozowym i sięgającego już po długi, czarny karabin. Broń tę wyposażono w procesor optymalnie sterujący energią pocisków oraz celownikiem. Mimo tego z nadciągającym niechybnie  przeciwnikiem nigdy łatwo nie było.

   Leo zmarszczył brwi bo początkowo nie zrozumiał poganiacza. Krzyk Rotena zepsuł mu cały nastrój. Alert ów był nieproszony jak rysa na pięknym, oglądanym właśnie obrazie.  Dopiero po dłuższej chwili młody pilot otrząsnął się i przeniósł spojrzenie na jaśniejący horyzont: zobaczył duże, uskrzydlone zwierzęta podobne do  ziemskich kotów. Stado dziwnych, podlatujących drapieżców liczyło co najmniej tuzin osobników. Z bliższej odległości chłopak dostrzegł więcej szczegółów, między innymi błoniastość sporych skrzydeł częściowo pokrytych rudobrązowym futrem. Skrzydeł zakończonych czarnymi szponami. Tymczasem porykujące drapieżniki dotarły już do pierwszych rocameli.

   Max wysunął się przed swego pana i w milczeniu sięgnął po pistolet. Spojrzenie wszystkowidzących, turkusowych oczu robota zatrzymało się na nadciągającym, wygłodniałym stadzie. Szczerząc długie kły kanciaste bestie zaczęły otaczać obóz, zaś wszystkie systemy złocistego robota w mgnieniu oka przestawiły się na obronę.

   Rotafish, Nok, Indorianie, szarozielone Gorki, Roteni i ludzie – wszystkie te istoty chwyciły rozmaitą broń chroniąc się jednocześnie za uspakajanymi rocamelami tworzącymi naturalną,  kolistą barykadę. Blade jeszcze niebo rozświetliły  pierwsze, śmiercionośne błyski laserów i zagrzmiały czarne roteńskie karabiny.

   Drapieżniki nie wycofały się jednak przywykłe do podróżników sporo płacących za takie przygody. Poranione pociskami sterowanymi elektronicznie i rozprute laserem – flygepardusy rzucały się na wszystkich obrońców zadając czasem bardzo poważne rany, albo wydając ostatnie tchnienie. Rosły kałuże ciemnoczerwonej krwi wsiąkającej szybko w rudawy piasek.

   Zanim usłyszał przed sobą dogasający ryk uskrzydlonej bestii i zdołał poczuć falę pierwotnego strachu, Leo dostrzegł złocisty błysk, a potem mocarne ramię Maxa, które z szybkością maszyny wystrzeliło w górę. Duża, metalowa dłoń zacisnęła się ostatecznie na gardle flygepardusa skaczącego na chłopaka. Robot niemal z gracją odrzucił martwe już ciało zwierzęcia i znowu otworzył ogień. Jako tarcza był niezastąpiony. Bezwzględny w obronie swego pana. Tymczasem Leo drżał i dyszał bezradnie jeszcze przez dłuższą chwilę. Widział jedynie zimne ślepia pałające chęcią mordu. Wdzięczność dla androida przebijała się jednak przez mur odrętwienia i trudne do pokonania zaskoczenie. Dlatego w końcu potrząsnął głową, zrzucił z siebie koszmar i stanął obok robota gotów do dalszej walki.

   – Dzięki, Max ! – powiedział na tyle głośno, że złocisty android uśmiechnął się zawadiacko. Bacznie lustrował otoczenie i prowadził oślepiający ogień. Ostrzał niosący zagładę kolejnym drapieżnikom.

   Zza jego szerokich pleców widać było niewiele, Leo dostrzegł jednak, że jedna z uskrzydlonych bestii mocno zagraża młodej Europejce. Zwierzę zmyślnie wytrąciło broń starszemu mężczyźnie i widząc jakby lepszy cel –  rzuciło się w stronę rudowłosej dziewczyny w panice cofającej się w głąb obozu. Europejka była wprawdzie uzbrojona, lecz strach nie pozwalał jej właściwie wymierzyć i oddać decydującego strzału. O jej życiu decydowały sekundy…  

   – Sam nie byłeś lepszy – pomyślał o sobie chłopak – chociaż przeżyłeś niejedno podobne spotkanie. A teraz – działaj!..

   Wykonał szybki przewrót przez bark, wymierzył we włochaty, kanciasty łeb szczerzący olbrzymie kły i strzelił. Ledwo dostrzegalny karmazynowy błysk zatrzymał drapieżnika. Flygepardus spojrzał na Leo prawie tak, jakby został zaskoczony. Po sekundzie zachwiał się mocno na potężnych łapach, łypnął jeszcze gasnącą nienawiścią i runął w piasek. Z rozprutej, masywnej czaszki wypłynęła krew.  

   Rudowłosa dziewczyna poczuła ogromną ulgę. Strach malujący się dotąd na kształtnej twarzy ustąpił miejsca wdzięczności. Na krótką chwilę spojrzenia młodych ludzi związała jasna nić sympatii. Europejka pozostała jednak czujna. Zerkała dookoła ściskając rękojeść pistoletu. Gdy zaś dostrzegała śmiercionośne sceny, ponownie wpadała w kleszcze strachu.

   Leo wysunął się przed Maxa i ryzykownie podszedł do niej. Delikatnie, lecz zdecydowanie podniósł dziewczynę, otoczył ją lewym ramieniem i rozejrzał się z bronią gotową do strzału. Na szczęście obok ostrzeliwał się rosły Roten stwarzając w ten sposób duże pole ochronne. Chłopak nie czekał. Szybkim krokiem ruszył w stronę ojca, który obok Maxa prowadził gęsty ogień zaporowy.

   – Brawo junior! – krzyknął Simon Sarron posyłając w piach kolejnego drapieżnika.

   Tymczasem inny drapieżca runął na Indorianina rozłożonego z wierzchowcem kilka metrów dalej. Smukły humanoid sekundę wcześniej posłał mu jednak śmiertelny strzał i błyskawicznie przetoczył się w bok chcąc uniknąć potencjalnej linii ataku. Znacznie większy od rysia drapieżnik już w agonii zdołał go jeszcze zranić uderzając długimi, czarnymi pazurami. Oranżowy podróżnik zawył z bólu. Na szczęście  w porę odciągnięto go w bezpieczne miejsce ratując jednocześnie przed atakiem kolejnego rozwścieczonego flygepardusa. 

   Czerwonobrązowy poganiacz Indeus również cudem uniknął śmierci. Błyszczące krwią dziesięciocentymetrowe kły zatrzasnęły się niczym gilotyna tuż przed przerażoną twarzą chłopaka. Przywykły jednak do takich napaści wierzchowiec Rotena pół sekundy wcześniej kopnął wściekle drapieżcę odrzucając go nagle w tył.

   Inny flygepardus zdołał zatopić kły w szyi rocamela wierzgającego obok. Wierzchowiec poderwał się z piasku i silnie potrząsnął głową próbując uwolnić się od napastnika. Dopiero dwa celne strzały karabinowe oddane przez poganiacza zrobiły swoje. Drapieżnik rozwarł szczęki i z głuchym jękiem runął na ziemię. W tej samej chwili zgasły jego ciemne ślepia, jednak i rocamel, tryskając krwią, skonał tuż obok.

   Tymczasem Max niczym na ćwiczeniach strącał coraz więcej ryczących bestii. Tym niemniej jedna z nich, spadając już, zdołała zahaczyć go pazurami na tyle silnie, że robot upadł. Leżąc obrócił się jednak z szybkością błyskawicy, tytanową dłoń zacisnął w pięść i  rąbnął drapieżnika we włochaty łeb. Maszynowy cios właściwie nie był już potrzebny, ale android nie wiedział o tym. Tak, czy inaczej, trzask kruszonych kości wywołał w Leo mieszane uczucia i zdławił nieco dumę z walecznego jak zawsze robota. Ale to właśnie Max i Roteni byli tymi, którzy najbardziej przyczynili się do ostatecznego odparcia ataku pustynnych drapieżników. Okazało się jednak, że kilka osób jest poważnie rannych, przede wszystkim młody Indorianin wymagał natychmiastowej zaawansowanej pomocy medycznej. Dlatego Roteni prowadzący karawanę niezwłocznie wezwali grawilot ratunkowy z Genewy. Należało tu zaakcentować, że nie ponosili oni bezpośredniej odpowiedzialności za życie i zdrowie podróżnych. Każdy uczestnik takiej wyprawy podpisywał stosowną umowę dostając instrukcje oraz ostrzeżenia i na własny koszt mógł wycofać się z podróży w każdej chwili. Stada flygepardusów od wieków żyły na Ino i wszyscy byli tego świadomi. Tak samo, jak potencjalnych urazów ze strony tychże drapieżców podczas korzystania z warunków wyprawy w formie tradycyjnej karawany.

   W świecie rozmaitych istot z kolei oranżowi Indorianie wzbudzali jeszcze niechęć. Pamiętano wciąż o ich imperialnych aspiracjach, które przyczyniły się między innymi do szerokiej ofensywy w macierzystym systemie enf, pokojowo nastawionej rasy misiowatych istnień. Dlatego rannego na Ino oranżowego podróżnika tu i tam postrzegano  jako genetycznego agresora. Zapominano oczywiście, że agresja może obudzić się w każdej znanej społeczności.

   Leo tymczasem niemal w centrum obozu otaczał wciąż ramieniem drżącą rudowłosą dziewczynę. Czuł, że zaszło między nimi coś niezwykle ważnego. Było zupełnie tak, jakby zapłonęła pierwsza gwiazda ich wspólnej drogi. Ojciec dziewczyny z kolei był przede wszystkim bardzo szczęśliwy – nie co dzień przecież widział córkę ratowaną z kłów pustynnej bestii. Dlatego przez dobrych kilkanaście sekund ściskał dłoń młodego podróżnika dziękując mu za heroiczny czyn. Sytuacja ta na tyle ośmieliła Leo, że w pewnym momencie mocno objął rudowłosą. Poczuł jak drgnęła, potem uśmiechnęła się w przelotnym spojrzeniu i delikatnie oswobodziła się. Już uspokojona spojrzała na niego raz jeszcze z nieukrywaną wdzięcznością, wyciągnęła smukła dłoń i powiedziała ciepło:

   – Leia Gotieb. Bardzo dziękuję za ocalenie skóry. Cóż, grubo przesadziłam ze swoim ryzykanctwem i nie jestem pewna, czy po tym wszystkim zasnę… Nie wiem, co biedny tata powiedziałby mamie, która została w Lozannie. I doprawdy nie mam pojęcia,  jak mogłabym się panu odwdzięczyć? Życie przecież nie ma ceny!

   – Mnie też ktoś uratował po raz kolejny – odparł młody podróżnik i z równie wielką wdzięcznością spojrzał na stojącego nieopodal Maxa. – I czasem również nie mogę zasnąć. A tak w ogóle: Leo Sarron, świeżo upieczony pilot frachtowców galaktycznych. Ale proszę mówić mi Leo. A jeśli chodzi o odwdzięczenie się…cóż, wypicie filiżanki herbaty w towarzystwie tak pięknej damy wynagrodzi mi wszystko!

   – Jesteś bardzo skromny – powiedziała dziewczyna ze szczerym uśmiechem, a potem znów wyciągnęła dłoń i dodała: – Zatem mów mi Leia.  

   Cały obóz tymczasem przypominał wciąż o stoczonej nad ranem walce. Mówiły o tym szczególnie jęki rannych dochodzące z różnych stron oraz pokryte krwią ciała pustynnych drapieżników oczekujące na przybycie oczyszczarek. Zgodnie z prawem roteńskim  obejmującym Ino flygepardusy pozostawały na wolności między innymi ze względu na turystów oraz podróżników włączających się do karawan. Na potrzeby takich osób oraz myśliwych z różnych ras zwierzęta te rozmnażano w specjalnie wyznaczonych strefach, co nierzadko spotykało się z protestami obrońców przyrody.

   Stojąc ciągle obok Lei i jej ojca, Leo spojrzał w pewnej chwili w stronę Indeusa tulącego nieopodal wełnistą, rudawą głowę swego rocamela. Zwierzę przyklęknęło już spokojnie w tworzonym na nowo kręgu, zupełnie jakby jeszcze nie tak dawna walka nigdy nie zaistniała. Przymknąwszy zaś oczy wierzchowiec poruszał leniwie długą żuchwą jedząc szarozieloną trawę wydobytą z juków i zdawał się nie dostrzegać czułego gestu młodego poganiacza.

   – Jesteś wielki, Inu. Jesteś wielki! – mówił Roten ze łzami szczęścia w ciemnych oczach.

   Rocamel patrzył już przed siebie witając nowy dzień i wciąż zdawał się nie wiedzieć o co młodemu Rotenowi chodzi.

   Leo uśmiechnął się wymownie i spojrzał na Leię. Dziewczyna, również obserwująca tubylca i zwierzę, odwzajemniła uśmiech. Oprócz zrozumienia dla zachowania Indeusa widać w nim było szerszy przebłysk sympatii dla samego Leo.   

Rozdział II

Z pomocą  

Nut Ter był pilotem grawilotu ratunkowego z licencją pierwszego stopnia. Jego imię i nazwisko dopiero od kilku lat wiązało się z kulturą ludzi, z ich nowym językiem zwanym galaktycznym, w którym przeważał wciąż angielski.  Roteni uśmiechali się czasem słysząc, że ich rodak nosi imię Orzech, a jego nowe nazwisko to początek słowa ziemny wygłaszanego w ludzkiej mowie. Wielu pustynnych również nie chciało przyznać się do pilota nieraz nazywając go zdrajcą. A Nut uległ po prostu kulturze ziemskiej, fascynacji obcym światem, co zresztą w pewnym stopniu pomogło mu zostać pilotem. Nie oznaczało to jednocześnie, że całkowicie zerwał z przeszłością. W domu rodzinnym jak dawniej nazywano go Tokaj (z akcentem na głoskę a).  W tłumaczeniu z kolei imię to brzmiało Pierwszy. Nut był pierworodnym i nic nie mogło tego zmienić.

   Pilot wyciągnął nad konsolą czerwonobrązowy palec zakończony ciemnym szponem i wcisnął przycisk kontaktu z głównym komputerem pokładowym. Urządzenie rozpoczęło już wysuwanie podwozia. Dopiero jednak po kilku sekundach Nut poczuł głuche uderzenie głowic siłowników hydraulicznych w wysokie cylindry goleni. Ekran czołowy zafalował lekko gdy pilot wykonał głębszy wdech niecierpliwiąc się trochę, a na zielonym tle obrazu pojawiła się informacja: Podwozie główne i dziobowe wysunięte!   

   Nut przyziemił niedaleko obozu karawany. Starał się zachować maksimum ostrożności, ale pracujące jeszcze silniki pękatego grawilotu i tak rozpętały niemałą burzę piaskową. Tumany rudawych drobin wirowały wszędzie tłukąc w poszycie kadłuba i szlifując blachy osłon szerokich łap funkcjonujących podobnie jak rakiety śnieżne. Pustynia dawała się we znaki wszystkim urządzeniom pojazdu Nuta rudymi chmurami  przesłaniając obrazy rozłożonej nieopodal karawany.

   Miejscowy lekarz siedzący obok pilota niecierpliwił się. Ściskał w dłoniach podręczny zestaw ratunkowy i z dezaprobatą kręcił głową. Kiedy wreszcie silniki ucichły, chmury piasku opadły pozwalając dostrzec efekt starcia karawany z dzikimi flygepardusami: jęki rannych i żałosne beczenie poszarpanych rocameli nie mogły nastrajać pozytywnie.

   – Nigdy nie pojmę takiego prawa, polityki rządu i nade wszystko natury tych istot – odezwał się medyk i podbródkiem wskazał stojących najbliżej ludzi oraz Indorian.

   Tymczasem Roteni zostawili ranne wierzchowce i szybko ominęli grupę obcych. Uzbrojeni wciąż w czarne karabiny nerwowymi gestami zaczęli przywoływać już przybyłych sanitariuszy.

   – Na mój sygnał proszę uruchomić silniki startowe – powiedział lekarz i nie czekając na odpowiedź Nuta, otworzył drzwi kabiny grawilotu.

   Pilot uśmiechnął się z nutą smutku. Dobrze rozumiał zdanie medyka o członkach pustynnej wyprawy. Wiadomo było jednak, że każdy humanoidalny ma w sobie ryzykanta. A także wojownika. Inaczej ani Roteni, ani ludzie nie staliby się gatunkiem dominującym na swoich światach. Widać tak musiało być. Trudno było jedynie stwierdzić, czy taki stan rzeczy zaplanowali Wielcy Starożytni, albo najstarsze cywilizacje kosmosu. Do tych Nut zawsze miał duży dystans.

   Czerwonobrązowy lekarz wskoczył w grząski piasek, a Nut usłyszał trzask zamka u drzwi przedziału dla personelu pomocniczego. To sanitariusze. Pilot spojrzał w lewo i dostrzegł jak parami ruszyli ku karawanie. Chociaż wiatr nieco osłabł, każdy z tych Rotenów nosił ciemne gogle, a dwóch na uskrzydlonych plecach miało nieduże, smukłe roboty medyczne.  Nut obserwował ich zerkając na ekran komputera, który testował podstawowe systemy grawilotu. Zanim sanitariusze doszli do pierwszego rannego, ciemnoniebieskie tło obrazu informacyjnego wypełniło się srebrnymi kolumnami liczb oraz meldunkami o pełnej gotowości poszczególnych układów. Wszędobylski piasek nie pokonał więc filtrów zainstalowanych we wlotach powietrza do silników.

   Nut uśmiechnął się z zadowoleniem. W gruncie rzeczy cieszył się, że pracował z różnymi lekarzami. Wielu z nich wykazywało więcej zrozumienia dla przygody, a nawet ryzyka. Duża beztroska obcych podczas ekspedycji pustynnych spotykała się z kolei z krytyką radykałów należących do wyznawców najstarszych cywilizacji kosmicznych. Uznawano tam, że postawa członków wypraw godzi przede wszystkim w szacunek dla samego życia z niemałym wysiłkiem stworzonego w umysłach Wielkich Starożytnych. Nut przyznawał, że ryzykanctwo niekiedy jest zupełnie niepotrzebne, bywa jednak, że ratuje inne życie. Co do ortodoksów, nie miał zdania. Słyszał o nich i gdzieś w głębi duszy solidaryzował się z nimi jeśli chodzi o marzenia o drugim życiu. Wynikało to przecież z niełatwego tu i teraz i naturalnych obaw o własne istnienie w ogóle. Nut nie zagłębiał się jednak w genezę ich wiary popartą, jak głoszono, szerokimi badaniami naukowymi oraz doświadczeniami wielu osób. Był młody, świadomość przemijania bardzo rzadko go dotykała, a życie kusiło niezliczoną ilością wrażeń.

   Wyprawy przez Ino przypominały Nutowi jego własne brawurowe wyczyny. Pamiętał zwłaszcza te z okresu pobierania nauki w Oddziale Cywilnym Genewskiej Szkoły Pilotażu gdzie tradycyjnie, po zakończeniu szkoleń w powietrzu, przelatywano tuż nad wieżą kontrolerów. Filia stanowiła integralną część tamtejszej uczelni kształcącej głównie przyszłych pilotów myśliwskich. Wszystkie incydenty z udziałem Nuta znane były między innymi córce dyrektora szkoły, uroczej Rasp, której imię w nowym galaktycznym oznaczało Malina. Z kolei jako uczeń Nut kształcił się w Sekcji Ratownictwa Medycznego, więc niepotrzebne narażanie życia własnego oraz innych musiało być odbierane szczególnie niekorzystnie. Młoda Rotenka zaś lubiła pilotów z ikrą i jak wiele młodych osób, określenie to myliła z ryzykanctwem. Nuta spotkała w miejskiej dyskotece, a czas pokazał jak wiele mają ze sobą wspólnego.

   Któregoś dnia uzgodnili, że dziewczyna wjedzie z Nutem na jedno z dużych lądowisk gdzie przyszli piloci ćwiczyli start, manewry powietrzne i lądowanie. Rasp była osobą uprzywilejowaną i wartownicy wpuszczali ją zawsze i wszędzie. Teraz miała pojawić się w towarzystwie słuchacza ostatniego rocznika, a więc pilota z praktyką, który z kolei miał prawo potrenować jeszcze rozmaite ewolucje. Ostatecznie – zakochana po czubki spiczastych uszu dziewczyna –  chciała rzec słowo ojcu. I chociaż przepisy tego zabraniały, za zgodą samego dyrektora Nut zabrał Rasp na pokład grawilotu. Przyrzekł jednak przy tym, że nie będzie robił głupstw, a urocza Rotenka, która owinęła ojca wokół palca, była w siódmym niebie. Nieoficjalnie zaś rosły pryncypał szepnął Nutowi, że udusi go własnymi rękami jeśli jego jedynej córce spadnie choćby włos z głowy. Spadł nie tylko włos, ale cała Rasp. Nut przeciążył grawilot, doznał zaburzeń widzenia i musiał awaryjnie odpalić kapsułę ratunkową. Na szczęście urządzenie okazało się całkowicie sprawne i bezpieczne. Młodzi Roteni wylądowali w trawie, dość daleko od miejsca startu.

   Mimo sensownego raportu młodego pilota akcentującego nagłe pogorszenie się jego orientacji przestrzennej, zapadła decyzja o wydaleniu Nuta ze szkoły. Tłumaczono to lekkomyślnością kadeta, która doprowadziła do nadmiernych przeciążeń. Nikt nie wziął pod uwagę aspektów zdrowotnych chłopaka, a obecność Rasp na pokładzie postanowiono jakoś załatwić. Nie wspomniano również, że zgodę na lot z osobą towarzyszącą wydał sam dyrektor. Roten nie lubiący w gruncie rzeczy Nuta i chcący się go po prostu pozbyć. Nie doszło jednak do usunięcia chłopaka z grupy kadetów gdyż zdesperowana Rasp zagroziła, że skoczy z najwyższego budynku w Genewie. Ostatecznie zwyciężyła ojcowska obawa o życie dziecka i zrozumienie reakcji pilota, który zasłabł na krótko, a potem walczył o przetrwanie. Całą sprawę, łamiącą przepisy wewnętrzne, zatuszowano zaś dzięki przytomności umysłu Nuta. Kadet w porę wyłączył kamery kokpitu, raport końcowy więc nie wspominał o obecności Rasp na pokładzie. A ta oczywiście naruszałaby regulamin ćwiczebny. Zdrowie Nuta z kolei pozwoliło mu ostatecznie kontynuować latanie i zostać jednym z najlepszych pilotów w swojej klasie.  

   Nut spojrzał znowu na pustynię: lekarz i sanitariusze udzielali rannym pierwszej pomocy. Smukłe, czerwone roboty medyczne zostały uruchomione. Poprzez rudawy piasek skłębiany porannym wiatrem, błyskały żółte i zielone lampki sygnalizujące poszczególne operacje.  Pilot przeniósł spojrzenie na włączony przed chwilą nieduży, prywatny holograf: nad owalnym postumentem urządzenia, w niebieskawej jeszcze przestrzeni, zamajaczył wielobarwny już obraz uroczej Rotenki. Jego żony Rasp. Został zięciem dyrektora genewskiej szkoły, który z każdym dniem widział w nim lepszego chłopaka i pilota, a nie tylko ryzykanta. Nut Ter niósł więc pomoc mknąc ponad piaskami wysychającego świata Syriusza, a jego brawura nierzadko była wręcz niezbędna.

   Tymczasem uwagę pilota zwrócił hologram lekarza formujący się obok głównej konsoli.  – Proszę uruchomić silniki! Pomarańczowy młodzik ledwo zipie! – zadysponował zaniepokojony medyk.

   – Alert! – powiedział Nut, a sensory komputera uruchomiły generatory zasilające cztery silniki startowe. Cała uwaga pilota zogniskowała się na zadaniu.

   Leo Sarron stał obok Lei w kręgu utworzonym przez rocamele. Dostrzegł tumany piasku znowu wzbijające się w powietrze spod niemal pionowo ustawionych dysz grawilotu. Tym razem jednak widok był bardziej spektakularny bowiem Syriusz A wychynął już zza horyzontu. Blask dziennej gwiazdy uderzał we wszystko tańcząc na rudych chmurach pustyni, na poszyciu pękatego grawilotu i  na pistolecie wiszącym u boku Leo. Złotawe promienie muskały włosy Lei, dotknęły delikatnie jej uroczej twarzy.

   W tej pięknej scenerii danej przez Pierwotnych, jak powiedziałoby wielu, trwała jednak walka o życie. Lekarz pokładowy obserwował młodego Indorianina niesionego na noszach. Sanitariusze uruchomili antigrav i popychali je jedynie  pilnując, aby smukły robot medyczny nie zsunął się z piersi rannego. Pociągła twarz czerwonobrązowego medyka była skupiona, przebijała się z niej jednak obawa o życie ryzykanta. Na szczęście wiatr ucichł i akcja ekipy ratunkowej przebiegła sprawniej. Grawilot wzniósł się w chłodne wciąż powietrze zabierając jeszcze rannego rotafish i Rotena, jednego z poszkodowanych poganiaczy.  

   Leo spojrzał w górę i uśmiechnął się pełen wiary. Miał silne wrażenie, że ten obcy  pilot wzorowo wykona zadanie i dowiezie rannych do genewskiego szpitala. Młodego Rotena widział jedynie z większej odległości i to dość mgliście, przez szybę kokpitu, a jednak dostrzegał w nim zawodowca. Wiedział również, że przeczucia rzadko go myliły. I rzeczywiście, gdy kilka godzin potem obudził się w klimatyzowanym namiocie, usłyszał słowa ojca:

   – Udało się, synu. Dolecieli, a ranni żyją.

   Chłopak znów uśmiechnął się. Tym razem również dlatego, że przypomniał sobie słowa Lei wypowiedziane zaraz po odlocie grawilotu: Zapraszam cię o szesnastej na herbatę, mój wybawco. Zamknął oczy. Chociaż nigdy nie przeżył kontaktu, wzorem innych wyznawców liczących na nową rzeczywistość i pełniejsze trwanie, chciał jeszcze podziękować Pierwotnym za całe swe życie. 

Rozdział III

Wodny Świat 

Karawana rozpoczynała wędrówkę przed zmierzchem, a kończyła ją około trzeciej godziny następnego dnia. W ciągu całej doby zbliżonej do ziemskiej posuwano się przez osiem godzin pokonując od osiemdziesięciu do stu kilometrów. Biorąc pod uwagę rozmiary rocameli należało stwierdzić, że nie był to duży dystans. Zwierzęta te znacznie przerastały wielbłądy, a galopując przez jakiś czas, osiągały prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.  Należało jednak brać pod uwagę spore obciążenie roteńskich wierzchowców sięgające nawet tysiąca kilogramów. Dosiadający je podróżnicy z kolei rzadko posilali się nocą jedząc przede wszystkim po południu, zaraz po przerwie na sen. Posiłek ten składał się głównie z tradycyjnie przyrządzanych placków zbożowych. Wypiekano je na specjalnych blachach, tak, jak wszystko co było niezbędne, przewożonych na grzbietach rocameli. Placki smakowały wszystkim rasom uczestniczącym w pustynnych wyprawach, dlatego roteńskie zboża występujące jedynie w tak zwanych małych oazach były szczególnie cenne. Pustynia zwyciężała, najważniejsza natomiast woda pitna pobierana była z dwunastometrowych nawet sukulentów występujących najczęściej na obrzeżach piasków. W ten sposób zapewniano sobie jej zapas. Około szesnastej, po głównym posiłku, wypijano słynną już roteńską herbatę. Napój jak woda gasił pragnienie, leczył niektóre choroby i w ogóle posiadał wiele zalet. Parzono go przez kilka minut zanurzając drobne, sercowate liście we wrzątku, a następnie dodawano odrobinę lokalnego cukru, który był znacznie słodszy niż ziemski.

   Leo Sarron stanął przed swoim klimatyzowanym namiotem i w myślach zaczął narzekać na trwający wciąż upał. Każdy pustynny wędrowiec dysponował zestawem środków do higieny osobistej. Prócz tego przewożono rozmaite kosmetyki, w tym kremy chroniące skórę i sporą ilość wody przeznaczanej do mycia. Mimo to trudno było tu mówić o właściwej kąpieli. Młody podróżnik tymczasem rozejrzał się. Czas popołudniowej herbaty dla wędrujących Rotenów stanowił rodzaj sacrum. Dlatego obóz sprawiał wrażenie uśpionego. Jedynie delikatny wiatr muskał namioty i  rocamele przymykające wielkie, ciemne oczy. A dwie godziny wcześniej hałasowały jeszcze ciężkie oczyszczarki zabierając ciała flygepardusów i dwóch martwych rocameli. Wtórował im warkot pękatego grawilotu służby weterynaryjnej wnoszącej na pokład jednego z poranionych wierzchowców. Używając stosunkowo prostych robotów transportowych, wypuszczano jednocześnie trzy zamówione wcześniej rocamele. Obserwując wtedy wszystkie te działania, Leo nie mógł oprzeć się wrażeniu, że należy do rasy drapieżców.

   Tak naprawdę było to nie tylko wrażenie. Wszelkie istoty humanoidalne od tysięcy lat próbowano ugłaskać wiarą w rozmaitych bogów, którzy obiecywali taki, czy inny raj za bycie dobrym.  W ostatnich dekadach zaś było to przekonanie o łaskawości Pradawnych albo Pierwotnych.  Nigdy nie chciano dostrzec, że dominacja leży u podstaw egzystencji tychże humanoidalnych, że zabijano nie tylko po to, by przeżyć. I że zabijanie nierzadko bywało uświęcane. Zresztą podobnie zachowywały się choćby ziemskie orki, które z kolei bawiły się ofiarą zanim zadały jej ostateczny cios.  Patrząc na masywne i bezwładne ciała flygepardusów chwytane w specjalne zabieraki, chłopak odczuł dumę zwycięzcy, ale ogarnęły go także mieszane uczucia. Spojrzał wtedy w niebo i ucieszył się : jednak jako rasa ludzie potrafili współczuć braciom mniejszym uformowanym, jak wierzono, przez najstarsze kosmiczne cywilizacje. Przemierzając obóz Leo zatrzymał się przed namiotem rodziny Gotiebów i wygładził jeszcze świeżą koszulę. Na grzbiecie Inu nie znalazło się urządzenie prasujące. Uznano, że wierzchowiec Indeusa niosący Leo oraz jego ojca i tak jest przeciążony – samo siedzisko z baldachimem, obszerne i wyposażone w najrozmaitsze kieszenie, ważyło kilkaset kilogramów. Chłopak uśmiechnął się na myśl o spotkaniu z dziewczyną z dobrego domu, jak powiedział zaspany wciąż Simon Sarron. Nim odchrząknął chcąc w ten sposób zdradzić swoją obecność, usłyszał znany już ciepły głos:

   – Witam cię, Leo. I zapraszam. 

   Dopiero teraz podróżnik zorientował się, że namiot musiał być wykonany z cienkiej tkaniny umożliwiającej rozpoznanie osoby stojącej na zewnątrz. A może był to materiał przypominający dawne lustra weneckie? Tak, czy inaczej zastosowana tkanina nocą utrzymywała ciepło, a w dzień odbijała promienie słoneczne. Leo tymczasem odsunął jasny materiał wejścia i wszedł do obszernego wnętrza namiotu. Od razu ogarnął go przyjemny chłód tworzony przez zespoły nanitów zainstalowanych w jasnej tkaninie. W powietrzu natomiast unosił się trójwymiarowy, elipsoidalny obraz termometru, który wskazywał szesnaście stopni w skali Celsjusza.

   Leia siedziała w niskim fotelu za okrągłym stolikiem ustawionym pośrodku namiotu. Ubrana była w białą, miękką koszulę i obcisłe, beżowe spodnie. Uśmiechała się zapraszająco zza parującej herbaty przyrządzonej w okrągłych, błękitnych filiżankach. Obok stolika stał jeszcze jeden fotel.  

   Leo podszedł do niej z szerokim uśmiechem, wyciągnął dłoń i powiedział:

   – Cóż za wspaniały aromat i atmosfera! Dziękuję za zaproszenie. Pięknie wyglądasz!

   – Dzięki! – odrzekła dziewczyna trochę speszona. – Ale za uratowanie życia to wszystko to doprawdy drobiazg!   

   Chłopak usiadł naprzeciw i z nieskrywaną radością przez dłuższą chwilę obserwował rudowłosą podróżniczkę. W końcu zreflektował się – na pierwszym spotkaniu nie wypadało być zbyt natrętnym, nawet w spojrzeniach. Podniósł zatem lśniącą filiżankę i wzniósł toast:

   – Za naszą przyjaźń!   

   – Za przyjaźń, mój wybawco – powiedziała dziewczyna z wdzięcznością i po krótkim milczeniu zapytała:  – Opowiesz mi coś o sobie? Sądząc po opanowaniu z jakim walczyłeś z tymi uskrzydlonymi bestiami, można mniemać, że pewnie nieraz już stawiałeś czoła podobnym zagrożeniom. Ja natomiast – tu zrobiła krótką pauzę patrząc z zawstydzeniem – chciałam przede wszystkim zaimponować otoczeniu. Wprawdzie broń noszę legalnie i wcześniej ćwiczyłam zachowanie w analogicznych sytuacjach, ale sam widziałeś, jak się to skończyło. A wszystko dlatego, że lubię ryzykantów, ludzi odważnych i sama często ryzykuję.  

   – Półbogiem nikt nie jest – odezwał się Leo wyczuwając, że dziewczyna zakończyła zdanie – a jednak każda znana kultura oczekuje kogoś, kogo można by z nim utożsamiać. Chodzi oczywiście o ogólne zmaganie się z życiem i o szerszą pomoc. Ludzie odważni, a nawet szaleni nierzadko przyczyniali się do tej pomocy. Wyzwalali pozytywną energię, dzięki której osiągano rozmaite cele, często o podstawowym znaczeniu. Ryzyko może czasem kojarzyć się z poświęceniem – kontynuował chłopak – albo z niezwykłością. A osoby niezwykłe, czy to ludzie, czy Gorki, to nierzadko społecznicy, dobroczyńcy, a nawet wybawcy. Choćby ci wszyscy, którzy potrafili pociągnąć tak wielu w stronę najstarszych cywilizacji kosmicznych uznawanych za dawców wiecznego życia.

   – To prawda – przyznała Leia wykorzystując chwilę milczenia. – Miałeś styczność z Grupą Pierwotnych?

   – Należę do niej – oznajmił chłopak z ledwie widocznym błyskiem dumy. – A jednak wciąż nie jestem gorliwym wiernym bo coraz rzadziej wypowiadam Formułę i nie rozwijam fal mózgowych alfa. Tak naprawdę bowiem nigdy nie widziałem żadnego Pierwotnego czy też Pradawnego. Widziałem tylko starcia między wyznawcami Pradawnych, a wiernymi Blue Aliena. Chociaż, muszę powiedzieć, że przeżyłem coś dziwnego. Coś, co można by było uznać za próbę nawiązania kontaktu i jednocześnie za świadectwo pomocy. Było to ponad dwa lata temu. Potem, na jakiś czas, stałem się gorliwszym wyznawcą . Wiernym tych, którzy przypominają ponoć nas samych, albo wcielają się w enigmatycznych niebieskich.

   – Ja wciąż się waham – powiedziała dziewczyna patrząc gdzieś ponad głową Leo. – Moi przodkowie byli tradycjonalistami, wyznawcami Pana Zastępów, ale rodzice wierzą przede wszystkim w siebie. Odziedziczyłam to po nich. Chociaż, jak powiedziałeś, obawa o życie może zdominować odpowiednie decyzje. Jako istoty świadome własnego przemijania gotowi jesteśmy zawierzyć życie nawet kosmitom. Zwłaszcza tym, którzy trwają podobno od miliardów lat i są jak bogowie, albo aniołowie z dawnych wierzeń.

   – I zostawili nam bramę w okolicach obecnej bazy wojskowej – wpadł jej w słowo Leo. – Chodzi oczywiście o Haumeę, karła z naszego systemu. Bo, jak zapewne wiesz, tylko niewielu naukowców utrzymuje, że skrót powstał naturalnie, bez udziału jakichkolwiek bogów.

   – I jednocześnie bardzo wielu twierdzi, że jesteśmy dziełem Pradawnych – podsumowała Leia.   – Ale żaden odpowiedzialny rodzic niczego nie daje za darmo. Zresztą wszyscy wiemy, że nagroda otrzymana bez większego wysiłku szybko staje się elementem zwykłej rzeczywistości. A jak jest naprawdę z naszymi kosmitami i bogami, tego pewnie nikt nie wie.

   – Racja.

   – W takim razie wrócę do swojego pytania. Powiesz mi więcej o sobie, wybawco, podróżniku i ryzykancie?

   – No cóż, byłem tu i tam, widziałem to i owo, ale to raczej mój robot Max najczęściej bywał bohaterem – odrzekł Leo z wymownym uśmiechem.

   – Opowiesz mi o tym ? – zachęcała dziewczyna usadowiwszy się wygodniej w fotelu. – Do wymarszu mamy co najmniej trzy godziny. Chyba, że masz inne plany?

   – Nie mam – odrzekł podróżnik wypijając kolejny łyk czerwonobrązowej herbaty. – Zresztą już samo przebywanie w tak miłym towarzystwie bardzo uskrzydla i nastraja pozytywnie przed kolejnym etapem walki z pustynią.

   Dziewczyna spuściła wzrok onieśmielona komplementem. Po chwili jednak spojrzała na Leo i powiedziała zachęcająco:

   – A więc?

   Chłopak westchnął marszcząc czoło w zastanowieniu. Spojrzał w stronę jasnej ściany namiotu jakby tam szukał ostatecznej decyzji. W końcu skupił się na czerwonawej, połyskliwej powierzchni herbaty parującej wciąż w filiżance. Trwał tak przez kilka sekund, aż wreszcie cicho zaczął:

   – Twój poczęstunek i jego ciepłe barwy skojarzyły mi się z planetą zalaną wodą. Poza tym chciałbym wrócić jeszcze raz do pewnego niezwykłego wydarzenia. Przebywałem na tym świecie z rodzicami i Maxem ponad dwa lata temu. Formalnie  nazywa się go Zeta Reticuli D i obok planety rasy Nok okrąża  jedną z dwu gwiazd systemu oddalonego od Ziemi o prawie czterdzieści lat świetlnych. Zresztą, po co ja ci to mówię! Znasz to przecież od czasów szkolnych i pewnie byłaś na Wodanii…

   – Tam akurat nie byłam – przerwała mu Leia. – Wiadomości szkolne natomiast często szybko ulatują. Tak, czy inaczej to nie to samo, co zobaczyć coś z bliska. Opowiadaj.  

   – Polecieliśmy liniowcem klasy p, czyli, jak wiesz zapewne, jednostką popularną, a te nie posiadają oczywiście specjalnych udogodnień.  Statek ów z kolei podobny był do dawnych ziemskich żaglowców i przypomniał mi Kolumba. Kapitan szczęśliwie wykorzystał skrót z pasa Kuipera wybierając właściwe przecięcie się południka i równoleżnika sfery. Musieliśmy jednak odczekać kilka godzin bo nawaliła jedna z boi antygrawitacyjnych. Muszę ci powiedzieć – kontynuował chłopak – że niewielu podróżujących zdaje sobie sprawę, jak ważne są te urządzenia. Że lokalnie spłaszczają przecież czasoprzestrzeń zakrzywioną przez gwiazdę centralną. Tutaj można by dodać, iż naukowcy pomogli  potencjalnym kosmitom, którzy przyczynili się do powstania osobliwości. Tak, czy owak nasz kapitan wszedł w skrót pod bardzo precyzyjnym kątem i niemal natychmiast znaleźliśmy się we właściwym miejscu systemu docelowego. Nim to jednak nastąpiło, przeżyliśmy szok związany z nagłym transferem naszych ciał przez osobliwą przestrzeń. Jak powiedzieliby pierwsi tacy podróżnicy, przez papierową ścianę, kiedy to dziób statku jest już za nią, a rufa jeszcze przed. Wiemy oczywiście, że owa ściana rozciąga się na niewyobrażalne odległości – ciągnął Leo – a skrót potrafi odpowiednio uformować przestrzeń. Krótko mówiąc, podczas skoku widzi się dziwne rzeczy, jak na przykład swoją przeszłość. Zwłaszcza obrazy, które bardziej wryły się w pamięć. Chciałbym też od razu zaakcentować, iż bez kłopotów przeszliśmy także przez drugą osobliwość umiejscowioną na peryferiach systemu Zety. Wodanię natomiast zobaczyłem z bliska dzięki rozległym interesom mego taty. Jestem mu za to ogromnie wdzięczny. Jak pewnie wiesz, świat ów przypomina Ziemię ze względu na ocean – mówił podróżnik uraczywszy się herbatą. – Wiadomo jednak, że żadne wody spotykane na naszej planecie nie mogą równać się z tamtejszym Wszechoceanem dosłownie zapierającym dech. Pewnie pamiętasz również, że w nowym galaktycznym, gdzie dominuje wciąż angielski, nazwano go Over. I rzeczywiście góruje nad wszystkim, co dotychczas widziałem. Lądowaliśmy w Wodonie. No cóż, stolica widziana z bliska zapiera dech ogromem technologii i wielu ludziom znana jest wciąż jedynie z holo. Nie każdy musi pamiętać, że ryby i kwiatogłowy  nazwali ją Waa, co oznacza: biały. Albo też śnieżny. W szkole mówiono nam oczywiście o wodańskich językach, wiadomo jednak, że życie niesie wiele zmian, że takie wiadomości szybko ulatują, jak powiedziałaś …Tak, czy inaczej – kontynuował chłopak  po wymownym milczeniu – mowa ryb i kwiatogłowów może kojarzyć się z językiem Lakota Sioux, gdyż słowo wa u tych Indian oznaczało śnieg. A ten naturalnie ma wiele wspólnego z wodą. Wiemy jednak, że ledwo zaznaczone struny głosowe pierwotnych mieszkańców Wodanii tak naprawdę uniemożliwiają rozwój języka lądowego. Nawet wtedy, gdy bierzemy pod uwagę najnowsze technologie, które wsparły naturalne niedoskonałości ryb i kwiatogłowów. Stąd więc ich stosunkowo nowa mowa to słowa bardzo oszczędne, krótkie, jakby szczątkowe, a dawne języki podwodne oparte na echolokacji, to wciąż  podstawa komunikacji. My zaś przyziemiliśmy na kosmodromie miasta – grzyba zawieszonego nad Wszechoceanem na wysokości pięciu kilometrów – ciągnął Leo. –  W szkole opowiadano nam rozmaite historie dotyczące owych niezwykłych budowli. Wiadomo, iż pierwotnie miały to być miasta pływające, zmieniające pozycje na mapie wodnego świata i zakotwiczane co jakiś czas. Tutaj jednak ekonomię pokonała ludzka duma. I chociaż pierwsi architekci i inżynierowie powietrznych grzybów częstobyli atakowani i wyśmiewani, ostatecznie przyjęto takie rozwiązania. Na pewno pamiętasz, że rok 2050 przeszedł do historii jako ten, który wyróżnił się zawieszeniem pierwszego wodańskiego miasta. Do hotelu zaś lecieliśmy wypożyczonym, obłym grawilotem pokonując sieć cylindrycznych tuneli umieszczonych na różnych wysokościach gigantycznego, grzybowego kapelusza. W holo widywaliśmy je jako dzieci, ale ich podział na poziomy ruchu oglądany z bliska robi znacznie większe wrażenie. Morze świateł pojazdów i robotów sterujących ruchem przenosi cię do zupełnie innego świata. To codzienna walka z jednej, a piękno z drugiej strony. Część mieszkalna znajdowała się w najwyższej strefie miasta. Tam, gdzie masywne bramy zewnętrzne zamontowane były w pozycji półleżącej. Sam kapelusz – mówił chłopak dopijając herbatę – wyposażono między innymi w potężne tarcze burzowe. Czasami jednak, jak słyszałem, nawet one nie chroniły Wodona przed wichurami, które rozrywały mocne poszycie, wdzierały się do tuneli komunikacyjnych i czyniły ogromne szkody. Osobiście, jeszcze jako dzieciak, oglądałem relację z katastrofy wodańskiej. Zniszczenia niewiele mi wtedy mówiły, podobnie zresztą jak śmierć wielu istnień. Tymczasem lecąc do odpowiedniej dzielnicy, przez panoramiczne okna poziomowe widzieliśmy bogatą architekturę z rozmaitych dziedzin życia. Poszczególne budowle przymocowane do tuneli wyglądały niczym owoce na gałęziach drzew. Style tak różne nawiązywały między innymi do półkul  enf i do średniowiecznych, europejskich trendów. Zewnętrzny urok prysł jednak gdy już po ulokowaniu się w hotelu znaleźliśmy się w sklepach z pamiątkami. Dostrzegliśmy tam poważne problemy na linii człowiek – android. Wiadomo, że były one wszędzie, że w holo czasem wspominano o tym. Wiemy również, że nasz świat znacznie złagodził stosunki na wspomnianej linii porządkując  kwestie praw robotów. Władze Wodanii zdawały się żyć jeszcze w przeszłości, kiedy to blaszak nigdzie nie miał nic do powiedzenia.  Trzeba tam być, aby dostrzec jakże ludzkie zachowanie androidów skrajnie wykorzystywanych przez swych panów. Prawa robotów są tam nagminnie łamane, matryce osobowości krzywdzone. A przecież matryce to ludzkie albo inne dusze zamknięte w metalowej skorupie. Max jest ich szczególnym rodzajem – dodał Leo z wyczuwalną nutą sympatii do swego robota. – Niestety jest czasem za bardzo naiwny. Tak było i w wodańskich sklepach, chociaż można tłumaczyć mego poczciwca zwykłym niezrozumieniem problemu. Ponadto łagodzenie rozmaitych napięć leży w granicach jego matrycy. Tak, czy inaczej, Max wszedł między większe od siebie, rozwścieczone androidy próbując przekonać je, że buntownicza postawa jest niewłaściwa. Że ich właściciele na pewno o nie zadbają i przedłużą okres ich używalności porzucając jednocześnie tamtejszą modę na wciąż nowe blaszaki . W pewnej chwili usłyszeliśmy odgłos mocnego uderzenia metalu w metal. A potem ze zgrozą zobaczyliśmy głowę Maxa, która toczyła się z trzaskiem po jasnożółtej, lśniącej podłodze dużego sklepu.  – Chłopak zrobił tu dłuższą przerwę i widać było, że walczy z emocjami. – Zamarliśmy. Chociaż matrycę w takiej sytuacji zazwyczaj daje się uratować, nagle bardzo się przeraziłem. Nie potrafiłem wyobrazić sobie życia bez mego poczciwca, z jego europejskimi rysami i mimiką wynikającą z takiej, a nie innej twarzy. Stojąca bliżej mnie mama jęknęła przerażona. Max zawsze bardzo jej pomagał, zwłaszcza w czasie nieobecności taty związanego interesami. Tymczasem leżał nieopodal martwy, pokonany, u stóp wielkiego, czerwonego robota zaciskającego wciąż kanciastą pięść. Sprawca był sprzedawcą oferującym rozmaite pamiątki, głównie dość wiernie oddane modele wiszących miast. W pewnej chwili jego uwagę zwrócił ktoś krzyczący w tłumie. Ktoś przerażony. Gdy czerwony tytan popatrzył w tamtym kierunku i zatrzymał złowrogie spojrzenie na drobnej, jasnowłosej dziewczynie,  do bezgłowego Maxa zbliżył się niewielki, srebrzysty android. Ku zdumieniu zgromadzonych wokół rozmaitych istot, mały robot kilkoma wprawnymi ruchami dołączył głowę do złocistej szyi leżącego nieszczęśnika. Skupiony na dziewczynie kanciasty buntownik i agresor nie zwracał na niego uwagi. Tymczasem Max poruszył się! A potem zamrugał, rozejrzał się i powoli stanął na swych mocnych nogach. Kiedy po kilku sekundach ocenił już sytuację, oddalił się spiesznie w bezpieczniejsze miejsce, podczas gdy większy robot ruszył w kierunku dziewczyny. Sytuacja wymykała się jednak spod kontroli miejscowej ochrony. Ktoś wezwał oddział policji. Nim zdążyliśmy podziękować nieznajomemu i uczynnemu androidowi, w sklepie pojawiło się czterech umundurowanych ludzi i cztery mówiące ryby. Nakazano wszystkim bios opuszczenie sklepu. Oprócz ludzi zobaczyłem tam kilku Indorian oraz rodzinę enf. Po raz pierwszy, bez pośrednictwa holowizji, widziałem również superichtio – kontynuował podróżnik z wyczuwalną radością. – Exodusy nie miały masek – nawilżaczy, co utwierdziło mnie w przekonaniu do niektórych informacji od dawna docierających do naszego świata. Każdy musi przyznać, że ich okresowe oddychanie powietrzem i stojące za tym coraz nowsze technologie robią duże wrażenie. Z pozostałymi policjantami superichtio porozumiewały się w swym dziwacznym dwu – i trzygłoskowym języku wykształconym już naturalnie na lądzie. I oczywiście stały na sztywnych, rozwidlonych ogonach już pod wodą pełniących funkcję nóg. Jak zapewne pamiętasz ze szkoły, wiąże się z tym kilka hipotez, głównie ta o dawnej ingerencji wyższych istot humanoidalnych. To również dzięki owej interwencji i wyjściu exodusów na ląd, stworzono rybi alfabet, trzy znaki charakterystyczne zresztą nie tylko dla ryb. Tak uważa wielu naukowców.

   – I równie wielu z nich nie wie, dlaczego superichtio stworzyły niby O, odwróconą, jakby rzymską piątkę i coś, co przypomina literę C – wtrąciła Leia kąśliwie. – Ale nie o to teraz chodzi. Opowiadaj, proszę.

   –  Patrząc na exodusy – ciągnął chłopak z porozumiewawczym uśmiechem –  nie mogłem przede wszystkim nadziwić się ich opływowym, oliwkowym ciałom i płetwom przekształconym w rodzaj dłoni obsługującej skomplikowaną broń. Na ludzki wzór istoty te ciągle okrywają się rozmaicie. Tutaj były to brunatne mundury ze szczątkowymi spodniami. Gdy więc wszyscy bios wyszli ze sklepu, zza szyb usłyszeliśmy huk wystrzałów i ujrzeliśmy krótkie rozbłyski laserowe. Rozprawa stróżów prawa z buntownikami nie trwała dłużej niż kilka minut. Unieszkodliwiono i zniszczono kilkanaście robotów, a wśród nich pogromcę Maxa. Potem dopiero zaczęto rozmawiać z ich właścicielami.  Wykorzystując z kolei ręczne służbowe projektory holo, złożono swym przełożonym wstępne raporty. W tym czasie ustabilizowano sytuację w sklepie angażując pogotowie medyczne. Niektórzy właściciele zniszczonych robotów reagowali bardzo emocjonalnie co skutkowało nawet utratą przytomności. Zgodnie z prawem wszyscy ci ludzie i tubylcy mieli otrzymać stosowne rekompensaty – kontynuował Leo z rosnącym smutkiem. – Wiadomo jednak, że podobne akcje policji niejednokrotnie wiązały się z zawieszeniem działalności gospodarczej na dłuższy czas. Do hotelu wróciliśmy w wisielczych nastrojach – ciągnął podróżnik – i do wieczora niewiele rozmawialiśmy. Właśnie wtedy szczęśliwie ożywiony Max wyszedł z propozycją wchłonięcia odrobiny kultury. Uzgodniliśmy, że pojedziemy do słynnego Teatru Nilii znajdującego się na tym samym poziomie miejskiego grzyba. Kwiatogłowy znane są przecież nie tylko na Wodanii – dodał chłopak. – Korzystaliśmy z wypożyczonego pojazdu zwanego poziomochodem. Przypominał trochę ziemskie, opływowe samochody i wodońskie grawiloty. W drodze pomógł nam mózg pokładowy ukazujący się nad postumentem interferencyjnym w postaci białego mężczyzny w średnim wieku. Max niemal zaprzyjaźnił się z nim, co w jakimś sensie byłoby normalne. Pokonaliśmy kilka mil zmieniając kierunek ruchu i przez panoramiczne okna obserwując rozmaite budynki poziomu mieszkalnego wczepione w zewnętrzną powierzchnię tuneli. Przeważały formy stworzone przez człowieka i podobne do prostopadłościanów, co z kolei jest normalne w wiszących miastach. W pewnej chwili holograficzny nawigator oznajmił uprzejmie, że zbliżamy się do celu podróży. Teatr Nilii przypominał różany kwiat , a przez wylot tunelowy zbliżały się do niego obłe, barwne pojazdy. Wcześniej przez okno tunelowe, na łuku, widać było ożywające hologramy rozmaitych sztuk, duchy czasu unoszące się nad okazałą budowlą imieniące się wszystkimi barwami. Galerie i systemy emisyjne mieściły się na obrzeżach łukowatych i zaokrąglonych części teatru, czyli w różanych płatkach. Aby się tam dostać, piloci pojazdów pokonywali powoli łącznik tunelowy, a następnie, poprzez rozsunięte włazy, wlatywali do dolnej części budynku gdzie znajdowało się koliste lądowisko. Na wewnętrznych ścianach dużego cylindra parkingowego zainstalowano szereg wind. Należało wybrać odpowiednią, aby pojechać na właściwy poziom i jednocześnie scenę danej sztuki. Uczyniliśmy tak i my.  Na ogromnej widowni położonej niżej od proscenium, znaleźli się przedstawiciele niemal wszystkich znanych ras. Tutaj znów nastąpił zgrzyt stanowiący kontynuację problemów na linii bios – robot.  Do głosu doszła pogarda gdy jedna z dumnych, mówiących ryb spojrzała na Maxa i powiedziała coś o blaszanych śmieciach, niepotrzebnych w takich miejscach. Po tych słowach ostentacyjnie przesiadła się o kilka miejsc – mówił Leo z żalem. – Muszę przyznać, że poczułem się tak, jakby to mnie obrażono. Zacisnąłem jednak zęby, zerknąłem na zmartwionego robota i pocieszyłem go zapewniając o istnieniu wielu przyjaciół matryc osobowości. Dodałem, że zarówno on, jak i inne matryce w dużym stopniu są odbiciem ich twórców, a więc ludzi. Poniekąd również pozostają ich dziećmi ukształtowanymi już po przekształceniu matrycy. Po tych słowach odchodzącą superichtio obrzuciłem pogardliwym spojrzeniem. Wiem, że takie zachowanie nie sprzyja zachowaniu dobrych, międzyrasowych stosunków, ale godność wszelkich istnień noszących przedwiecznego ducha życia jest najważniejsza. Tymczasem pojawił się dyrektor teatru i serdecznie wszystkich przywitał. Muszę przyznać, że bezpośredni kontakt z kwiatogłowem robi niesamowite wrażenie – dodał chłopak w zadumie, jakby ciągle był na wodońskiej widowni. – Ryby są niezwykłe, ale nilie jeszcze bardziej. Ciągle uderza w nas ich twarz. Osobiście widzę jakby słonecznik  z ciemnymi guzikami oczu i płynnie poruszające się, wydatne usta, bardziej potrzebne obecnie niż w dawnych dekadach. Wykształcone kończyny, jak wiemy już od wczesnoszkolnych lat, niezupełnie przypominają dłonie i stopy choć nauka tak je nazywa. Nieraz zastanawiałem się, jak właściwie miałbym je określać. Od początku widziałem je jako rodzaj szponów. Ich roślinny charakter kłóci się jednak z tym, co jako gatunek znaliśmy wcześniej. Podobnie, jak w przypadku ryb, dyrektor teatru okryty był czymś, co nazwalibyśmy marynarką i spodniami – ciągnął podróżnik z uśmiechem wpatrzony w siedzącą naprzeciw Leię. – Chociaż przezroczysta, ale spora i kanciasta maska nieco go oszpecała, przesłaniała. Wszelka kultura wysoka nigdy jednak nie była zbyt majętna, co akcentuje historia. Jakby dla kontrastu, wśród nilii i widzów zarazem, często widać było znacznie mniejsze urządzenia. Dyrektor tymczasem wygłosił krótką mowę nawiązując do charakteru sztuki, czyli do miłości nieszczęśliwej. Musimy przyznać, że takie właśnie uczucie jest bardziej prawdziwe – dodał chłopak zerkając wymownie na Leię. – Bohaterami przedstawienia była para kwiatogłowów. Ona, nilia o imieniu Różana, kochała bez wzajemności pewnego melancholijnego wagabundę. Ów szukał wciąż własnej recepty na życie tworząc między innymi teksty poetyckie podczas wędrówek po znanym sobie świecie. Mimo smutku obecnego niemal w każdej scenie, sztuka miała liczne walory, z odwieczną prawdą, grą aktorów i scenografią na czele. Finał przedstawienia  odbył się w burzy oklasków, a nasz Max, mimo nieprzyjemnego początku w teatrze, zdawał się wręcz promienieć. Na tej dobrej fali wyruszyliśmy więc do nocnej opery przypominającej srebrną półkulę. Otoczenie budynku i lądowisko były typowe, dlatego po wylocie z łącznika siadaliśmy w barwnej chmurze  reklamowej przesłaniającej trochę potężne cylindry poziomów. Poziomowej widowni zaś, do której dotarliśmy po opuszczeniu platformy zewnętrznej nadano bardziej kolisty kształt i zebrało się tam równie wiele istot, jak w Teatrze Nilii. Po partii orkiestrowej wykonywanej przez tubylców, wystąpiła słynna rybia śpiewaczka.  I znowu do głosu doszedł antagonizm, tym razem bowiem ujawniła się wrogość mniejszości ludzkiej do superichtio. Do swoistego rdzenia, jaki stanowią przecież przedstawiciele kultury wysokiej danej społeczności. Rosły mężczyzna w średnim wieku z wewnętrznej kieszeni marynarki wydobył pistolet laserowy i wymierzył w gotową do wystąpienia śpiewaczkę. Należałoby tu oczywiście zaakcentować błąd miejscowych służb kontrolnych. Człowiek ten zajął miejsce w drugim rzędzie,  stosunkowo blisko sceny. Tak więc zaplanował zabójstwo. Nie wziął jednak pod uwagę kogoś takiego, jak Max. Robot siedział obok zamachowca, który zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Najprawdopodobniej zresztą był przekonany, że blaszak nie śmie w niczym mu przeszkodzić. Tymczasem Max wstał z fotela i z szybkością maszyny wytrącił broń zaskoczonemu mężczyźnie. Pistolet poszybował ponad  głowami zgromadzonych istot i trochę nieszczęśliwie uderzył w głowę ubranego we frak starszego Indorianina. Chociaż ów domagał się potem zadośćuczynienia, robot został bohaterem dnia i ku zdumieniu wielu musiał udzielić kilku wywiadów. Naturalnie nieco wcześniej i Maxa, i mego tatę, jako ojca niepełnoletniego właściciela robota, przesłuchała miejscowa, mieszana policja. Do hotelu wróciliśmy dopiero nad ranem i długo spaliśmy pomimo wieczornych i nocnych przeżyć. Podczas śniadania zaś wszyscy byliśmy przekonani, że Wodania nie oszczędzi nam dalszych przykrości. Tymczasem w pobliskim lunaparku wszystko przebiegło w ciepłej, przyjaznej atmosferze. Ustrzeliłem tam piękną różę i podarowałem ją mamie, a potem śmiałem się do wszystkich jadąc zabawnym staroświeckim pociągiem. Pojazd pokonywał szereg rozgwieżdżonych tuneli, wypadał na repliki łąk i zanurzał się w podrabianych lasach. Przyjemnie było również w jednej ze słynnych restauracji piennych. Na pewno nieraz o nich słyszałaś,  trzeba jednak tam zajrzeć aby naprawdę poczuć klimat przygody. Aby odczuć tę aurę wciągającą każdego ryzykanta gdy restauracja wraz z pniem soa kołysze się na wysokości nawet tysiąca metrów, a gdzieś w dole ryczy Wszechocean. Te strzeliste, podwodno – nadwodne skupiska roślin badane są przecież od wielu lat. I wciąż stanowią zagadkę i dom dla licznych stworzeń. Mnie w szkole pokazywano między innymi sigule. Osobiście widziałem w nich przede wszystkim ziemskie mewy. Soa to również azyl dla wszelkiej maści wykolejeńców co dla wielu obcych stwarza klimat niepewności, paradoksalnie jednak ściągający tam sporą liczbę podróżnych. Właścicielem restauracji kołyszącej się kilometr nad falami był starszy już nilia.  Serwował smaczne dania z miejscowych głowonogów i raczył gości opowieściami o soańskich piratach stanowiących podobno rdzeń tamtejszych rozbójników – kontynuował Leo z wymownym uśmiechem. – Muszę przyznać, że mimo wszystko chciałem wówczas spotkać tych łotrzyków. Ani wtedy, ani potem tak się jednak nie stało.  

   – Niesamowite! – wtrąciła Leia z łobuzerskim błyskiem w oczach. – To kołysanie ze świadomością zawieszenia w przestrzeni, ze świadomością odpadnięcia od pnia lub złamania się całego soa pod naporem huraganowego wiatru… Ten lot w kipiącą przestrzeń, gorączkowe szukanie ratunku i pontonów. Walka z czasem. A na to wszystko jeszcze oko pirata śledzące bezbronne istoty unoszące się w bezwzględnym Wszechoceanie.

   – To prawda – przyznał chłopak – ale my nie podpisywaliśmy już stosownych dokumentów, albo oświadczeń amatorów mocnych wrażeń. Właściciele lokali piennych od jakiegoś czasu nie chcą ryzykować zdrowia i życia klientów i gości. Zgodnie z najnowszym prawem każda restauracja czy bar wyposażone są w odpowiednie silniki. Zatem w momencie poważnego zagrożenia, knajpa staje się statkiem powietrznym kierowanym do najbliższego wiszącego miasta. Owszem, awarie zdarzają się zawsze i wszędzie…

   Oboje uśmiechnęli się wymownie.

   – Może to i dobrze, że ostatecznie postawiono na bezpieczeństwo – odezwała się Leia spoglądając poważnie na tego, który tak niedawno uratował jej życie. – Ale opowiadaj dalej!

   – Do Wodona wracaliśmy otoczeni już ciemnymi chmurami pędzonymi wzmagającym się wiatrem – zaczął chłopak spoglądając w przestrzeń namiotu i mrużąc nieco oczy, jakby chciał jeszcze raz wrócić do tamtych chwil. – Wiedzieliśmy, że jeśli uderzający w nas żywioł nie pozwoli nam przyspieszyć, będziemy musieli wodować. Potężne bramy miasta, ze względu na bezpieczeństwo całej wiszącej konstrukcji, niebawem miały być zamknięte. Chociaż przeżycie burzy na ogromnych falach było możliwe, zawsze bezpieczniej jest oczywiście znaleźć się za grubymi, miejskimi ścianami. Przez okna obłego pojazdu widzieliśmy smagany deszczem bladobrązowy płaszcz Wodona, patrzyliśmy na mocarne silniki nośne miasta i na żółtoróżowe strumienie gazu pod nimi. To one świeciły niczym nadzieja. Kiedy już wydawało się, że ostatnie, ciężkie wrota poziomu mieszkalnego zatrzasną się z głuchym uderzeniem, otrzymaliśmy zgodę na wlot do jednego z tuneli. Nigdy nie zapomnę tamtej radości i rosnących majestatycznie ścian Wodona.  Próbowałem wyobrazić sobie tych wszystkich, którzy musieli wodować. Zapewne zmagali się z własnym strachem i w wyniku błędów zdenerwowanych pilotów doznawali urazów fizycznych. Każde mocniejsze uderzenie pojazdu w powierzchnię oceanu albo nawała samych fal pozostawiają przecież jakiś ślad. Mogli zanurzyć się w przypadkowym miejscu licząc w ten sposób na słabsze oddziaływanie żywiołu, jednak złamaliby przepisy ruchu. Z uwagi na rozmaite służby objęte innymi przepisami, pod wiszącymi miastami przebiegają przecież wielopoziomowe trasy podwodne. Chodzi oczywiście o sieci dróg płaskowyżowych zbudowane przez tubylców. Kolizje z pojazdami ryb czy nilii zaś to kolejne ofiary. Tunelami znanymi ci na razie z holo dolecieliśmy do hotelu – mówił Leo patrząc na urokliwą słuchaczkę. – Sama budowla, uczepiona ciągu albo łącznika jak kwiat  gałęzi drzewa, błyszczała szeregiem świateł. Atmosfera wiecznie jasnych poziomów ruchu potęgowana jest z kolei przez człekokształtnych egzekutorów znanych nam tylko ze szkoły, a wielu ludziom jedynie z napiętych relacji z tamtego świata. Czerwone olbrzymy nadal wiszą pod sufitami ciągów komunikacyjnych i stosunkowo często ściągają jakiś pojazd z danego poziomu, a obłożony mandatem kierowca – pilot wiedziony jest nawet przed lokalny sąd. W hotelu mamę rozbolała głowa – ciągnął chłopak zerkając na Leię ze śladami smutku. – Kiedy położyła się, tata osobiście ruszył do hotelowej apteki. Wodon posiadał wtedy trzy duże, przeszkolone platformy widokowe. Wykonano je z najnowszych kombinacji materiałów, w tym z najlepszych gatunków stali z elementami tytanowymi.  Każda platforma mogła pomieścić nawet dwa tysiące osób. Rodzice nie mieli właściwie nic przeciwko temu, abym wybrał się tam z Maxem, dlatego pocałowałem mamę w czoło życząc jej lepszego samopoczucia i szybko zebrałem się do wyjścia. Po kwadransie staliśmy w różnobarwnym tłumie gapiącym się na coraz ciemniejsze, skłębione chmury pędzące w stronę miasta. W pewnej chwili poczuliśmy wstrząs, a Wodon zakołysał się mocniej, niż zwykle. Usłyszałem głuche jęki atakowanej wichrem konstrukcji i jakieś dalsze, dobiegające zza ścian uderzenia.  Nie widziałem tej osoby, ale pamiętam przerażająco nieludzki strach obecny w krzyku kobiety stojącej bliżej przeszklenia platformy – mówił Leo z drżeniem w głosie. – Pewnie jako pierwsza dostrzegła postępujące pęknięcie specjalnej panoramicznej szyby. W ciągu kilku następnych sekund coraz większe odłamki szkła poważnie poraniły kilkanaście osób. Wśród nich widziałem parę Rotenów, Nok i trójkę enf.  Gdy szyba w dużym stopniu przestała istnieć, wdzierające się do miasta skłębione powietrze uniosło nas zagłuszając ryk syren alarmowych. Zanim otwarto duże drzwi ewakuacyjne prowadzące do wysokiego przedsionka platformy, wiele istnień znalazło się już poza Wodonem. Poczułem jak chwytają mnie potężne szpony burzy i niosą nie wiadomo gdzie. Coraz trudniej było złapać oddech, czułem jednocześnie chłostę zimnych strug deszczu. Pęd powietrza, oszołomienie, rosnący strach i obecne wciąż ślady niewiary w to, co się działo. Wszystko to pozwoliło mi jednak dostrzec błysk pancerza Maxa, który włączył nadajnik alarmowy, przybrał już odpowiednią pozycję i pikował w moim kierunku. Robot walczył z czasem, ale uruchomione przez niego silniki manewrowe zamontowane w stopach i w przedramionach powinny były mu pomóc. Tak też się stało, bo w pewnej chwili poczułem, że chwyta mnie na wysokości klatki piersiowej.   Nie wznieśliśmy się jednak ku miastu gdyż silniki Maxa zasilane były bardzo krótko, co pozwalało jedynie bezpiecznie wylądować na ziemi. Pod nami szalał Wszechocean, a to w żaden sposób nie kojarzyło mi się z bezpieczeństwem. Dysze robota zgasły zaraz po tym, jak mnie przechwycił. Tym niemniej nagle zwolniliśmy: Max otworzył spadochron zamontowany z kolei w jego zasobniku plecowym. Tam również znajdowała się niewielka wyrzutnia naboi sygnałowych, natomiast zasobnik piersiowy androida mieścił między innymi harpun. Spadochron sprawił, że prawie nie poczuliśmy uderzenia w powierzchnię wody, jednak w tamtym momencie zaczęła się walka o przetrwanie.  Ogromne fale pochłonęły już wiele istnień wyrzuconych z miasta przez szalejący wiatr. Paraliżował mnie strach, ale Max posiadał także niewielkie komory powietrzne i wysuwane ze stóp spore płetwy. Właśnie to sprawiało, że szybko wydobywał mnie spod wody i wstrzymywanie oddechu nie przerastało moich możliwości. Byłem jednak coraz bardziej zziębnięty i zmęczony. Wiele razy wykrzyczałem Formułę, lecz pomoc Pierwotnych nie nadeszła. W końcu uznałem, że byłem letnim wyznawcą, że nikomu szczególnie nie pomogłem i dlatego nie zasłużyłem na wsparcie z góry – dodał chłopak spoglądając wymownie na Leię.

   – Wybacz, ale czy na pewno taka pomoc mogła nadejść? Nawet jeśli uwierzymy w moc Pradawnych, to nie znamy przecież ich szerszych planów. Może jesteś wciąż któryś tam w kolejce? – wtrąciła dziewczyna z poważną miną wykorzystując kilkusekundowe milczenie Leo.

   – To prawda – przyznał chłopak. – Od wieków tacy, czy inni wierni pozostający wybrańcami swych bogów musieli czekać. Według więc rozmaitych zapisków, pomoc często nadchodziła wybiórczo, zgodnie z zamysłami ojców danej społeczności.

   – I co było dalej? – pytanie Lei wyrwało Leo z zadumy.

   – Liczyłem, że Max utrzyma mnie na wodzie około godziny – zaczął chłopak po chwili. – W tym czasie spodziewałem się przybycia pojazdu ratunkowego wynajętego przez ojca, który odbierał już zapewne sygnały z nadajnika alarmowego robota. Pomyślałem o tym już wcześniej, jednakże lęk przed śmiercią obudził we mnie naturę wyznawcy. Pomoc mogła nadejść również ze strony jednostek ratunkowych Wodona.  Na to jednak od początku liczyłem jakoś najmniej gdyż we wzburzonym oceanie pozostawało wciąż zbyt wiele istnień oczekujących takiej pomocy. Walczyłem więc ostatkiem sił coraz słabiej rejestrując chwile kiedy Max wyciągał mnie na powierzchnię. Tak naprawdę już wcześniej straciłem poczucie czasu. Pozostało mi jedynie zwierzęce pragnienie przetrwania, instynkt wstrzymujący oddech do granic wytrzymałości. Dlatego gdy Max wykrzyczał mi do ucha, że oprócz dalekich wciąż, żółtawych pojazdów ratunkowych widzi nietypowy, czerwony, moja wiara w ocalenie nagle ożyła. Ucieszyłem się jeszcze bardziej gdy urządzenie odbiorcze robota wygenerowało pierwsze słowa mojego taty – kontynuował chłopak z widocznym wzruszeniem. –  Max wystrzelił biały nabój sygnałowy informując go w ten sposób, że wciąż trwamy i precyzując jednocześnie naszą pozycję. Myślę, że była to jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu Simona Sarrona. Od tamtego czasu i ja noszę specjalny nadajnik. Po niecałym kwadransie zaś wciągnięto za nami sznurową drabinkę wynajętego pojazdu ratowniczego, a potem lądowaliśmy w wyrzutniku miasta. Nie wszyscy musieli o nim słyszeć. To rodzaj hangaru otoczonego dyżurkami i pomieszczeniami socjalnymi. Całość znajduje się w nodze grzyba, powyżej sekcji silników głównych. Tam bazują wszelkie służby alarmowe i porządkowe. Kiedy wreszcie zjawiliśmy się w hotelu, mama nie chciała wypuścić mnie z objęć – mówił Leo z uśmiechem. – Z radości nie czuła już bólu głowy, a po tym, co opowiedziałem o poświęceniu Maxa, jeszcze mocniej uściskała blaszanego poczciwca. Życie przecież nie ma ceny.  Dopiero po trzech dniach ogłoszono wstępny raport komisji do spraw katastrof – ciągnął chłopak. – Akcentowano w nim wewnętrzne wady fabryczne ważnych elementów konstrukcji trudne do wykrycia przez techników eksploatacji. Znając jednak życie wiadomo było, że osoby odpowiedzialne za użytkowanie platform poniosły odpowiedzialność karną. Już wcześniej podano zaś, że w Wodonie i potem we Wszechoceanie zginęło dziewiętnaście osób. Wśród ofiar przeważali ludzie.

   – To smutne – powiedziała cicho Leia i zamilkła.

   – Byliśmy już wtedy w jednym z setek podwodnych, rybich miast – rozpoczął Leo po krótkiej chwili nie chcąc wdawać się w rozmowę na temat zawiłości życia. – Zbudowano je oczywiście na lokalnym płaskowyżu. Jeśli nie pamiętasz, to przypomnę, że szczyt takiego wzniesienia sięga czasem niemal linii wodnej. Stąd zaostrzone przepisy ruchu łamane głównie podczas burz. Nasz płaskowyż, że tak się wyrażę, miał jakieś trzysta metrów wysokości, zaś między jego szczytem, a linią wodną zostawało jeszcze pięćset. Znane nam ze szkoły rowy oceaniczne rozpruwające planetę ciągle kryją ponoć wiele tajemnic, w tym nieznane gatunki zwierząt. Rybie miasta, owe podwodne sieci, z bliska przypominają wciąż półkule enf. Lecieliśmy tam wieczorem, a więc musieliśmy nurkować w pobliżu jednej z jaskrawo oświetlonych boi centralnych. Muszę powiedzieć, że wrażenia, nie przyćmiewane przekazem holo, są niezwykłe. Te ciągi pojazdów niczym węże świetlne schodzące pod zielonkawą wodę. Te podwodne, jakby staroświeckie lampy tworzące granice sieciowych dróg. Patrząc z odpowiedniej wysokości, znacznie wyraźniej niż w holo widać świetliste promienie tras łączące miasta. My lecieliśmy do trzeciego w promieniu, a więc stamtąd można już było dostrzec barwne łuki albo promienne łączniki.  Podwodna architektura wciąż trochę się zmienia, przyswaja się obce wzory. Jako dzieci z rybich miast zapamiętaliśmy kształty podobne do rozmaitych muszli zniżających się stopniowo od centrum. Gdy byłem tam kilka lat temu trend budowlany przesunął się znacznie ku architekturze ludzi. Tym niemniej atmosfera dawnych miast pozostała. Czar zanurzonych w wodzie i w światłach muszli przyciągał wielu turystów chociaż główna miejska ulica po nowemu tonęła w tęczowym morzu reklam związanych przede wszystkim z rynkami zbytu. Pozostaliśmy tam przez kilka dób. Wtedy też nawaliła sygnalizacja dobowego natężenia oświetlenia. A około osiemnastej wszystko przesadnie stało się niebieskie i fioletowe. Nawiązywanie do barw naziemnych istot humanoidalnych, zwłaszcza ludzi z czasem może całkowicie zasłonić rybią kulturę. Podobne tendencje zauważyliśmy podczas zwiedzania muzeów. Znane niemal każdemu tamtejsze pierwotne style upraszczające figuratywność stopniowo zastępuje się coraz bardziej realistycznymi przedstawieniami. W podwodnej operze z kolei czułem się bardzo dobrze. Bajeczna atmosfera podsycana coraz to innymi kompozycjami świetlnymi prysła jednak  gdy zaczął psuć się mój skafander. Pomocy medycznej nie potrzebowałem, ale szeroką piersią odetchnąłem dopiero w pokoju hotelowym. I nie przeszkodziła mi mieszanka dla humanoidalnych, która zalatywała jeszcze perfumami ekipy sprzątającej. Kiedy zaś po śniadaniu oglądaliśmy krótkie filmy z oceanicznych rowów, odezwała się we mnie natura ryzykanta – mówił Leo z wymownym uśmiechem. – Podsycił ją narrator opowiadając o widzianych tam ponoć fantastycznych stworach. Wiadomo, że nie chodzi o tamtejsze, podobne do kałamarnic zwierzęta. Migawki z wycieczek do wodańskich rowów oglądałem kiedyś w domowym holo. Uczestnictwo fizyczne to przecież zupełnie co innego. Nie interesowały mnie jednak stosunkowo bezpieczne wyprawy w pojazdach głębinowych uzbrojonych w paralizatory do rażenia lokalnych drapieżnych głowonogów. Chciałem oczywiście popłynąć samodzielnie wypożyczając nieduży pojazd z zainstalowanymi ładunkami paraliżującymi – dodał chłopak łobuzersko. – Jego właściciel brał jednak spore opłaty. Musiałem nakłamać opowiadając rodzicom o wycieczce w młodzieżowym gronie i o rozmaitych pokładowych atrakcjach. Nie pytali wtedy gdzie zauważyłem ten rodzaj ogłoszenia. Do dziś czuję się z tym podle, ale wiadomo, że czasu nikt już nie cofnie. Max, który miał mi towarzyszyć, od początku nie był zadowolony z mojego postępowania, jednak nosił w sobie lojalność wobec pana, czyli mnie. Ulegając więc moim zachciankom milczał jak grób. Potem dodał tylko, że będzie mnie bronił przed wszelkimi oceanicznymi potworami, choćby te miały nawet setki mocarnych ramion! Z miasta wypłynęliśmy rano obserwując jeszcze resztki świetlnych niebieskości. Wypożyczony pojazd oznaczono literą g co miało świadczyć o jego przystosowaniu do działań na dużych głębokościach. Czy mógł znieść również uścisk potężnych ramion nieznanych jeszcze gatunków wodańskich kałamarnic? Tego oczywiście nikt nie wiedział. Właściciel pojazdu zapewniał oczywiście o skuteczności ładunków paraliżujących, jednak dla wypożyczających maszynę sporządził wzór oświadczenia. Chodziło o to, że nie mógł brać na siebie stuprocentowej odpowiedzialności za zdrowie i życie kierowcy – pilota. W drodze do jednego z głębszych rowów mijaliśmy kilka wycieczek poruszających się znacznie większymi pojazdami. Powleczono je siatką ochronną kompatybilną z generatorem średniej mocy. Mijaliśmy także pilotów podobnych do mnie. Wracając do miasta pozdrawiali mnie mrugnięciem świateł pozycyjnych. Im dalej zaś byliśmy od ostatnich zabudowań, tym częściej naturalnie znikały wszelkie drogowskazy. Świat wokół ciemniał z każdą chwilą  – mówił Leo z wyczuwalnym drżeniem w głosie. – Obok niewielkiego pojazdu przepływały coraz większe okazy kalmarów. Zwierzęta zdawały się patrzeć na nas, jak na intruzów. Przyznaję, że czułem się trochę nieswojo. Zwłaszcza, gdy spoglądałem w stronę najdalszych głębin ziejących niemal czarnymi wodami. Wyglądały jak niezbadana wciąż kosmiczna pustka pozbawiona ciepła słońc, albo jak horyzont zdarzeń czarnej dziury widziany w filmach z holo.  I wtedy właśnie na ekranie komputera pokładowego dostrzegłem legendarnego kalmapressa.  W mojej szkole podstawowej wymieniano go jedynie jako ciekawostkę. Zbadano go podobno bardzo pobieżnie. Wtedy jednak widziałem go bardzo dobrze, chociaż woda na większych głębokościach może stanowić sporą przeszkodę. Sunął niczym ogromna, ciemna torpeda omiatany światłami mego niepozornego pojazdu. Mierzył co najmniej pięćdziesiąt metrów, a jego obłe ciało było szarawe. Wokół głowy widziałem sine plamy, a macki rozciągały się na więcej niż trzydzieści metrów! – mówił chłopak drżącym głosem. – Wszyscy wiemy, że podobne giganty doskonale przystosowały się do życia w głębinach. Ciśnienie wody na Ziemi czy na Rotenii co najmniej tysiąc razy przewyższa atmosferyczne. Nieco rzadsza od wody galaretowata substancja wypełniająca cząstki tych stworzeń, znana nam już zresztą ze szkoły,  rozwiązuje problem. Nawet wtedy widziałem  resztki rozmaitych zwierząt, które opadały z górnych warstw oceanu. Kalmapress nie był jednak nimi zainteresowany. Płynął wprost na mnie! – kontynuował Leo ze strachem widocznym w jego jasnych oczach. – Mimo natury ryzykanta i opanowania pilota myśliwskiego, jak to kiedyś o mnie powiedziano, zapragnąłem tylko jednego: uciec stamtąd jak najdalej. Byłem jednak na tyle przytomny, że przygotowałem do odpalenia niewielkie ładunki paraliżujące umieszczone w specjalnych tulejach dziobowych. Gdyby zadziałały, miałbym czas na ucieczkę. Kalmapressy i inne zwierzęta głębinowe rzadko ponoć popełniają błąd parcia ku górze. Chociaż kiedyś w holo widziałem jedno z nich rozerwane podobno w strefie znacznie niższego, górnego ciśnienia wody. Prawie udało mi się uruchomić wyrzutnie i wprowadzić do komputera zmianę kursu. Kalmapress okazał się bardzo szybki jak na swoje rozmiary. W ciągu kilku sekund pokonał spory dystans jakby wyczuwając moje intencje. Jego mocarne ramiona zakończone ogromnymi hakami oplotły niewielki pojazd, który jęknął straszliwie! Ekran komputera zaczął pokazywać bezsensowne, sprzeczne dane. Miałem mętlik w głowie i do głosu zaczęła dochodzić panika. Gdzieś w tym wszystkim w pewnej chwili odezwał się jednak głos wyznawcy Pradawnych. Dlatego zacząłem wykrzykiwać Formułę na oszkleniu i na łukowatym, metalowym wzmocnieniu kabiny widząc ohydne, sinawe przyssawki morskiego zabójcy. Max już wcześniej wykrzykiwał coś niezrozumiale, jakby i on uległ panice zapominając o możliwej, pokładowej łączności radiowej. Robot siedzący w tylnej kabinie oddzielony był ode mnie łukowatą, przezroczystą i hermetyczną przesłoną. Dlatego zwykła rozmowa była właściwie niemożliwa. Puknąłem mocno w żółty hełmofon z nadzieją, że usłyszę głos Maxa. Wtedy rzeczywiście usłyszałem męski głos, należący jednak do kogoś nieznanego. Informator powiedział: Spójrz w lewo i zatrzymaj spojrzenie na centralnym świetle! Uczyniłem tak w oszołomieniu. Między ramionami potwora dostrzegłem dwie dziwne świecące kule. Jedna, centralna, była niebieska, a nieco mniejsza, czerwona orbitowała wokół tamtej. Poczułem się nagle  trochę senny, jakby do głosu dochodziły fale mózgowe alfa. Trudno mi powiedzieć, ile czasu minęło gdy wpatrywałem się w ową niebieską osobliwość, która działała kojąco i przenosiła mnie niemal do innej rzeczywistości. Tak, czy owak ze zdumieniem stwierdziłem, że ogromny kalmapress odpływa powoli, a mój niewielki pojazd zaczyna funkcjonować prawidłowo. Wtedy też przez radio usłyszałem pierwsze zdanie Maxa. Android już wcześniej chciał wyjść z kabiny, aby ugodzić stwora swoim harpunem umieszczonym w kieszeni piersiowej. Mocarne ramiona kalmapressa przesunęły się jednak ku tyłowi pojazdu i tym samym uwięziły Maxa w odizolowanej kabinie. Dziś myślę jednak, że ów tajemniczy głos i tak zadziałał przez mego androida wykrzykującego zapewne, że jego zamiary spełzły na niczym. Z drugiej strony żaden znany mi wyznawca Pierwotnych nie wspominał o pojawiających się przed nim barwnych kulach. Mówiono  jedynie o mglistych jakby, człekokształtnych istotach, które przekazywały istotne wiadomości. Na ogół były to ciepłe powitania, obietnice, ostrzeżenia albo instrukcje. Gdy byłem jeszcze  pod wodą i potem, już w hotelu, wiele o tym myślałem. W swoim małym rozumowaniu nie doszedłem jednak do żadnych ważnych rozwiązań. Przeżyłem trudny czas bo powiedziałem rodzicom prawdę. Bo mama wyrzuciła mi głupotę i egoizm, a potem mocno mnie przytuliła. Bo rodzice popatrzyli na mnie dziwnie gdy powiedziałem, że ocalenie zawdzięczam tajemniczym kulom i jeszcze bardziej enigmatycznemu głosowi w słuchawkach hełmofonu. Bo tata zasugerował wizytę u psychologa chociaż sam deklarował wiarę w Pradawnych. Bo wtedy jeszcze nie byłem pilotem frachtowca i nie dysponowałem własną gotówką, która pokryłaby uszkodzenia wypożyczonego podwodnego pojazdu. Dziś pomimo tego, że jestem letnim wiernym, wierzę, że zadziałały wtedy siły niezwykłe. Że nie byli to zwykli kosmici i że był w tym jakiś szerszy cel. I że w ogóle pod wpływem stresującej sytuacji nie miałem omamów słuchowych, a kalmapress nie wystraszył się po prostu jakiegoś oświetlonego mocniej większego pojazdu. Cała sprawa zakończyła się dość szybko i bez psychologa. Tata uznał w końcu, że ze strachu można mieć rozmaite zaburzenia, a kalmapress  mógł się rzeczywiście spłoszyć widząc duży, oświetlony pojazd. Na przykład jakiś  wycieczkowiec głębinowy. Dodał, iż Pradawni ze swymi wyznawcami komunikują się w jasny sposób. O tym oczywiście słyszałem. Tata nie wspomniał jednak o zdaniu tych, którzy właśnie Pierwotną Kulę Centrum traktują wyjątkowo. Przypomniałem sobie wtedy również jak w kilku zdaniach opowiedział mi kiedyś o własnych przeżyciach podczas kontaktu z Pradawnymi. Było to dość dawno, ale wcześniej starał się codziennie wypowiadać Formułę i żyć przyzwoicie. Powiedział, że któregoś wieczoru zobaczył nagle trzy humanoidalne, niebieskawe postacie otoczone białym światłem. W umyśle usłyszał, że potężni obcy chcą mu pomóc. A nawet nagrodzić go nowym, długim życiem. Zaakcentował działania dobroczynne. Potem regularnie dostawał rozmaite instrukcje i ostrzeżenia pomagające mu w codzienności. Bywało tak również we śnie. A więc chodziło również o fale delta. Trzeba tu dodać, że obcy nie powiedzieli kim właściwie są. Tak, czy inaczej, musieli być kimś znacznie potężniejszym od nas.  

   – To niezwykłe! Osobiście nie znam osób, które przeżyły kontakt  Ale zazdroszczę ci przede wszystkim tej przygody – wtrąciła Leia korzystając z chwilowego milczenia chłopaka. – A swoją drogą, była ona naprawdę zagadkowa!

   – Jak wspomniałem, do dziś często o tym myślę i…nic. Niczego mądrego nie wymyśliłem pomimo wypowiadania Formuły. Milczenie góry, jaka by ona nie była, trwa – odrzekł z naciskiem rudowłosy i ciągnął:  – Przy kolejnym hotelowym śniadaniu uzgodniliśmy, że udamy się już na powierzchnię Wszechoceanu rezygnując tym samym z wyprawy do miast nilijskich. Trochę szkoda, chociaż generalnie przypominają one rybie. Tak więc następnego dnia byliśmy już w drodze na północ, do wodańskiego świata enf. W szkole sporo się o nich dowiedzieliśmy ucząc się przecież ich kultury, obyczajów i języka. Ciągle jednak ów niby eskimoski  może zaskoczyć. Osobiście na przykład długo wymawiałem imut zamiast inut. Pamiętasz co oznacza to słowo?

   – Nasz język – odparła dumnie dziewczyna. – I bardzo lubię misiowatych. Ale opowiadaj już bo przed zmierzchem ruszamy dalej.

   – Konwencja podpisana kiedyś przez enf i tubylców z oceanu mówiła między innymi o możliwości okresowej eksploatacji lądolodów przez misiowatych. W zamian ryby i nilie mogły liczyć na okresowe również odłowy enbik. Nie ma chyba także człowieka, który by ich nie jadł. Sam jestem ich smakoszem chociaż odrzucam jadalne ponoć płetwy i niektóre ości. A na północ lecieliśmy  wypożyczonym pojazdem. Zbudowano go oczywiście ze stopów odpornych na niskie temperatury, ale pancerz miał jeszcze ze stosunkowo starych polimerów ceramicznych. Po kilku naszych godzinach dotarliśmy do pierwszych niewielkich wysp. Prowadził nas mózg objawiający się w formie głowy starszego Ziemianina z Europy. Muszę przyznać, że to holo denerwowało mnie trochę swoją gadatliwością. Programiści uznali widać, że opowiadanie o oczywistym zimnie i silnym wietrze jest dobre i że tak ma być. Lądowaliśmy w największym chyba mieście tamtego lądolodu. Zawsze myślałem, że cztery półkule misiowatych to jakaś stolica. W szkole akcentowano inne aspekty architektury enf. Tymczasem niemal pod biegunem wzniesiono aż pięć półkul! Do tego wszystkie były trzykondygnacyjne. W centralnej, tuż nad jednym z łączników komunikacyjnych, otworzyły się wrota jednego z lądowisk przeznaczonych dla pojazdów atmosferycznych. Niczym w holo dostrzegłem cały szereg rozmaitych grawilotów. Trzeba jednak przyznać, że enf należą do ras szczególnie miłujących precyzję. Dzięki rzetelnej pracy służb porządkowych w tak wielkiej masie pojazdów nie doszło nawet do drobnego otarcia!  Do tego ponad nami przemykały statki systemowe schodząc do kosmodromu znajdującego się na najwyższej kondygnacji centralnej półkuli. Zauważyłem, że niektóre jednostki turystyczne należały do Zety Reticuli E. Nie tylko dlatego, że wyglądały jak sękate gałęzie, a za ich panoramicznymi oknami kołysały się kapsuły chroniące pasażerów przed przeciążeniami. Chyba każdy chłopak z naszej staruszki Ziemi zapamiętał ich znak:  szare kolce niby futra na czerwonym kole. Tym bardziej, że Nok używają go również w wojsku. Jeszcze przed wylotem ku biegunowi zdecydowaliśmy się na festyn z okazji Święta Enbik – ciągnął chłopak z wymownym uśmiechem. – Kwestię szczytowych połowów na rodzimym świecie enf pamiętam jakoś mgliście. Interesowały mnie raczej związane z tym pojazdy latające. Sympatyczna pani Holmes ucząca nas historii galaktycznej wspominała zaś, że w dawnych czasach enbik zapewniały przetrwanie zdecydowanej części populacji misiowatych. Na festyn z kolei można było się dostać jedynie miejscowymi pojazdami poruszającymi się wyłącznie po ziemi. Cóż, takie jest prawo misiowatych. Pojazdy przypominały nasze sanie obudowane szczelnie gładkim plastmetalem. Napędzały je dwa niewielkie silniki odrzutowe na większych równinach pozwalające osiągnąć ponad sto kilometrów na godzinę. Kiedy więc już znaleźliśmy się za miastem, niezwykle zdumiony wpatrywałem się w tłumy rozmaitych istot, które gromadziły się wokół dużych ognisk. Wróciłem myślami do historii, do czasów pierwotnych, gdy mieszkańcy skutych lodem krain trzymali się blisko ognia. Zbliżyliśmy się niebawem do jednej z grup i od razu usłyszeliśmy nowy galaktyczny. Starszy enf siedzący w kręgu różnych osób opowiadał o dawnych dziejach swojej rasy. To dziwaczne połączenie chińskiego i angielskiego w ustach misiowatej istoty mogło brzmieć trochę zabawnie. Na niedalekim straganie zamówiliśmy kilka porcji enbik oraz długie rożny. Usiedliśmy potem nieopodal i wsłuchaliśmy się w opowieść. Trudno mi dziś powiedzieć, co było lepsze – podobny do ryb enbik opalony płomieniami roteńskiego ogniska, czy legenda o dobrym enf o uwspółcześnionym imieniu Ob? Opowieść nie wyróżniała się niczym szczególnym chociaż uczynność zawsze była w cenie, a połączona z nią odwaga tym bardziej. Ów Ob poświęcił wiele lat swego życia na wspieranie innych. Można rzec, że zasłużył na nagrodę. Może nawet na drugie życie? A wszystko to za pomoc ubogim w czasach wielkiego głodu, kiedy to nawet enbik nie chciały się mnożyć, jak mówił starszy enf siedzący przy ognisku. Sam enbik z kolei smakował mi chyba bardziej niż kiedyś, gdy udało mi się go kupić na Ziemi. Pewnie to zasługa świeżości konkretnej dostawy i atmosfery w podbiegunowej krainie. Obok enf najliczniej przybyli tam Nok – kontynuował chłopak zerkając na pustą już filiżankę. – Zawsze dziwiły mnie trochę ich niby kolce stworzone ze skręconych spiczasto twardych włosów futra. W mojej szkole podawano nam rozmaite związane z tym hipotezy. Potem czytałem o tym co nieco. Niektórzy autorzy artykułów naukowych zakładali, że pierwotnie Nok nie należały do ssaków. Trudno jednak wyobrazić sobie proces przemiany gada w stworzenie ciepłokrwiste…

   – To prawda – przyznała Leia. – W podstawówce próbowano mówić nam coś podobnego. Chyba jednak najbardziej prawdopodobne wydaje się, że Nok na początku swej ewolucji przypominały po prostu ziemskie jeże, a więc poruszały się na czterech kończynach.

   – To może być ciekawe…

   – Owszem, ale to szeroki temat. Może na inne popołudnie. Tak więc opowiadaj o misiowatych z Wodanii.    

   – Między ogniskami rozstawiono sporo straganów – rozpoczął Leo. –   Nieopodal zaś wznosiła się szara skała o płaskim szczycie. Zorganizowano tam niewielkie ognisko dla dzieci, mały płaskowyż otaczając szczelnie dość wysokim ogrodzeniem. Wydawałoby się, że nic złego stać się nie mogło. A jednak stało się. W pewnej chwili, pod naporem zaledwie kilkorga małych enf wygięła się znaczna część płotu. Obserwowałem to ze zdumieniem. Jeden z chłopców, który znalazł się najbliżej balustrady, zawisł nagle na poręczy wczepiony w nią rozpaczliwie pazurzastymi dłońmi. Co najmniej pięć metrów pod nim rozciągał się lodowy jęzor! Skoczyłem w ubity śnieg. Kątem oka dostrzegłem, że z pomocą ruszyli także inni. Widać jednak to ja miałem znaleźć się na miejscu jako pierwszy. Biegnąc zaś, słyszałem jak tłum zachęcał potencjalnych ratowników głośno wołając: Muli, muli!  A więc biegłem zachłystując się lodowatym powietrzem. Pod skałą już niemal machinalnie wyciągnąłem ramiona. Malec spadł w nie dosłownie w tym samym momencie. Triumfalne okrzyki całego wachlarza istot targnęły polarną krainą. Nagradzały mnie.  Oszołomiony jeszcze sukcesem, usłyszałem za sobą drobne kroki. Trzymając wciąż małego enf, powoli odwróciłem się. Stała przede mną niewielka, pokryta futrem osoba. Jasnoszara mama chłopca. W jej brązowych oczach dostrzegłem łzy radości. A kiedy oddałem jej dziecko, uściskała mnie jak mogła najczulej i wyszeptała: Dziękuję, dziękuję… Malec zaś wskazał na mnie różowawym palcem i rzekł: Przyjaciel! Wzruszyłem się. Tymczasem otaczało mnie coraz więcej osób wykrzykując pochlebstwa, podchodząc i gratulując mi zdecydowanego działania. Moi rodzice zatrzymali się nieco z boku i uśmiechali się wymownie. Kiedy zaś mogli już zbliżyć się do mnie, oznajmili zgodnie, że zawsze wierzyli w moją szlachetność. Max z kolei  spojrzał poczciwie,  z uśmiechem pokiwał głową i powiedział: Jest pan wielki! Dziś jestem pewien, że dawał mi wtedy fory. Wiadomo przecież jakim przyspieszeniem i siłą dysponuje. Już następnego dnia znalazłem się w Ministerstwie Pokoju – ciągnął Leo z uśmiechem – a przedstawiciel monarchy wręczył mi niebieski postument z holo świadczącym, że zostałem honorowym obywatelem Śnieżnego Świata. Muszę powiedzieć, że enf był chyba bardziej spięty niż ja, bo kilka razy zbyt wcześnie podnosił się z fotela i poprawiał srebrną szarfę. Tym niemniej do dziś nagroda ta jest dla mnie bardzo cenna. Właściwie prosto z polarnego ratusza ruszyliśmy do kosmodromu zdalnie rozliczając się z podwodnym hotelem – zaakcentował chłopak zerkając na zasłuchaną Leię. – Tata załatwił już na Zecie najważniejsze sprawy związane z interesami i odezwała się w nas tęsknota za naszym cichym domem. Na Ziemi stanęliśmy u schyłku następnej naszej doby szczęśliwie pokonując osobliwości przestrzenne. Tym razem łajba przypominała średniowieczną karawelę. Podobno takie wzory były wtedy modne.  Wysiadając ze statku dostrzegłem jeszcze okrągłe, połyskliwe  bazy nanotechów lecące w kierunku wypukłej burty. I pomyśleć, że emanacje i oczyszczenia naszym przodkom kojarzyły się przede wszystkim z wyznaniami religijnymi – zakończył Leo z wymownym uśmiechem.  

   – Tak, czy inaczej, podróże są piękne! – powiedziała Leia ze szczerym uśmiechem. – Ja także byłam tu i tam, teraz jednak nie czas na to.

   – Jeszcze raz wielkie dzięki za gościnę! – Chłopak wstał, wyciągnął dłoń i uśmiechnął się uwodzicielsko. – Jutro zapraszam cię do siebie.

   – A ja raz jeszcze dziękuję za ocalenie – odrzekła dziewczyna. – Jutro natomiast chętnie przyjdę by wysłuchać twojej kolejnej opowieści, mój bohaterze.

   – I nie powiesz mi nic o sobie?

– W porządku – zgodziła się rudowłosa uśmiechając się pod spojrzeniem młodego amanta. – Opowiem.

Rozdział IV

Strefa półmroku

Leo wyszedł z namiotu wprost w oślepiające światło. Dopiero po dłuższej chwili spojrzał na chronometr wyświetlany przez jednego z tubylców. Dochodziła dziewiętnasta. A więc przebywał u Lei prawie trzy godziny! Jak na pierwsze spotkanie, to całkiem sporo.

   Do wymarszu karawany zostało zaledwie kilka minut. Roteni nigdzie się jednak nie spieszyli. Chłopak doszedł więc do wniosku, że postanowili ruszyć z pewną zwłoką. Nic dziwnego – upał wciąż się utrzymywał dokuczając nawet starym poganiaczom osłoniętym ciągle pustynnymi parasolami. Najważniejsze przecież było zdrowie i bezpieczeństwo uczestników wyprawy. A wyruszyli dopiero o dwudziestej czasu ziemskiego podawanego ludziom przez osobiste urządzenia. Syriusz A dotykał już linii horyzontu i mógł w tamtej chwili przypominać dalekie Słońce. Potężne rocamele  wysłuchały jeszcze kilku czułych słów uskrzydlonych poganiaczy i szły majestatycznie wzbijając rudawe drobiny piasku. Wierzchowiec wynajęty przez pana Gotieba kroczył przez jakiś czas przed Inu kierowanym przez Indeusa. Na prośbę Lei poganiacze zrównali zwierzęta aby podróżnicy mogli porozmawiać.  

   – Patrząc na to morze gwiazd mam wrażenie, że ziemia kołysze mnie jak swoje dziecko – zagadnął Leo wpatrzony w granatowy firmament. – To może oszołamiać. Zwłaszcza w towarzystwie pięknej i dzielnej damy!

   – Dziękuję – odrzekła speszona Leia. – Ale gwiazdy oszołamiają chyba głównie pilotów wielkich frachtowców? Bo cóż ja…latam jedynie grawilotami. I to rzadko. Licencję zaś zdobyłam zaledwie rok temu.

   – Maka kołysze – wtrącił Indeus akcentując drugie a i mieszając stary język Rotenów z nowym galaktycznym. Ale zaraz wyjaśnił: – Matka Ziemia kołysze nas!

   – Tak, tak, przyjacielu. Masz rację – odpowiedział mu Leo. Uśmiechnął się jednak do Lei i rzekł: – A tobie gratuluję. Latanie w atmosferze może być bowiem znacznie trudniejsze od latania na instrumentach i obserwowania holo podającego zazwyczaj gotowe rozwiązania. Wszyscy piloci to potwierdzą.

   – A zawikłane skoki? – rudowłosa spojrzała tak, jakby wygrała pewien etap sporu.

   – No cóż, tu mnie przyłapałaś – zgodził się Leo. – Każdy słuchacz szkoły latania w kosmosie niejako od początku słyszy historie, które mogą niepokoić. Udokumentowano co najmniej kilka przypadków nieprecyzyjnych skoków z pasa Kuipera. Podawano nazwy statków i skład załóg. Obwiniano głównie ludzi choć i urządzenie może przecież zawieść. Transfery takie kończyły się oczywiście bardzo daleko od punktu docelowego. Jakimś cudem sprowadzono jednak stamtąd prawie wszystkich kosmonautów. Żaden dokument nie precyzował jednocześnie, w jaki sposób tego dokonano. Od dawna wiadome jest, że rozmaite rządy mają swoje tajemnice, a technologia to podstawa. Mam tu naturalnie na myśli potencjalne konflikty zbrojne. Osobiście przez jakiś czas przeżywałem historie zaginięć tych, których nie udało się odszukać. Śniła mi się nawet trupioblada, tachionowa otoczka punktu skoku – mówił chłopak z wymownym uśmiechem.

   – Zgodnie z programem nauczania, jako przyszli piloci grawilotów liznęliśmy także nawigacji przestrzennej w szerszym rozumieniu – wtrąciła Leia. – I chyba najbardziej spodobała mi się siatka sferyczna przedpola. Chociaż mówimy tu o samych obliczeniach związanych z EST i z NORD.  

   – Myślę, że z powodzeniem mogłabyś pilotować jednostki układowe, albo nawet międzygwiezdne – podsumował Leo radośnie wciąż wpatrzony w dziewczynę.

   Leia nie zdążyła odpowiedzieć bo na czole karawany rozległ się huk wystrzału. Kilka rocameli zatrzymało się nagle wydając tubalne dźwięki kojarzone z rodzącym się strachem. A potem chłodne już powietrze  rozdarł krzyk jednego z poganiaczy: 

   – Woxa!

   Nie zatrzymano jednak karawany. Okazało się, że woxa albo flygepardus pojawił się sam i że był po prostu stary i schorowany. Pozostawiony przez stado, które w ciągu jednej nocy potrafiło przebiec nawet trzysta kilometrów! Słowo woxa użyte przez Rotena należało z kolei do grupy miejscowych wyrażeń mających nawiązywać  do nowego galaktycznego. Nawiązywało, ale do łaciny. Około trzeciej godziny doby zaś, kiedy noc rozciągała się jeszcze nad piaskami, ekspedycja znalazła się blisko jednej ze wspomnianych małych oaz. Chociaż plan typowej wyprawy nie przewidywał postoju w takich miejscach,  to w zależności od sytuacji oraz oczekiwań jej uczestników, można było  zwolnić tempo marszu aby dokonać zaopatrzenia. Liczne głosy nawołujące do krótkiego postoju zmusiły Rotenów do małej zmiany planów.

   Leo rozejrzał się. Nastający już świt ukazywał głównie większe skały, lecz nieco dalej, na szarawym jeszcze horyzoncie falowały lekko roteńskie zboża. Ich żółtorude  kłosy stapiały się  niemal z powierzchnią ziemi. Chłopak uśmiechnął się widząc tatę i pana Gotieba wracających już z małej oazy. Ojcowie, którzy mówili już sobie po imieniu  zdecydowali, że sami udadzą się po niewielkie zakupy. Być może nie chcieli, aby młodzi przenosili piwo, alkohol wyrabiany z pustynnego hoppu. Prócz tego panowie nieśli smaczne zbożowe placki.

   – To dla was – rzekł Simon Sarron wręczając synowi część prowiantu.

   Zanim chłopak zdążył cokolwiek odrzec, mężczyzna spojrzał tylko ponuro i obok ojca Lei oddalił się nieco poza granice karawany. Widać było, że coś musiało go zdenerwować.  A to zdarzało się bardzo rzadko.

   – Ekspedycja już teraz musi zataczać duży łuk!  – powiedział Simon Sarron patrząc na swego rozmówcę i otwierając ciemną flaszkę. – Przypadkiem usłyszałem rozmowę poganiaczy z mieszkańcami oazy. Mówili, że manewr rozpoczną dopiero po południu. A holomapy ma przecież każdy i dobrze wie, że ziemie Ind znalazły się bardzo blisko.  Nie wiem, o co tu chodzi? Żałuję, że nie wyjaśniłem tego od razu.   

   – Spokojnie – Teodor Gotieb uniósł butelkę w wymownym geście. – Myślę, że Roteni wiedzą, co robią i poinformują nas o wszystkim. Nie doszukiwałbym się tutaj nieczystych gier, współpracy z wrogiem. Może chodzi o pogodę? A poganiacze prześwietlani są tak samo jak inni tubylcy pracujący przy granicach. Poza tym część uczestników wyprawy będzie chciała pewnie udać się znacznie szybciej w bezpieczne miejsce.

   Simon Sarron przypatrywał się Teodorowi przez dłuższą chwilę. Trudno było szerzej ocenić kogoś, kogo poznało się zaledwie kilka dni wcześniej. Od początku jednak mężczyzna wyglądał na poczciwca i jednocześnie na człowieka, który zna życie na wylot mając do niego odpowiedni dystans. Intensywne rozmyślania Simona przerwał jeden z Rotenów. Należał do starszeństwa wyprawy i nosił czerwonobrązowy turban. Głośno wezwał wszystkich uczestników karawany na krótkie, ale ważne zebranie.  

   – Szanowni państwo! – odezwał się w nowym galaktycznym kiedy już naprędce utworzono krąg wokół prowizorycznej mównicy. – Chociaż wszyscy dysponują odpowiednim zasobem informacji politycznych, moim obowiązkiem jest poinformować was, że już dziś wyprawa znalazła się blisko ziem wojowniczych Ind. Każdy chyba wie, jaki jest ich stosunek do Federacji Dwóch, a więc i do obcych ras utrzymujących z nią między innymi kontakty handlowe. Ras pozostawiających jej sporo gotówki. Obserwując mapy, odpowiedni manewr i wzmożenie czujności chcieliśmy rozpocząć dopiero po południu ciągnąc wybraną ścieżką. Dotarły do nas jednak państwa niepokoje, co zresztą jest naturalne. Mimo tego proszę o zachowanie spokoju, jesteśmy bowiem w ciągłym kontakcie z naszymi jednostkami wojskowymi. Dzielni pogranicznicy informują, że wróg jest wciąż daleko. Że w ciągu najbliższych dób atak nie nastąpi. W każdej chwili również wesprą nas profesjonalnie mając szersze rozeznanie w uzbrojeniu Ind. A jeśli zajdzie taka potrzeba, zabezpieczą całą karawanę. Tak naprawdę bowiem chodzi nam o ominięcie dużej burzy piaskowej, o zaoszczędzenie wam ewentualnych urazów i energii. Idzie też o wierzchowce. Silniejsze na pewno przydadzą się bardziej w przypadku konieczności szybkiego wycofania się. Wiem, że ta burza wydaje się mniej ważna niż ewentualny atak Ind. Proszę jednak uwierzyć w zapewnienia naszych wojsk. Jeżeli ktoś mimo tego odczuwa zbyt silny lęk, może oczywiście na własny koszt wezwać stosowne pojazdy i pożegnać się z nami. Czekam na jak najszybsze państwa decyzje. Chodzi również o zabranie przez służby pustynne  zbędnych rocameli. Jeżeli nie ma pytań, dziękuję za uwagę!

   Po tych słowach powstał spory zamęt. Pytań do Rotena nie było, a jedynie głośno wypowiadane decyzje poszczególnych osób. W sumie około stu różnych istot postanowiło zrezygnować z dalszej podróży. Przeważali Indorianie oraz Noki akcentujący, że nie będą krzyżować broni z barbarzyńcami. Potem rozpoczęły się działania na własną rękę i uruchamianie urządzeń kontaktowych.

   – Nie wycofam się! – powiedział Leo do stojącej obok rudowłosej przyjaciółki, która zdawała się być trochę zagubiona. –  I wiem, że tata również tego nie zrobi. Ale  gdyby nawet próbował nakłonić mnie do ucieczki, nie zgodzę się! Jestem pełnoletni i jeśli będzie to konieczne, stanę w obronie uniwersalnych wartości. W końcu to nie my planujemy agresję…

   – Sądzisz, że łatwo byłoby strzelać i zabijać podobnych do nas?  

   To pytanie uderzyło w chłopaka na tyle mocno, że nie odpowiedział.

   Tymczasem najwięcej wojowniczości wykazywały Gorki. W gruncie rzeczy nie dziwiło to nikogo, kto choćby trochę je znał. Zielonkawe humanoidy rozwinęły piaskowy sztandar Federacji Dwóch, chwyciły prywatną broń i zaczęły wygrażać niewidocznym żołnierzom Ind.  W ich ślady poszło kilku roteńskich podróżników oraz rotafish. Ci ostatni jako pierwsi również zgłosili się do pełnienia obozowych wart. Poganiacze ostudzili jednak ich zapał i sami zorganizowali służbę wartowniczą. Ich starszeństwo uznało także, że postój karawany przedłużył się. Dlatego już teraz należało rozpocząć dzienny odpoczynek. W zaistniałej sytuacji, mimo zapewnień poganiaczy, bardzo trudno było o nim myśleć. Nawet po nieprzespanej nocy. Toczono więc długie rozmowy, a nawet spory dotyczące głównie stosunku cywili do potencjalnych zmagań militarnych. Przeciwnicy czynnego udziału w wojnie dołączali do wycofujących się.  Starcia słowne zdominowały  pożegnania części Indorian oraz Noków skupionych przede wszystkim na donoszeniu bagaży do przybyłych grawilotów.  Pomagali im Roteni wpędzając zbędne rocamele do większych pojazdów służb weterynaryjnych. Panowało ogólne zamieszanie i rozdrażnienie. 

   Leo poszedł w ślady wielu osób, które postanowiły jednak zdrzemnąć się choć na chwilę wierząc przede wszystkim w czujność Rotenów. Połowa z nich zajęła stanowiska wartownicze wokół obozu, a czarne lufy karabinów zdawały się być rękojmią bezpieczeństwa. Chłopak zamknął więc zmęczone powieki. Ze słabnącego natłoku myśli wyłoniła się uśmiechnięta Leia ubrana w zwiewną, różową sukienkę. Stała chyba na jakiejś słonecznej łące i przywoływała go gestem dłoni. To było piękne! W pewnej chwili jednak za dziewczyną zaczęła materializować się dziwna drapieżna istota. Przypominała trupiobladą kobietę – sowę i patrzyła z rosnącą nienawiścią! Leo zadrżał, ale poczuł zaraz wypełniającą go tajemniczą moc… Wiedział, że może użyć jej jako broni, spróbował więc ruszyć z pomocą Lei. Sylwetka dziewczyny zaczęła jednak szybko znikać ustępując miejsca coraz bardziej stanowczym szarpnięciom za ramię. Leo niechętnie otworzył oczy i ze zdumieniem zobaczył spiętą  twarz ojca. A potem poraziło go nagle światło dnia wpadające przez uchylone wejście do namiotu. W tamtej chwili zapomniał o niezwykłym śnie.  

   – Prosiłeś, abym obudził cię o piętnastej – powiedział z cieniem pretensji Simon Sarron. – Synu, jeżeli zapraszasz kogoś, zrób najpierw porządek! Dziewczyny nie lubią bałaganiarzy.

   – Śniło mi się coś ważnego, tato. Jestem o tym przekonany! – jęknął chłopak przecierając oczy. –  Za nic jednak nie mogę sobie przypomnieć, co to było!

   – Idę się rozejrzeć i wstąpię może do pana Gotieba – odrzekł mężczyzna przemilczając ostatnie słowa syna. – A ty działaj!   

   Ojciec rzeczywiście miał rację. Sam środek namiotu ‘’ zdobiła’’ pomięta koszula Leo i pistolet l31. Broń rzucona lekkomyślnie, nie była nawet zabezpieczona…Na niedużym stoliku obok pełno było z kolei resztek po roteńskich plackach i walały się tam kawałki brudnych jednorazowych ręczników. Pustynny zestaw higieniczny i porządkowy Leo wyczerpał na szczęście nieznacznie. Sięgnął więc przede wszystkim po wodę, na wszelki wypadek kryjąc się za specjalną kotarą. Jego osobisty ochroniarz, czyli blaszany poczciwiec zostawił mu informację łypiącą teraz niebieskawym światłem kanciastego komunikatora. Urządzenie postawiono obok stolika. Max wyszedł kwadrans przed ojcem aby, jak zapisał, wspomóc warty. Nikt zatem nie strzegł wejścia do namiotu. Leo zaś skorzystał jeszcze z kilku kremów i dezodorantów. Na koniec założył świeżą, jasnokremową koszulę i po raz ostatni spojrzał w lustro. Był zadowolony. Znacznie szybciej, niż zakładał, uporał się z bałaganem, a potem już przygotował stolik, dwa jasne fotele i roteńską herbatę. Mimo obaw, zdążył grubo przed czasem. Czekał więc czując przyjemny chłód zapewniany przez setki nanorobotów  ukrytych w tkaninie namiotu.    

   Leia zjawiła się punktualnie. Ubrana była w białą tunikę i jasne wąskie spodnie. Zgodnie z ziemską tradycją, pozwoliła się pocałować w wyciągniętą dłoń. Szarmancka postawa Leo widać bardzo jej się spodobała, bo uśmiechnęła się niemal uwodzicielsko. Chłopak zaprosił ją do stolika.

   – Mam nadzieję, że sztuka parzenia roteńskiej herbaty udała mi się chociaż trochę – powiedział młody gospodarz niosąc filiżanki z aromatycznym napojem. – Właściwie to powinienem zaproponować coś schłodzonego – dodał z wymuszonym uśmiechem. Zreflektował się, że mógł poprosić ojca o kupienie w małej oazie czegoś w rodzaju miejscowych lodów.

   – Twoje nano działa bez zarzutu, a tradycję należy uszanować – odrzekła rudowłosa. Leo podziękował jej za to.

   – A pamiętasz naszą wczorajszą umowę? – przypomniał z tryumfalnym uśmieszkiem rozpierając się w fotelu.

   – Owszem – przyznała dziewczyna – ale mówiła ona, że mam jedynie wtrącić co nieco o sobie, co zresztą uczyniłam jeszcze wczoraj. A zatem wiesz, co to oznacza, mój bohaterze?

   – W porządku – zgodził się chłopak. – Wygrałaś. Jednak historia, którą mam na myśli może nie być zbyt porywająca…

  – Opowiadaj – ponagliła go rudowłosa ostrożnie sięgając po filiżankę.

  – No cóż – zaczął podróżnik – świat ów jedynie w połowie jest tak rozgrzany, jak ten napój. A życie, jakie znamy możliwe jest tylko w terminatorze zwanym czasami strefą półmroku albo tang w nowym galaktycznym.

  – Carbonia, a oficjalnie Gliese 581g – stwierdziła Leia.

  – W szkole nie mogłem zapamiętać, że planeta krąży wokół czerwonego karła i swego czasu była niewidoczna – dodał Leo z uśmiechem. – Chodzi oczywiście o odkrycia między innymi niejakiego Stevena Vogta z NASA z początków XXI wieku, których do końca nie potwierdzono. Bramy rozwiązały tę kwestię dopiero w roku 2029, jeszcze w czasie nowej Zimnej Wojny między Wschodem, a Zachodem. Planetę niejako odkryto ponownie. Już od podstawówki wiemy zaś, że świat ten nosi niezwykłe życie inteligentne.     

   – Gratuluję wiedzy – wtrąciła rudowłosa. – A czego dowiedziałeś się o węglikach na miejscu?

   – Tam również znalazłem się dzięki rozległym interesom taty – zaczął chłopak. – Było to jakieś trzy nasze lata temu, kiedy kończyłem jeszcze szkołę średnią. Korzystaliśmy ze zwykłych linii przerzutowych. Niewielkie problemy pojawiły się tuż przed podejściem do kuiperowskiej sfery punktu, ale specjaliści skokowi dali radę. Bez kolejnych przeszkód przeszliśmy przez wiadomy wymiar i lądowaliśmy w samym Dark, czyli niemal pośrodku wschodniego półpierścienia terminatora. Mglista i tajemnicza zarazem atmosfera stolicy wydała mi się znacznie głębsza, niż w najnowszych przekazach holo zalewających nasz świat. Ginie w niej znana strzelistość miasta. Podobnie było potem z grzybolasem otoczonym chyba coraz wyższym ogrodzeniem. Pamiętam jak podawano kiedyś, że tubylcy postawili je głównie ze względu na obcych. Lampy kosmodromu zaprowadziły nas do kapitanatu – ciągnął Leo.  – Ale już wcześniej, zaraz po opuszczeniu pokładu gwiezdnego żaglowca, zetknęliśmy się z tubylcami. Kontakt oko w oko, jak sama wiesz, to nie to samo, co trójwymiarowy przekaz. Nawet ten najwyższej próby. Tamto spotkanie z węglikami uświadomiło mi, jak bardzo się od nas różnią, chociaż dysonans fizyczny jest oczywisty. Możemy naturalnie mówić  tutaj o prawoskrętnych aminokwasach z jadłospisu tych stworzeń, czy o ich znacznie dłuższym życiu. To jednak jeszcze nie to o czym chciałbym ci powiedzieć. Kiedy bowiem patrzy się na nich bez pośrednictwa jakiejkolwiek techniki, obcość może porazić! – mówił chłopak ze słyszalnym drżeniem w głosie. – Masz wrażenie, jakbyś w danej chwili oglądała dwie istoty. Jedna zdaje się być bliska, taka, którą można zrozumieć. Druga jest odległa i mroczna niczym próżnia, albo jak najdalsze galaktyki. Widzisz trudne do zdefiniowania przestrzenie gdzieś na dnie tego dużego oka, jak nieraz mawiała nasza nauczycielka biologii. Oddzielona bryła tułowia, żyjąca poprzez ruchy płuc, pozostała przecież sporym niesmakiem nawet dla największych autorytetów nauki. Żadna znana nam rasa nie wytwarza tak silnego biopola, rosnącego zresztą z danym osobnikiem. Biopola, które ponoć zaczęło kiedyś dominować nad kończynami i ostatecznie je zastąpiło. Wiemy jednocześnie, że węgliki potrafią wyjść nam naprzeciw – ciągnął podróżnik upijając nieco herbaty. – Że potrafią przestawić własny sposób myślenia, a to już jest co najmniej sztuka!

   – To tak, jakbyśmy my jako rasa w sposób naturalny próbowali poruszać się wzdłuż osi góra – dół – wtrąciła Leia. – Albo chcielibyśmy zatracić zdolność chodzenia żyjąc tak, jak wcześniej powiedziałam, czyli w powietrzu.

   – Dokładnie.

   – I co było dalej?

   – Stojąc potem przy oknie wynajętego pokoju hotelowego przez jakiś czas wpatrywałem się w nieduże jezioro – zaczął znowu Leo. – Wokół wód rosło niewiele postrzępionych grzybków, ale zgromadziło się tam zadziwiająco dużo rozmaitych istot. Można by rzec, że mroczność tubylców wciąż przyciąga, albo, że nie tylko my lubimy działać czemuś na przekór. Tak więc ze zdumieniem wpatrywałem się w barwne humanoidy korzystające z przystani żeglarskich i przełamujące niechęć do mrocznych i wrogich podobno węglików. Do istot opętanych  – kontynuował chłopak z wymownym uśmiechem. – No cóż, nasza stara religia pozostawiła trwałe ślady w tychże relacjach. A nowi przywódcy duchowi przyczynili się podobno do wzmocnienia więzi z węglikami – dodał pilot z naciskiem. – Ze spiczastego hotelu pokrytego czymś, co przypominało gont, udaliśmy się nad jezioro. Leżąc obok postrzępionych grzybków w pewnej chwili poczułem, że spadł na mnie dziurkowany liść. Od wczesnych szkolnych lat nie mogłem nadziwić się tym podłużnym formom. Do dziś zresztą tak jest, nauczyciele bowiem poprzestali na takich sformułowaniach, jak podłużne struktury drgające nawet przy bezwietrznej pogodzie, albo formy podobne do drzew o płaskich, strzępiastych koronach. Jako uczniowie przyjęliśmy oczywiście, że chodzi jednak o zwierzęta. O rodzaj jamochłonów. Chociaż gdy patrzę w holo, jak ektoderma oddziela się od podłoża i z tamtą mezogleą tworzy owo biopole, czuję się jakoś dziwnie. Aczkolwiek do wszystkiego można się przecież przyzwyczaić! Nie wiem czy wiesz, że ziemskie jamochłony pożerają całkiem spore zwierzęta? O powietrznym planktonie ze świata węglików z kolei mówiono zawsze, że jest stosunkowo drobny. Będąc na jeziorem przekonałem się również, że chodzący las wciąż wzbudza lęk u obcych. Trudno więc będzie chyba pozbyć się ogrodzeń, które burzą przecież naturalny bieg rzeczy.

   – To prawda – zgodziła się rudowłosa. – Ale my także tworzymy czasem niestworzone historie. A cierpi na tym chociażby grzybolas i glieseańska biocenoza. Sensacje przyciągają jednak uwagę, a w tym przypadku dają spory zysk turystyczny. Wiadomo, że tubylcy organizują wycieczki za ogrodzenia.    

   – Właśnie o tym chciałem ci opowiedzieć – wtrącił Leo korzystając z chwilowego wahania dziewczyny. – A w tym wypadku kodeks turystyczny szczególnie naciska na hermetyczne zbroje. Stojąc zatem w kręgu rozmaitych obcych wszyscy byli pewni, że potencjalne wytryski z nibyliści będą wzbudzać  jedynie dodatkowy dreszczyk emocji.  Grupę turystów i podróżników liczącą tuzin osób prowadziło trzech węglików. Wówczas po raz kolejny nie mogłem nadziwić się osobliwości tubylców. Chociaż nie po raz pierwszy miałem wrażenie, że przypominają unoszące się ziemniaki, albo odłamki skał jakby płonące od wewnątrz jeszcze dziwniejszym, tym razem karmazynowym światłem. Ogrodzenia strzegły kuliste aerobowy, a dwóch tubylców zaraz po rozpoczęciu marszu stworzyło forpocztę. Już wtedy dostrzegłem kilka gadoptaków chwytających powietrzny plankton. Powiedziano nam, iż chodzi o dodatkowe atrakcje, czyli o przyciągnięcie uwagi turystów polowaniem jamochłonów na latające stworzenia. Nasze wyświetlacze hełmowe rzucały nam na siatkówki rozmaite informacje dotyczące samego lasu. Właściwie wszystko to, co wiedziałem już od czasów podstawówki. A ciche lasery powiadamiały, że obiekty latające znajdują się w polu działania myśliwego. Urządzenia pancerzy podały również kilka odległości zamykających się w granicach pięćdziesięciu metrów. Już wtedy zrozumiałem, że chodzi po prostu o przyjęty zasięg grzybowej nici – igły. Przynajmniej tak nas uczono – zaakcentował chłopak. – Szedłem obok Maxa przed sobą mając rodziców. Moja mama jest raczej bardzo ostrożna, czasem nawet płochliwa. Rzadko więc podejmuje ryzykowne decyzje. A taką był niewątpliwie jej udział w tamtym wymarszu, chociaż wiadomo, że pancerze przeciwgrzybowe to wysoka technologia. Myślę, że mama zrobiła to trochę z przekory. Tak, czy inaczej, chyba zbyt często rozglądała się nerwowo i zerkała na Maxa, w którym zawsze widziała solidnego obrońcę. W słuchawkach hełmu usłyszałem wtedy słowa jednego z tubylców. Używał translatora i prosił o chwilowy postój. Chodziło o wspomniane dodatkowe atrakcje, gdyż nad grzybowymi drzewami zawisło pięć gadoptaków. Swoją drogą wciąż nie wiem, czy taka nazwa jest odpowiednia. Osobiście nazwałbym je drobnymi gadami o słabnących cechach lotnych, albo zanikających skrzydłach. Miałem wrażenie, że patrzę na jakieś zabawki emitujące niebieskie światło. W pewnym momencie zaś dostrzegłem zielonkawy promień i wiedziałem już, że jeden z jamochłonów zaatakował. Chyba najmniejszy z latających stworków zaskrzeczał rozpaczliwie, utracił lotność i mocniej błysnął biopolem. Jeszcze przez kilka sekund próbowało ono świecić i utrzymać go w mglistym powietrzu. Gdy nić – igła jamochłona zwinęła się całkowicie przyciągając ofiarę na płaską koronę grzyba, życiowe światło gadoptaka rozbłysło po raz ostatni. Za to myśliwy zaświecił mocnym seledynem i zdawało się, że cały osobliwy organizm uniósł się ponad ziemię. Latające stworki tymczasem ruszyły w naszym kierunku, a za nimi – inne jamochłony. Przewodnicy polecili nam cofnąć się w stronę bramy. Wprawdzie grzybolas bardzo rzadko atakuje kogoś, kogo tak po prostu nie może strawić, to ostrożności nigdy nie było za wiele. Chociaż reklamy krzyczały, że szklista powierzchnia zbroi odbija wytryśniętą, żrącą  truciznę, mogło dojść do uniesienia kogoś z pomocą nici- igły i do nerwowego odrzucenia. Spadając z kolei z większej wysokości, nie można było zawierzyć życia czemuś, co zostało stworzone w innym celu. Ruszyliśmy więc szybciej, ale skrzydła bramy wznosiły się wciąż daleko.  Max wyróżniał się oczywiście spośród całej grupy – mówił Leo z widocznym wciąż napięciem. – Może dlatego jamochłon postrzegający świat za pomocą prostych receptorów wybrał właśnie jego. Tak, czy inaczej grzybowa nić owinęła się nagle wokół mego poczciwca, a wyjątkowo długa igła wbiła się w szczelinę między głową, a szyją robota. Zawiedziony dziwnym kąskiem, jamochłon odrzucił Maxa. W ułamku sekundy dotarło do mnie wtedy jak wielką siłą dysponuje grzybolas, skoro pojedynczy organizm jest w stanie z taką łatwością unieść stosunkowo ciężkiego robota, a potem potraktować go jak szmacianą lalkę!  W tej samej chwili jamochłon otrzymał cios od jednego z przewodników grupy. Atak paralizatorem elektrycznym zatrzymał inne chodzące grzyby i otworzył drogę do Maxa leżącego jakieś pięćdziesiąt  metrów dalej. Obawiałem się o niego, jednak niepotrzebnie!  – ciągnął chłopak pogodnym tonem. – Robot podnosił się właśnie z wojowniczym wyrazem twarzy. Być może chciał użyć harpuna, albo nawet broni laserowej. Podniosłem rękę i krzyknąłem, a Max zatrzymał się. Był trochę poturbowany, miał porysowany napierśnik. Nigdy jednak do końca nie wiadomo, jak zachowa się android obronny w takiej chwili. Zgodnie z kodeksem turystycznym, w podobnej sytuacji działają przede wszystkim uzbrojeni przewodnicy. Tak, czy inaczej, cała grupa odetchnęła spokojnie gdy jamochłony ustąpiły i wycofały się daleko od bramy.  A mama powiedziała wtedy, że nigdy więcej nie pozwoli sobie na takie wyprawy! A jednak pozwoliła – kontynuował Leo  z wymownym uśmiechem. – Bo po kolejnych dwudziestu naszych godzinach, czyli następnego umownego dnia ruszyliśmy w stronę najbliższego wulkanu. Z podstawówki zostało mi niewiele wiadomości na temat fauny żyjącej u stóp glieseańskich stożków. Takie migawki holo najczęściej pozostają wówczas na drugim planie. W każdym razie widziane na żywo tamtejsze dinozaury i germanodaktyle to coś, co pozostawia ślad w pamięci. Jako mały chłopiec obrazy stworzeń z ledwo zaznaczonymi kończynami czy skrzydłami traktowałem bardzo poważnie. Dla dziecka wszystko przecież może stać się oczywiste! Nie rozróżnia jeszcze pojęcia wyższej, czy niższej grawitacji, nie wie, że biopole może być częścią motoryki i tak dalej. A dla mnie jeszcze w podstawówce stworzenia z półmroku przypominały oświetlane od środka zabawki natury – mówił chłopak w zadumie.  – I pamiętam, że średnica Gliese 581g wynosi ponad trzydzieści sześć tysięcy kilometrów.

   – Guzy tułowiowe zwierząt z tamtego świata znane jako zanikające kończyny, są dziś naturalnie tylko odległym śladem po działaniach ewolucji. A lampki biopola to siła. Zresztą im wyższa inteligencja, tym potężniejsze biopole, które stopniowo zastępuje żywą tkankę. Ale to wszystko to wciąż jakaś tajemnica – podsumowała Leia.

   – Dokładnie.

   – A co z wyprawą do stóp wulkanu?

   – Polecieliśmy tam jako kolejna grupa turystów – zaczął Leo. – W pobliżu stożka znajduje się stosunkowo duża baza aerobusów, sklepy, kilka restauracji i hotel. Wszystko to oczywiście nastawione jest na pewien zysk. Znowu jednak muszę przyznać, że widoki na żywo są o niebo lepsze niż te przekazywane przez holo. Szarobrunatny wierzchołek wulkanu na ogół przyćmiewa sama atmosfera. Czasami  ginie on całkowicie we mgle i chmurach. Wtedy znane z filmów dokumentalnych kręgi gadoptaków widziane bez pośrednictwa urządzeń zapierają dech w piersi! Setki tych stworzeń wysyłają swe światełka jak nieziemskie świetliki. Mówiono nawet, że przez ich biopole na Świecie Półmroku jest więcej nieba. Wątpię, aby jakikolwiek turysta przeszedł obojętnie obok tego zjawiska. Już na miejscu skorzystaliśmy z przystani żeglarskiej, a potem germanodaktyle towarzyszyły nam nad wodami rzucając na nie nowe wciąż wiązki światła. Nadbrzeżne grzybokrzewy, ku memu zdumieniu, tworzyły wtedy naprawdę dużo planktonu chwytanego zaraz przez gadoptaki. Po zejściu na ląd, z innymi turystami ruszyliśmy z kolei ku miejscom gniazdowania rozmaitych stworzeń. Była to zorganizowana wyprawa, na której obowiązywały zbroje, ale lżejsze i nie tak bardzo hermetyczne jak te z grzybolasu. Zawsze istnieją jakieś obawy – stwierdził chłopak – ale osobiście nie słyszałem, aby pod samym wulkanem żyły grzybokrzewy. Ich systemy plującei tak są podobno znacznie mniej toksyczne i żrące. Byłoby to zresztą logiczne – dodał.  – Już z odległości kilkuset metrów dostrzegliśmy przemykające biopola. Wrażenie niezwykłości rosło z każdą chwilą. Rosło też napięcie karmione świadomością obecności w tamtych rejonach miniaturowego tyranozaura. Głos jednego z przewodników z kolei działał uspokajająco. Węglik mówił to, o czym wszyscy już słyszeli. Czyli, że agresja tamtejszych zwierząt  zanika wraz ze wzrostem liczby wycieczek. No cóż, czasem jednak trochę adrenaliny z nadnerczy mogłoby się przydać… Uznano więc ostatecznie, iż będzie to spokojna wycieczka krajoznawcza. Na wyświetlaczu przeziernym dostrzegłem tymczasem kilka informacji. Urządzenie przekazywało, że do celu wyprawy dzieli mnie około dwustu metrów oraz, że obiekty ożywione nie są zaniepokojone obecnością obcych form życia. Spokój został jednak zburzony – kontynuował Leo z lekko zmarszczonym czołem. – Jedno z biopól rysujące kształt miniaturowego tyranozaura ruszyło nagle w naszą stronę i przyspieszało coraz bardziej. W ciągu dziesięciu sekund agresywnie nastawiony zwierz znalazł się tuż przed moją mamą! Na szczęście, albo dzięki Pradawnym w porę zainterweniował jeden z przewodników używając paralizatora. Zatrzymane zwierzę poderwało się jednak do nowej szarży! Nie czekałem – ciągnął chłopak z łobuzerskim uśmiechem – i użyłem swojej broni. Wspomógł mnie Max. Kilka rozbłysków energetycznych całkowicie rozproszyło wycieczkę. Nikt jednak nie zginął. Niektórzy zaś w lęku wzywali Pradawnych. Kilka osób odebrało podobno ciepłą odpowiedź zawartą w splątaniu fotonowym i zapewnienie wsparcia gdyby sytuacja uległa pogorszeniu. Ja i rodzice byliśmy już sympatykami tego wyznania, lecz wtedy pozostawaliśmy jeszcze z boku. Tak, czy inaczej to był koniec wulkanicznego drapieżcy. Tyranozaur zaryczał i padł dwa kroki od mamy łamiąc przy tym kilka grzbietowych kolców. Przewodnicy wprowadzili procedurę nadzwyczajną i tym samym uporządkowany powrót do hoteli. Powiadomili również lekarzy i służby weterynaryjne. Jeden z przybyłych medyków stwierdził, że mama na szczęście nie wymaga hospitalizacji. Tak samo zresztą, jak co najmniej kilka innych osób pozostających wciąż w szoku.  Po około trzydziestu godzinach dowiedzieliśmy się, że Rada Siedmiu planuje wprowadzenie nowych przepisów dotyczących zmian w zabezpieczeniach miejsc lęgowych zwierząt spod wulkanu. Podano, że chodziłoby przede wszystkim o pole energetyczne odstraszające zbyt odważne drapieżniki oraz o zmiany w procedurach nadzorczych przewodników wycieczek. Tutaj wymieniono zwiększone limity mocy używanych paralizatorów. Za wsparcie przewodników i uratowanie wycieczki z kolei  zostaliśmy z Maxem wpisani do Księgi Pamiątkowej Ratusza. Ponadto otrzymaliśmy nagrody pieniężne. Wracając do hotelu miałem nieodparte wrażenie, że ratusz węglików to stuprocentowa skała, a jego szczyt to wbita w nią tytanowa igła. W ciągu kilku kolejnych niby – dób celowaliśmy w bezpieczne miejsca, jakby się zdawało. Byliśmy bowiem między innymi w teatrze i w operze. Obok tubylców grały tam nilie znane chyba każdemu z niezwykłego śpiewu, realizowanego oczywiście w specjalnych basenach. Węgliki z koleistarały się poruszać jak najbliżej podłogi. Tak więc ich  encyklopedyczna wodna trójwymiarowość ipostrzeganie świata stanęły na głowie . Nie po raz pierwszy zapragnęły upodobnić się do nas, czy do Gorków. Tracą w ten sposób własną tożsamość i kulturę. Zamiast więc skupić się na treści sztuki, dotyczącej zresztą życia codziennego, tak naprawdę współczułem im. Na szczęście, albo dzięki Pradawnym stosunek radykalistów religijnych do tych istot zmienia się. Już w podstawówce słyszałem, że mieszkańcy Gliese 581g to najprawdopodobniej bliżej nieokreślone zło. Osobiście przekonany jestem, że żadna znana nam istota nie jest z gruntu zła, a na głupotę nie ma rady – podsumował Leo z wymownym uśmiechem. – Zresztą wszyscy chyba słyszeli, że wielu duchownych nowego wyznania staje w obronie pierwotnej natury węglików.  

   – A co z pozostałymi obszarami planety? – spytała rudowłosa korzystając z chwili milczenia Leo. – Byłeś na ciemnej stronie?

   – Tak naprawdę już od samego przylotu chciałem się tam udać – odrzekł chłopak – ale nie ja przecież o tym decydowałem. Zresztą po ataku wiadomej bestii na mamę i ja również utraciłem dość śmiałości, aby nie myśleć o ryzykownych posunięciach. Dopiero tata po kilku niby – dniach zaskoczył wszystkich tą propozycją. Powołał się wtedy na zabezpieczenia najwyższej klasy. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie mama, która nieśmiało wprawdzie, ale poparła pomysł taty. Pozostało mi jedynie uściskać mamę z wdzięczności i dodać, że w razie czego będziemy bronić jej z Maxem jak lwy! Czułem też, że zgodziła się na tę, powiedzmy: eskapadę głównie dlatego, abyśmy nie wpadli na głupi pomysł i nie udali się tam zupełnie sami. Natomiast w skład zorganizowanej  przez tubylców wyprawy oprócz ludzi weszli Roteni, kilka Noków i para enf. W sumie trzydzieści trzy osoby oraz sześciu węglików łączących zadania przewodników i ochrony. Wszyscy zaś nosiliśmy zbroje – kontynuował Leo – które w tej sytuacji musiały być oczywiście odporne na niskie temperatury. Ponadto wyposażono je w silne reflektory zamontowane na hełmach. Osobiście jeszcze w podstawówce zetknąłem się z kwestią miraży sugestywnych, o których zapomniałem na ładnych kilka lat. Na ciemnej stronie świata węglików jest to ponoć częste zjawisko i łączy się ono z autosugestią powstającą  po tubylczych prelekcjach. Mówią one między innymi o dziwnych istotach, również człekokształtnych, spotykanych na ciemnej stronie. Prelekcje mają na celu działanie na podświadomość. Całość z kolei – to element propagandowy i potencjalne zyski. W związku z działaniem na umysł, każdy uczestnik wyprawy zobowiązany został do podpisania odpowiedniego oświadczenia. I również wtedy pomyślałem, że ktoś, kogo nazywamy Pradawnym może działać na naszą podświadomość. Wierzę oczywiście, że w dobrym celu. W moim rozumieniu zaś cała sprawa związana z ciemną stroną wciąż jest zarówno intrygująca, jak i trochę nieczysta. Może nawet nieuczciwa. Tak, czy inaczej kontynuowaliśmy tę niezwykłą wyprawę – ciągnął chłopak poważnym tonem. – W naszej podstawówce Wielka Rozpadlina należała do jednego z największych zagadnień świata węglików. Jak się zapewne domyślasz, wiadomości na jej temat ulatywały tak samo szybko, jak wszystkie inne. Chyba, że mówimy o indywidualnych skłonnościach, słabościach czy w ogóle naturze danej osoby. Będąc już w szkole latania natomiast pamiętałem jedynie, że długość tej rozpadliny musi wynosić co najmniej trzysta kilometrów, że twór ów wciąż słabo jest zbadany i budzi niemal mistyczny lęk. A przecież pęknięcia skalne naszego świata powstają podobnie, chociaż sformułowanie wietrzenie mrozowe zdaje się bardziej pasować do Gliese 581g. Oglądając jednak rozpadlinę węglików  w blasku reflektorów, miałem mieszane uczucia z dominacją podziwu. Miliony gwiazd zwiększały go jedynie.  Tym niemniej z każdą chwilą ogarniał mnie większy, niesprecyzowany lęk – przyznał Leo. – Zobrazował się on jednak przed inną osobą i zmieszał z nabożną czcią. Jeden z Rotenów bowiem wyciągnął w półmrok drżące ramię i krzyknął w eter, że widzi Wielkiego Ptaka. Mężczyzna padł zaraz na kolana i rozpoczął modły. Wszyscy natomiast zdawali się być skonsternowani – ciągnął chłopak ze śladami emocji w głosie. – Na szczęście Roten dość szybko wstał z klęczek, ale znów wskazał w półmrok. Mówił z przejęciem o skrzydlatym bogu. Wtedy już jednak węgliki zadziałały zdecydowanie i nakłoniły go do kontynuacji marszu. Wiadomo przecież, że nie wszyscy uczestnicy wyprawy musieli być wyznawcami jakiegoś bóstwa, czy Pradawnych. I w ogóle zachowanie Rotena mogło być postrzegane jako dziwactwo, albo jakaś gra. Na wszelki wypadek przewodnicy wezwali lokalnego psychologa, także mieszkańca roteńskiej pustyni. Ów nie potrafił jednak wskazać poważniejszych zaburzeń psychicznych uczestnika wyprawy. Ale zgodził się jednocześnie z tezą, że subiektywna prelekcja mogła mieć na Rotena odpowiedni wpływ. Osobiście zaś tak jak kiedyś uważam, że nie było tu autosugestii i że Pradawni mogą przybierać rozmaite formy, aby powiedzieć nam, że są i objawiają się każdemu, niezależnie od rasy – powiedział Leo z powagą. – To wszystko naturalnie nie musi być akceptowane przez świat nauki, ani przez kogokolwiek poza mną.

   – Chyba jestem bliżej decyzji przyłączenia się do wyznawców Pradawnych – oznajmiła rudowłosa korzystając z chwili milczenia chłopaka.

   – Cieszę się – odrzekł Leo z uśmiechem – chociaż sam jestem letni. I wiadomo przecież jak dziś, w czasie wysokich technologii, traktuje się religijnych.

   – Myślę, że nikt nie jest stuprocentowym ateistą – powiedziała Leia z przekonaniem – chociaż wiadomo, że zdrowy rozsądek żyje w każdej istocie. Że ulegamy modom, naśladujemy ogół i kultywujemy trendy, albo tak zwaną nowoczesność. Czy poznamy kiedyś zadowalające odpowiedzi na podstawowe pytania, a wśród nich to dotyczące naszej wieczności?

   – Trwający od kilku wieków szybki rozwój technologii wciąż nie pozwala nam na to – stwierdził młody pilot. – I uważam, że nigdy nie staniemy się nieśmiertelni i nie przedłużymy znacząco życia jedynie dzięki sobie.

   – A widzenie Rotena mogło być elementem podtrzymania wiary – dodała dziewczyna – chociaż nie bardzo rozumiem dlaczego Pradawni nie objawiają się na przykład wszystkim ludziom.

   – Ścieżki bogów, albo aniołów naszych przodków zawsze były pewną tajemnicą.

   – Święte słowa! – przyznała Leia. – Opowiesz mi coś jeszcze o świecie węglików?

   – Byliśmy także na Jasnej Stronie – odpowiedział Leo. – Można jednak rzec tylko, że jest to rodzaj piekła, znany zresztą dość szeroko z holo. Osobiście zobaczyłem tam dawne wyobrażenia Wenus, ale jednocześnie żadnych osobliwości. Wkrótce też powróciliśmy do domu gdyż tata musiał załatwić kilka spraw firmowych. Konkretnie zaś chodziło o dystrybucję modułów silnikowych do frachtowców galaktycznych – zakończył chłopak i uśmiechnął się zagadkowo. Potem zapytał:

   – A pamiętasz, co mi obiecałaś?

   – Pamiętam, ale co nieco już o mnie wiesz – stwierdziła rudowłosa. – Do wymarszu natomiast pozostało naprawdę niewiele czasu, powiem więc tylko, że mieszkam z rodzicami w naszej starej Europie. A tak naprawdę często zmieniamy miejsce zamieszkania, głównie ze względu na interesy taty.

   – Dzięki i za to – powiedział Leo, a potem zmarszczył brwi z niedowierzania kiedy spojrzał na holo zegara unoszące się nieco z lewej. Był kwadrans po osiemnastej godzinie doby, a więc czas rzeczywiście naglił.

   – Boisz się ? – spytała. I nie czekając na odpowiedź oznajmiła hardo: – Wiem, co mówiłam jeszcze nie tak dawno, ale jestem gotowa do ewentualnej walki z Ind !

   – Prawda zawsze jednak nas zaskakuje – odrzekł chłopak. – I tutaj sytuacja byłaby pewnie podobna, a moja mama mogłaby nie przeżyć moich i taty decyzji. Osobiście zresztą od początku byłem gotów walczyć z każdym, kto najeżdża cudze ziemie. Chcę bronić podstawowych wartości! Jak moje zachowanie wyglądałoby w takiej rzeczywistości, do końca oczywiście nie wiem. Poza tym wierzę, że wojsko Federacji Dwóch jest  gdzieś w pobliżu, w zakamuflowanej twierdzy jakiejś tajemnej małej oazy. Musi przecież współpracować z federacyjnym wywiadem, aby ewentualnie ochronić między innymi takich, jak my. Wiadomo, że lekceważenie bezpieczeństwa rozmaitych osób może wpłynąć na szerszą politykę, czyli w tym przypadku na kontakty z sojusznikami.

   – To prawda – przyznała rudowłosa. – Tak, czy inaczej czuję, że dałabym radę. I raz jeszcze dziękuję ci za uratowanie mi skóry i za fajne opowieści.

   Kiedy wstała z fotela, Leo ledwie powstrzymał się przed pocałowaniem jej. Szli potem powoli do namiotu dziewczyny pogrążeni w myślach. Podróżnik skonstatował jednak, że Roteni trzymają wciąż straże wokół obozu chociaż część poganiaczy przygotowywała już rocamele do drogi. Ostrożności nigdy za wiele. Dało się zauważyć również, iż sam obóz znacznie zmalał. Decyzje Indorian i Nok należało jednak uszanować.  Wracając już do siebie chłopak dostrzegł Maxa połyskującego w ostrych jeszcze promieniach Syriusza. Widać było, że android mocno interesował się bezpieczeństwem wyprawy i wspierał Rotenów w pilnowaniu obozu. Chodziło też zapewne o maksimum dyskrecji podczas spotkania młodych ludzi. Leo uśmiechnął się szeroko na widok robota, przywołał go i powiedział:

   – Przyjacielu, być może jeszcze dziś przyjdzie nam stawić czoła najeźdźcy, bo wojsko Federacji Dwóch, choć odpowiedzialne i karne, nie zdąży na czas. Wiem jednak, że zawsze mogę na ciebie liczyć.

   – Będę tarczą mego pana! – potwierdził złocisty android, a jego jasne oczy zalśniły dumą i gotowością do walki.

Rozdział V

Granica

Karawana ruszyła prawie punktualnie chociaż Syriusz wciąż mocno ogrzewał powietrze dotykając jednocześnie falującej lekko linii horyzontu. Już wtedy na nieboskłonie wykwitały blado większe, albo bliższe gwiazdy. Stanowiło to dziwaczny kontrast, w którym sunął leniwie rudawy wąż rocameli. Wielkie racice zwierząt wznosiły welony rozgrzanego piasku istniejące jeszcze przez chwilę w podmuchach ciepłego wiatru. Gdy dzienna gwiazda znikła za horyzontem, karawana weszła w szeroki łuk. Początkowo poruszano się w kierunku północno – zachodnim, potem skierowano wierzchowce ku zachodowi by wreszcie ustalić południowo – zachodni kierunek. W półmroku otulającym pustynię nie widziano jeszcze świateł Genewy.

   – Nasza największa oaza napoi nas i ochroni – mówił Indeus pocieszając innych podróżnych.

   Chłopak popędził wcześniej wierzchowca, aby zrównać się z rocamelem Lei, która obiecała Leo krótką opowieść ze swego pobytu na Glebonii. Świat systemu Alfa Centauri znajdujący się tuż za rogiem kilkakrotnie już odwiedzany był przez młodego, ziemskiego pilota frachtowców. Leo zaraz po zakończeniu handlówki przewoził tam między innymi moduły silnikowe do pojazdów naziemnych oraz roboty domowe. Kiedy więc już wierzchowce znalazły się obok siebie, rudowłosa spojrzała z uśmiechem na Leo i zaczęła:

   – No cóż, polecieliśmy tam zwykłym skoczkiem średniego zasięgu jakieś dwa nasze lata temu. Nie wszyscy może pamiętają z rozmaitych źródeł, że ów Rolniczy Świat odkryto już w 2022 roku, czyli co najmniej pięć lat przed potwierdzeniem istnienia życia na jego powierzchni. Wtedy to zresztą odkrywano tysiące planet pozasłonecznych i potem długo niewiele o nich wiedziano. Jeszcze z podstawówki pamiętam z kolei, że jednym z symboli Glebonii jest niebieska krowa. Gatunek ten, jak pewnie wiesz, przypomina zwierzęta łotewskie, ale waga!..Będziesz strzelał, czy pamiętasz?

   – Buhaje mogą ważyć nawet dwie tony – odparł chłopak dumnie.

   – Brawo! – potwierdziła rudowłosa i znowu zaczęła: – Moja przygoda wiąże się ze znacznie lżejszą krową. Kiedy więc już pobieżnie zwiedziliśmy pełną gwaru strzelistą stolicę, tak, jak większość przyjezdnych ruszyliśmy ku Seledynowym Równinom. Na żywo zobaczyłam je pierwszy raz i od razu ogarnął mnie błogostan, chociaż świadomość planowanej przejażdżki wierzchem jeszcze niedawno trochę mnie niepokoiła. No cóż, z jednej strony moda, z drugiej – wrażenia. Właściciele lokalnych gospodarstw wybierają oczywiście najspokojniejsze sztuki, które przyzwyczajają się zresztą do rozmaitych jeźdźców. Obserwowałam więc na zmianę zwierzęta i wielobarwny pejzaż. Równiny wzbudzały we mnie zachwyt, krowy – rosnącą obojętność. Dlatego gdy już znalazłam się w koszu, nie obeszło mnie to jakoś szczególnie i czekałam właściwie na koniec przejażdżki. Cieszyły mnie jeszcze kwiaty, a tamte kosaćce wydały mi się wyjątkowo urokliwe. Trwało to do chwili, w której na niebie pojawiły się ptakony. Wtedy również przypomniałam sobie, że gadoptaki te mogą być czasem niebezpieczne i że negatywnie wpływają ponoć  na miejscowe zwierzęta – ciągnęła dziewczyna patrząc gdzieś w ciemną dal. – Tak naprawdę nie wiem co zdecydowało, że krowa zaczęła nagle wierzgać, podskakiwać i ryczeć. Zdawało mi się bowiem, że ptakony zainteresowane są raczej sobą. Tak, czy inaczej, w pewnym momencie poleciałam do przodu. I to na tyle dużym łukiem, że upadłam kilka kroków przed rozjuszonym zwierzęciem! Rogi krowy niebezpiecznie blisko przecinały powietrze, a biedny przewodnik ledwo utrzymywał podskakującego i ryczącego potwora! Jakimś cudem zdołałam zebrać tyle sił, by przeturlać się na bok i rzucić się do ucieczki – mówiła rudowłosa z widocznymi wciąż emocjami. – Przewodnikowi udało się w końcu uspokoić krowę. Był przede wszystkim zdumiony jej zachowaniem i przepraszał mnie kilkakrotnie. Pytał przy tym, czy na pewno nic mi się nie stało. Na szczęście nie odniosłam fizycznych obrażeń, a jedynie wystraszyłam się nieziemsko. Odmówiliśmy zatem zadośćuczynienia i wtedy krowa zaskoczyła mnie powtórnie. Podeszła spokojnie, lecz zanim zdążyłam zrobić cokolwiek, liznęła mnie w policzek swoim nieapetycznym ozorem! Zupełnie jakby chciała powiedzieć, że były to jedynie dziwaczne wygłupy.

   Po tych słowach pierwszy zachichotał Indeus. Po chwili dołączyli inni, a młody Roten wybuchł niepowstrzymanym śmiechem. Na tyle jednak zaraźliwym, że po kolejnych kilku sekundach śmiali się wszyscy znajdujący się w pobliżu Lei. Wtedy ostry, przeciągły gwizd przeszył nocne powietrze. Indeus zamarł nagle czując mocne szarpnięcie za turban, tuż nad lewym uchem. To musiał być pocisk!..Na szczęście przeleciał milimetr obok głowy rozbawionego młodzieńca. Ugodził jednak w szyję rocamela kroczącego za Inu. Zwierzę niosło parę starszych Gorków.

   -Ind!

   Krzyk poganiacza z czoła karawany wyjaśnił wszystko. Dostrzeżono niebawem sylwetki dużych uskrzydlonych jeźdźców dosiadających opancerzonych rocameli. Za nimi wypełzały z mroku kanciaste, rdzawe pojazdy – roboty. Załogi zrzuciły już lekki nocny kamuflaż i parły na tereny Federacji Dwóch jako drobna część armii rozłożonej na dużym obszarze. Ind prowadzili ofensywę we wszystkich kierunkach, promieniście wchodzili na obce terytoria. Planowano ekspansję sięgającą daleko poza strefę równikową. Federacyjni rotafish potrafili jednak walczyć.  

   – Karawana wstecz!

   Kolejny krzyk naczelnego poganiacza rozdarł nocne powietrze. Ale już wtedy poważnie rannych zostało kilka osób i rocameli. Jednocześnie otwarto silny ogień obronny, głównie z pistoletów laserowych i karabinów. Naczelnik nie czekał. Użył specjalnej racy licząc na szybką reakcję pobliskich, zakamuflowanych lub spóźniających się wojsk Sprzymierzonych. Potem wysłał rodzaj sygnału SOS. Tak, czy inaczej agresor zaskoczył wszystkich.  

   Trzydzieści cztery rocamele zawróciły posłusznie przywykłe do huku wystrzałów podczas częstych walk z flygepardusami. Trzy samce, z przedśmiertnym pochrapywaniem, padły jednak na piasek znacząc go zaraz kałużami krwi. Zgromadzeni w koszach podróżnicy bronili się, jak mogli. Na grzbiecie uciekającego Inu rozbłyskiwał pancerz Maxa. Robot zastrzelił już trzech opancerzonych jeźdźców i zniszczył wrogi pojazd. Korzystał z programu wewnętrznego, który podawał mu dostępne częściowo dane techniczne kanciastych tworów. Należało mierzyć w bardzo wąską szczelinę między korpusem, a wieżyczką inteligentnej maszyny. Max potrafił to zrobić jak nikt inny. Z okrzykami radości przyjęto więc efektowną eksplozję całego wrogiego robota. Siedzący obok Maxa Leo wspomagał w ostrzale ojca, który ze swego l31 strącił dwóch kawalerzystów. Strach mieszał się z falami odwagi i widać to było również na twarzy Simona Sarrona. Tak, jak pozostali podróżnicy nie był on przecież żołnierzem i walka ta była dla niego bardzo trudna. Leo kilkakrotnie zwracał się do Pradawnych prosząc o ocalenie każdej duszy z karawany. Strzelał zaś niemal na oślep ulegając rosnącym emocjom. Lewy nadgarstek Simona z kolei od jakiegoś czasu pulsował błękitnym sygnałem wywoławczym komunikatora holograficznego. Poprzez urządzenie przypominające dawne zegarki z lekkomyślnym mężem próbowała skontaktować się pani Gabriela. Pochłonięty walką mężczyzna skupiał się jednak wyłącznie na tylnej półsferze.

   Leia, schowana nieco za tatą, także strzelała bazując na podświadomości. To ona  przede wszystkim kazała jej bronić własnego życia. W pewnej chwili jednak błysk lasera dziewczyny skupił się na czerwonobrązowej twarzy jednego z wrogich jeźdźców. Tamten mógł być jej rówieśnikiem i wysforował się niezbyt rozsądnie. W momencie strzału zaś Ind zawył niczym zwierzę i odrzucił w tył głowę. Przeszyty śmiercionośnym promieniem spadł na piasek obok swego spiczastego hełmu ozdobionego czarnymi i czerwonymi skrzydłami przypominającymi ptasie. Leia przestała strzelać. Do głosu doszła świadomość. Wtedy, nagłym gestem, rudowłosa zakryła dłonią usta półotwarte z przerażenia. Trwała tak przez dłuższą chwilę zwracając uwagę ojca. Mężczyzna szybko zrozumiał co się stało, objął córkę ramieniem i powiedział:

   – Dziecko, przecież musiałaś to zrobić!

   Tymczasem śmierć młodego Inda nie uszła uwadze jednego ze starszych żołnierzy. Tamten długo odprowadzał Leię nienawistnym spojrzeniem ciemnych oczu. Wzywał przy tym swoją boginię służącą Blue Alienowi nazywanemu czasem Dobrotliwym Panem. Ten trójoki obcy, przez tak wielu brany za boga, obiecywał życie wieczne wszystkim walczącym w słusznej sprawie, którą tutaj miała być  niezależność. Ind nie zgadzali się na Federację Trzech gdzie Roteni mogli mieć decydujący głos. Starszy żołnierz zaś uległ nie tylko Blue Alienowi, ale również propagandzie imperialnej polegającej na manipulacji intelektualnej, na wyolbrzymieniu ambicji Rotenów i zagrożenia z ich strony. Starszy żołnierz uwierzył zatem, że jego walka jest słuszna. Gdy skarżył się jeszcze swej bladej bogini, na ciemnogranatowym nieboskłonie pojawiła się jasnoczerwona rysa, jakby dziwne pęknięcie. Po chwili jednak zjawisko znikło. Żołnierz pozostał przez jakiś czas za linią frontu, pochylił się nad martwym ciałem i krzyknął:

   – Synu, pomszczę cię!

   Poganiacze tymczasem uciekali z karawaną na północny – wschód. Ogólnie rzecz biorąc wyprawa i tak miała sporo szczęścia. Nietrudno wyobrazić sobie, co by było, gdyby natknięto się na ciężkie formacje uzbrojone przede wszystkim w duże pojazdy – roboty. Tym niemniej mnożyli się ranni, padały rocamele i zaczęło dominować zwątpienie w pomoc wojska, a potem panika zgubna w niejednej podobnej sytuacji. Należało więc zadziałać bardziej zdecydowanie. I właśnie wtedy pojawiła się największa bohaterka. Można by rzec: heros w spódnicy. Była nią młoda Gorkalianka nosząca brązowy kombinezon. Kobieta wcześniej utraciła wierzchowca, poganiacz zaś i jej mąż zostali ranni. Ona tymczasem dźwigała ciężki karabin, który już na początku wyprawy pozwolono jej zabrać nie do końca legalnie. Wiadomo było jednak, dlaczego to zrobiono. Kobieta pozostała w tyle karawany, osłaniała sobą rannych i z demonicznym wyrazem twarzy prowadziła morderczy ogień. Niejednemu przypominałaby boginię wojny, zwłaszcza, że kolor jej skóry w rozbłyskach wystrzałów robił silne wrażenie. Postawa Gorkalianki zachęciła innych do podobnych działań. Karawana zwolniła więc i zawrócono rocamele zaprzestając tym samym bezładnej ucieczki. Szybko okazało się, że obrona prowadzona przez cywili pod przewodnictwem ciężkiego karabinu jest niezwykle skuteczna. Mimo wsparcia pojazdów – robotów atak wrogiej kawalerii zatrzymał się na znacznym odcinku. Na domiar złego dla Ind na ciemnym horyzoncie pojawiły się samobieżne roboty Federacji Dwóch. Za nimi gnała kawaleria nosząca obłe hełmy ozdobione karmazynowymi pióropuszami! To musiało wywołać radosne okrzyki podróżnych. Chociaż jednak nowa ściana ognia zalała najeźdźców, nie wycofano się. Na pierwszą linię wysunięto teraz roboty, a kawalerzyści podzielili siły. Rozpoczęły się nowe starcia, co mimo wszystko pozwoliło karawanie wycofać się z dalszej walki.  Poganiacze pociągnęli wszystkich daleko za linię frontu.

   Leo rozejrzał się szukając Lei. Przykucnęła nieopodal i zdawało się, że jest czymś mocno przygnębiona. Na szczęście nie była ranna. Chłopak uśmiechnął się więc dziękując Pradawnym za ocalenie wyprawy, głównie przez dodanie odwagi wiadomej kobiecie. Dlatego postanowił najpierw podejść do bohaterskiej Gorkalianki.  Kiedy już spojrzał wymownie w jej ciemne oczy, zrezygnował ze słów. Uśmiechnęli się jeszcze do siebie unosząc dłonie w geście pozdrowienia.

   W tym czasie niebo przecięły długie ogniste warkocze wyrzucane z dysz kilku wojskowych grawilotów. Dołączyły do nich cywilne jednostki medyczne oraz transportowce przeznaczone również do przewozu zwierząt. Używając rakiet przeciwpancernych, maszyny wojskowe wsparły oddziały naziemne i niebawem odrzucono wroga daleko poza linię horyzontu. Grawiloty krążyły jeszcze jakiś czas nad placem boju i nad samą ewakuowaną karawaną, a załogi wypatrywały przede wszystkim myśliwców.

   Nut Ter, w domu rodzinnym nazywany Tokaj, przyziemił tymczasem nieopodal karawany. Obok wylądowała już inna jednostka medyczna. Pękaty grawilot Nuta pozostawał w gotowości do natychmiastowego startu, a lekarz i sanitariusze zbliżali się już do poszkodowanych osób. Pośród stojących najbliżej szczególną uwagę zwracał szczupły chłopak o rudobrązowych włosach. Osłaniając dłonią oczy przed mocnym światłem reflektorów, Ziemianin z uznaniem patrzył na pilota osłoniętego częściowo urządzeniami kokpitu. Pamiętał jak Nut startował gdy zabierał rannych po starciu z flygepardusami. Czuł zawodowstwo młodego Rotena. A przeczucia chłopaka spełniły się przecież po tym, jak jego tata przekazał mu dobre wieści z genewskiego szpitala. Patrząc na Ziemianina, Nut także przeczuwał jego niezwykłość. Już z samego zachowania, z gestów wyłaniał się obraz człowieka śmiałego. Może nawet ryzykanta i kogoś, kto gotów jest poświęcać się dla innych.

   Simon Sarron stojący w tym czasie kilkanaście kroków dalej, dostrzegł wreszcie sygnał wywoławczy komunikatora holograficznego. Zaskoczony wciąż włączył odbiór, a potem odszedł nieco na bok. Niebieskawa postać pani Gabrieli uformowała się już nad kwadratowym polem emitera.

   – Wreszcie! – zawołała zdenerwowana kobieta. – Czy nasz syn?..

   – Cały i zdrów, kochanie – uspokoił ją mężczyzna i uśmiechnął się czule. – Musieliśmy jednak podjąć walkę z oddziałem Ind, z ich kawalerią. Są ranni, ale jesteśmy już bezpieczni, chronieni przez wojsko Sprzymierzonych i ewakuowani.

   – I pomyśleć, że ja również wiedziałam o zaostrzonej sytuacji politycznej…

   – Spokojnie, kochanie – głos Simona brzmiał ciepło i optymistycznie. – Za kilka godzin spotkamy się w Genewie, a stamtąd będziemy mogli udać się w całkowicie bezpieczne miejsce.

   – Był nalot – jęknęła Gabriela, jakby chciała przyhamować optymizm męża. – Są liczne ofiary śmiertelne i duże straty materialne. Podobno jednak Sprzymierzeni daleko odrzucili tych morderców. Proszę, uważajcie na siebie! 

   – Będziemy uważać – zapewnił mężczyzna. – Czekaj na nas. Do zobaczenia!

   Kiedy wyłączył odbiór, rozejrzał się w poszukiwaniu Leo. Chłopak stał całkiem niedaleko i obserwował ewakuację rannych, wśród których przeważały Gorki. Leo podziwiał zawsze ich mocną budowę i otwartość. Uśmiechał się bo przypomniał sobie, że właśnie za gwiazdozbiór Wieloryba dostał kiedyś jedynkę. Chodziło oczywiście o mizerną znajomość tematu związanego z masywnym światem Gorków obiegającym gwiazdę ciągu głównego. Ze względu na wielkość od dawna nazywano go superziemią, zresztą jak wiele innych planet, do których nigdy nie udało się dotrzeć nawet sondom. Simon z kolei chciał podejść do syna, ale dostrzegł Leię powoli zbliżającą się do niego. Na razie więc pozostał na miejscu. Tak, czy inaczej opanowanie sytuacji w Genewie zależało głównie od wojsk Sprzymierzonych, a Leo nie mógł przecież całkowicie uspokoić matki.

   Rudowłosa tymczasem podeszła do chłopaka. Ku jego zaskoczeniu objęła go nagle, wtuliła się w niego i szlochając, wyrzuciła z siebie niemal jednym tchem:

   – Zabiłam go, zabiłam i nie potrafię sobie tego darować. Nie potrafię!..

   – Ja pewnie też kogoś zabiłem – odrzekł Leo po dłuższej chwili, kiedy już w pełni doszło do niego wyznanie dziewczyny. Jego głos drżał jednak. –  Ale czy  mieliśmy jakiś wybór? Czy mogliśmy zapanować nad pragnieniem przetrwania? To smutne, jeśli pomyślimy o zasadach życia przekazanych nam przez Pradawnych, o ich obietnicy i o naszej wierze…To smutne, ale tacy właśnie jesteśmy! Trzeba nawet powiedzieć, że dziedziczenie genów nie jest niczyją winą. I Pradawni powinni o tym dobrze wiedzieć!

   Chłopak mocniej przytulił rudowłosą, która okazała się bardzo wrażliwą osobą. Prawda o niej kryła się pod warstwami rodowej dumy, nieprzystępności wynikającej między innymi z wychowania i ryzykanctwa akcentowanego trochę na pokaz. Leo także bił się z myślami, chwilami żałując pozostania w karawanie. W końcu każdy człowiek czy Gork miał w sobie coś, co można było nazwać dobrą stroną. A ona kazała szanować każde życie. Wyswobodził się delikatnie z uścisku Lei, spojrzał w jej załzawione oczy i dodał:

   – Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć!

   Być może zabrzmiało to banalnie i mimo odwagi pobrzmiewającej w słowach podróżnika, trochę bezradnie, ale nic więcej nie przyszło mu do głowy. W tym czasie zbliżył się do nich Simon zaniepokojony zachowaniem dziewczyny, a zaraz potem dołączył pan Gotieb. On wiedział już oczywiście, co się stało i zanim Simon zapytał o to syna, starszy mężczyzna objął córkę i rzekł głośniej, jakby do wszystkich:

   – Moje dziecko walczyło o życie i śmiertelnie trafiło jednego z kawalerzystów!

   Rozległy się głosy podziwu zmieszane ze współczuciem. Wtedy jednak nocne powietrze wypełniły mocne słowa szefa poganiaczy. Roten nawoływał do przyspieszenia ewakuacji. Mimo obecności wojska, czuł się wciąż bardzo odpowiedzialny za każdego podróżnego. Zgromadzeni wokół Lei otrząsnęli się więc i ruszyli ku trzem pojazdom medycznym w dużym stopniu już zapełnionym. Czekała ich krótka, lecz niezbędna kontrola. Przechodząc do jednego z pojazdów, Leo usłyszał głos Indeusa:

   – Panie, panie! Niech Pradawni będą z wami!

   Młody pilot wzruszył się tymi słowami. Zabrzmiały tak, jak zawsze tego pragnął. Zatrzymał się więc, podszedł do Rotena stojącego już na dobrze oświetlonej rampie transportowca i podając mu dłoń, powiedział:

   – Trzymaj się, przyjacielu. Niech Pradawni i z tobą pozostaną!

   Siedząc potem obok Lei w jednym z pojazdów medycznych, mocniej objął dziewczynę. Była wciąż przygnębiona, jakby trochę nieobecna. Leo martwił się tym tak samo, jak pan Gotieb. Noc rozciągająca się za oknem rodziła kolejną niepewność, chociaż eskorta wojskowa zdawała się być solidna. W końcu żołnierze ci odrzucili Ind daleko, poza ciemny horyzont. Z mroków pustyni podnosiły się jednak cienie zabitych.

Rozdział VI

Spotkanie

Piloci Federacyjnych nisko prowadzili maszyny. Wrogie stacje echolokacyjne dalekiego zasięgu, rozmieszczone na rubieżach Autonomii, stanowiły poważne zagrożenie. Niski pułap zaś ciągle pozwalał na pewną bezkarność. Roteni pilotujący grawiloty i jednostki medyczne znajdowali się w stałym kontakcie z rotafish. Ci z kolei zanurzeni byli w wodzie wypełniającej kule wykonane z pancernego szkła i stanowiące podstawowe elementy sterówek dużych transportowców. Stosowano kod włączony do języka konspiracyjnego. Sygnały do rotafish docierały przez system rozmaitych przewodów, a już w wodzie – działał zespół nanomaszyn łączących się bezpośrednio z umysłami pilotów.

   Wojskowi liczyli, że cała grupa ewakuująca karawanę powinna zostać przechwycona przez federacyjne myśliwce. Maszyny te patrolowały pobliskie rejony i startowały z trzech niedużych baz znajdujących się na rubieżach małej oazy. Na jej terenie wzniesiono kilka niewielkich miast, samą Genewę oraz twierdze. Ostatnie budowle zostały dobrze zamaskowane. Dzięki nanorobotom niczym nie różniły się od lokalnej roślinności.

   – Woda ! – powiedział jeden z roteńskich podróżników patrząc w okno grawilotu osłaniającego grupę z lewej strony.

   Inny tubylec, który również wyszedł bez szwanku z pustynnej wyprawy rzekł, że to Wielki Ptak stworzył wodę. Większość pasażerów przemilczała to nie chcąc wzbudzać niepotrzebnych sprzeczek. Niektórzy zaś uśmiechali się tylko i podnosili dłonie w geście przyjaźni. Oaza kojarzyła się im przede wszystkim z nadzieją na ocalenie. Zaakcentował to trzeci Roten, za co otrzymał gromkie brawa.

   Pilot pojazdu medycznego lecący obok wzmocnił siłę reflektorów. W strefie kontrolowanej wciąż przez Federacyjnych było to całkowicie bezpieczne. Poza tym chciał aby ocaleni podróżnicy w pełni przekonali się gdzie znajduje się cała grupa.

   Leo tymczasem obejmował wciąż Leię. Dziewczyna położyła głowę na jego ramieniu i w smutnym zamyśleniu wpatrywała się w noc. Zdawało się jedynie, że słaby uśmiech rozjaśnił jej twarz kiedy pojazd wleciał nad małą oazę. Podróżnik nie wiedział jak mógłby jej pomóc, chłonął jednak te chwile, czuł nieopisaną bliskość i ciepło strapionej rudowłosej. Wtedy dotarł do niego głos pilota informującego przez interkom, że odebrał kodowany sygnał wywoławczy należący do federacyjnej grupy myśliwskiej.

Niebawem rzeczywiście pojawiły się cztery duże, szarawe maszyny o mocnej konstrukcji i tępych dziobach. Przejęcie eskorty nad całą grupą nastąpiło prawie niezauważalnie. Dostrzeżono jedynie szybką zmianę na jej skrzydłach. Dwa czołowe myśliwce przyspieszyły i pociągnęły za sobą resztę kierując się ku peryferiom Genewy majaczącej już na ciemnym horyzoncie. Miasto wyglądało jak półkolista jaśniejsza plama.

   Po kwadransie wszyscy znaleźli się  nad niedużą, wydzieloną częścią lądowiska należącego do armii. Przyziemienie nastąpiło bez przeszkód. Światła miasta wyglądały na przyćmione. Być może chodziło o kamuflaż skrywający istotne budowle, albo ich części. Nikt przecież tak naprawdę nie wiedział ilu agentów Autonomii Ind próbuje śledzić działania wojsk federacyjnych.

   Simon Sarron zaprosił pana Gotieba z córką do hotelu. Oprócz interesów zaczęła łączyć mężczyzn nić przyjaźni. Leo cieszył się oczywiście z obecności tej, która coraz bardziej zaprzątała jego myśli. Poza tym, tak po ludzku, chciał jakoś dziewczynie pomóc, wesprzeć ją choćby ciepłym słowem. A ona, jak wyczuwał, nie miała nic przeciwko temu.

   Kiedy już wznieśli się na pokładzie cywilnego grawilotu, Leo spojrzał na owalny ekran wiszący w przedziale pasażerskim: zamiast lądowiska zobaczył wysokie trawy oazy i kilka drzew. Zaskoczenie trwało tylko sekundę – wojsko stosowało przecież kamuflaż. Podobnie zareagowali inni, a pan Gotieb z uznaniem skinął głową.

Nanofabryk produkujących zaprogramowane matryce używały wszystkie armie, chodziło jednak o jak najwierniejsze oddanie otoczenia. Wokół masek z kolei stosowano sterowane pola ochronne oraz sygnały ostrzegawcze dla swoich. Wrogie myśliwce czy niszczyciele mogły rozbijać się przez jakiś czas o naturę oazy. W tym przypadku kamuflaż stanowił dodatkową broń. Po okresie kolizji planowano zmienić go na inny. Prostsze naturalnie kamuflaże planetarne z zastosowaniem okien elektrochromowych wykorzystywano już co najmniej od dwóch wieków, na przykład w ziemskiej Europie Środkowej. Obowiązywała tam zasada: oczy, mózg, skóra. I tak, na przykład, kiedy chodziło o zamaskowanie czołgu –  oczy, czyli kamera przesyłały obraz do komputera, to jest mózgu. Ten decydował o barwie zastosowanego kamuflażu. W tym przypadku – wozu bojowego stojącego chociażby na tle dębowych pni. Tak zwane okna stanowiące skórę całego ówczesnego systemu maskującego, zmieniały barwę poprzez przyłożenie napięcia elektrycznego. Mogły być ponadto zakładane na czołg pozostający w ruchu.  W 2231 roku, kiedy Leo lądował na Rotenii, znacznie bardziej zaawansowane technicznie kamuflaże stosowano także do chowania myśliwców w kosmosie.

   Podróżnicy tymczasem lecieli w stronę centrum Genewy. Pilot zajął jeden z pasów – poziomów ruchu w długim ciągu rozmaitych pojazdów. Znacznie wyżej, w strefach zarezerwowanych, krążyły grawiloty wojskowe, a już w stratosferze – fioletowawe myśliwce dyżurne. Wszystkie pojazdy schowane były pod ogromną czaszą podstawowego, miejskiego pola ochronnego wznoszącego się niemal na dwadzieścia kilometrów. Z odbiornika pilota zaś dobiegały nerwowe słowa komentatora wojennego skupiającego się na obronie stolicy. Tubylec informował, że siły Federacyjnych odparły już wprawdzie kilka zmasowanych ataków wychodząc okresowo poza czaszę, jednak z doniesień wywiadu wynikało, iż wróg może gromadzić wciąż poważne siły wokół miasta. Najbardziej niebezpieczne były półkilometrowe niszczyciele sunące jak rekiny i zdolne pokonać najsilniejsze pola ochronne. To mogło niepokoić. Większość ras znajdowała się jednak w opozycji do polityki Autonomii i wsparcie militarne z ich strony było bardzo realne. Biorąc zaś pod uwagę skróty – mogło nastąpić w każdej chwili. 

   Podróżnicy tymczasem przyziemili na specjalnej wysuwanej platformie hotelowej. Parking znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów nad pasem oświetlonego betonu przeznaczonego głównie dla dyżurnych pojazdów ratunkowych. Z góry przypominały one oznaczone jaskrawo, wielkie żuki, które mogły wznieść się na dowolny poziom ruchu. Na platformie zaś uwijały się człekokształtne roboty parkingowe. Wykrzykiwały czasem polecenia zbyt niesfornych pilotom, a po przyjęciu opłaty wręczały każdemu specjalne, tęczowe karty.

   Hotel, tak jak miasto, stanowił amalgamat stylów architektonicznych wielu ras. Dla Genewy najbardziej charakterystyczne były wysokie, złociste kopuły, łuki i rotundy. Wszystko zaś pełne było latających reklam, najczęściej typowych, czyli zbyt namolnych. Jasne pokoje z kolei rozmieszczono wzdłuż zaokrąglonych ścian. Rozmowny, srebrzysty android siedzący w recepcji wskazał podróżnikom apartament, w którym czekała już mocno zniecierpliwiona pani Gabriela. Chociaż Simon Sarron kontaktował się z żoną po przejęciu karawany przez myśliwce, kobieta sceptycznie wciąż odnosiła się do całej sytuacji. I w gruncie rzeczy należało przyznać jej rację.

   – Nareszcie! – powiedziała już w progu jasnofioletowych drzwi i najpierw mocno uścisnęła syna i męża.

   Podając dłoń gościom dłużej przyglądała się Lei. Urokliwa, dobrze wychowana Europejka od razu przypadła jej do gustu. To oczywiście ucieszyło Leo. Już wtedy, będąc z synem na osobności, Gabriela powiedziała, że jest w tej dziewczynie coś, co każe ją lubić.

   Podczas kolacji powrócił jednak temat wyprawy i odpowiedzialności. Tutaj Leia twardo stanęła po stronie Gabrieli kiedy ta miała słuszne poniekąd pretensje do męża i syna. Dziewczyna ‘’ karciła’’ Leo wymownymi spojrzeniami chociaż sama pozostała z karawaną. Głosem usprawiedliwienia dla wszystkich dodała jedynie, że ona także hołduje zasadzie walki o uniwersalne wartości. A pozostanie na pustyni i stawienie czoła oddziałom Ind miało być zgodne ze wspomnianą zasadą. Te ryzykowne słowa zawisły w powietrzu, ale pani Gabriela z uśmiechem spojrzała na Leię. Potem przyglądała się przez chwilę każdemu, jakby godząc się z nim. I wreszcie rzekła:

   – Bardzo się cieszę, że ze mną jesteście!

   Rozmowy o wojnie i braku bezpieczeństwa pomimo odparcia znaczących sił wroga, trwały niemal do świtu. Podróżnicy zdecydowali się jednak pozostać w Genewie, gdyż holo donosiło o obecności w mieście kilku dużych niszczycieli federacyjnych. Jednostki te, obok dziesiątek mniejszych, mogły stanowić atut Sprzymierzonych i wzbudzały coraz większe zaufanie wielobarwnej, genewskiej społeczności. Syriusz nie wynurzył się jeszcze zza bladej linii horyzontu, gdy Leia z tatą ruszyli do wolnego pokoju. Mijając Leo wychodzącego z łazienki dziewczyna życzyła mu dobrej nocy. Tak, jak wcześniej jego rodzicom.

   Leżąc już w łóżku rudowłosa walczyła jeszcze z myślami. Dręczyło ją poczucie winy, chociaż zachowała się przecież naturalnie…Umierający kawalerzysta nie pozwalał jednak o sobie zapomnieć. Gdy zmęczenie w końcu wzięło górę, dziewczyna zapadła w krótki, niespokojny sen. Obudziła się z wrażeniem, że coś musnęło ją w policzek. Otworzyła oczy. W budzącym się dniu zobaczyła zarys ciemnej postaci podobnej do czegoś znanego być może z holo…Po sekundzie wiedziała już, że ma przed sobą istotę z mitów i wierzeń. Ale jakże realną!

   Tuż nad łóżkiem unosiła się kobieta – sowa. Harpia.

   Ohydny stwór poruszał wielkimi, ciemnymi skrzydłami. Na kościstej, bladej twarzy widniał złowrogi uśmiech odsłaniający rząd trójkątnych zębów. Spojrzenie czarnych jak próżnia kosmiczna oczu wchłaniało duszę dziewczyny… Po chwili potwór zaskrzeczał:

   – Pożałujesz zabicia wyznawcy Dobrotliwego Pana!

   Krzyk Lei postawił wszystkich na nogi.

Rozdział VII

Osobliwości

Leo wbiegł do pokoju dziewczyny niesiony dziwnym przekonaniem o kluczowości własnej osoby. Generalnie jednak miał jeszcze mętlik w głowie. Przekraczając próg dostrzegł przede wszystkim stojącego tyłem pana Gotieba i szerokie plecy Maxa. Robot prowadził ogień w tym samym kierunku, co człowiek. Mężczyzna, uzbrojony w laser, bezskutecznie próbował zlikwidować coś, co już wtedy skojarzyło się chłopakowi  z wierzeniami wielu dawnych istot. A także z pustynnym snem, który nagle powrócił do jego pamięci! Stwór rodem z horroru, podobny do trupiobladej kobiety – sowy,  wisiał nad łóżkiem krzyczącej Lei. Zdawało się, że l31 nic nie znaczy wobec kogoś, kto w odczuciu Leo przybył z wysoka. Wobec kogoś, kto rozbłyski lasera traktuje raczej jak poranne promyki letniego słońca. Wreszcie wobec kogoś, kto sam w sobie stanowi moc i pancerz! Ta pewność zaczęła dominować w oszołomionym ciągle umyśle Leo.

   W pewnym momencie jednak  znów ogarnęło go to, co kilka sekund wcześniej, gdy przekraczał próg pokoju: przekonanie o kluczowości jego własnej osoby. Jakby na potwierdzenie –  poczuł przyjazną moc spływającą z samej góry. Moc odwieczną. Moc daną nielicznym. Broń, którą musiał wykorzystać! Przeniknięty już jasnością rozumowania, zrobił więc jeszcze dwa kroki i spojrzał złowrogo na skrzeczącego potwora bawiącego się jeszcze przerażeniem Lei i poważnym atakiem Maxa i ojca dziewczyny. Leo wzniósł prawe ramię wskazując harpię i wykrzyknął:  

   – W imieniu Pradawnej Mocy Kuli, giń zbuntowany bycie!  

   W tamtej chwili wokół czoła chłopaka pojawiły się jakby niebieskie ogniki. Jeden z nich, największy, wystrzelił w kierunku harpii. Potwór z kolei już od kilku sekund wycofywał się do narożnika pokoju wiedziony obudzoną, odwieczną obawą. Nie zdążył jednak uciec do swego ciemnego świata. Niebieski ogień ogarnął go w mgnieniu oka. W kolejnym mgnieniu z butnej istoty pozostała kupka popiołu.  

   Zanim przebrzmiał urwany ogniem głos przerażonej harpii, a jej istnienie zamieniło się w proch, za Leo stali już jego rodzice. W powietrzu wyczuwało się ogromną ulgę, ale również rosnącą konsternację. Przez te dwie przebijał się szloch Lei, która zasłaniała twarz drżącymi dłońmi. Pan Gotieb przemógł osłupienie, pochylił się nad córką, objął ją delikatnie i powiedział:

   – Spokojnie, moje dziecko, spokojnie. Niczego tu już nie ma. Jesteśmy z tobą!

   W tym czasie Simon Sarron podszedł do Leo z widocznym onieśmieleniem i wciąż mocno zaskoczony. Dopiero po chwili zdołał wyjąkać:

   – Synu, jestem…ee…jestem z ciebie dumny. To znaczy…ee…jesteśmy z ciebie dumni! Zszokowałeś nas wszystkich nie mniej, niż ten potwór – dodał wskazując popiół unoszony ruchem powietrza.

   – Na wyjaśnienia przyjdzie pora, tato – odrzekł Leo cichym, trochę nieobecnym głosem. Patrzył jeszcze przed siebie,  na jasną ścianę pokoju. Tam, w nieokreślonej przestrzeni, jakby na potwierdzenie jego przeczuć pulsowała wciąż niebieska kula. Wokół niej orbitowała mniejsza, czerwona. Pod kulami zaś widniał blady wizerunek zniszczonego właśnie potwora. Zjawisko widoczne było tylko dla młodego pilota. Nie towarzyszył mu jednak żaden głos, jak choćby ten z Wodanii…

   Do apartamentu wszedł tymczasem srebrzysty android z recepcji. Robot zaniepokojony był niezwykłymi wydarzeniami widzianymi w recepcyjnym holo. Jednakże, jak na maszynę przystało, spokojnie poinformował wszystkich, że musiał wezwać miejscową policję. Zgodnie z procedurami zaś, w takiej sytuacji wezwał również lekarza, osobę ze służb zajmujących się badaniem wyższych wymiarów wszechświata oraz specjalistę od badań nad osobami wykazującymi niezwykłe zdolności. Mówił tu oczywiście o Leo.

   Robot nie zdążył jeszcze wrócić do recepcji, kiedy w apartamencie zjawiły się wspomniane osoby. Roteński oficer policji noszący oliwkowy mundur rozejrzał się energicznie i poprosił, aby wszyscy zajęli miejsca w największym pokoju. Uczyniono tak korzystając z kanapy, krzeseł i foteli przyniesionych z dwóch pozostałych pokoi. Bardzo ostrożnie obchodzono się z Leią. Od początku czuwał nad nią tata, potem – przybyła lekarz i psycholog zarazem. Leo starał się być jak najbliżej dziewczyny, która uśmiechała się słabo, ale z widoczną wdzięcznością.

   – Chciałbym powitać wszystkich serdecznie – odezwał się rosły oficer na dłużej zatrzymując spojrzenie na czarnej, kulistej kamerze wiszącej przy suficie. Takiej samej, jaka znajdowała się w pokoju Lei. Potem przeniósł wzrok na Leo. Chłopak uśmiechnął się tylko i czekał. Tamten jednak kontynuował: – Nim android zajął znów swoje miejsce, pozwoliliśmy sobie z sierżantem Wasto – tu wskazał podbródkiem niższego trochę Rotena – na obejrzenie filmu ze zdarzenia. Wasto jest specjalistą od takich holo, dlatego można mu wierzyć. Sierżancie, proszę o kilka słów.

   – Witam wszystkich – odezwał się tamten w nowym galaktycznym. – Od razu chciałbym zapewnić, że wiadomy fragment nagrania jest dla nas całkowicie wiarygodny. Pokazuje prawdę. To nie jest precedens, ale jednak wciąż rzadkość. Z pewnych źródeł wiadomo nam, że harpie straszą głównie żołnierzy i jednocześnie wyznawców Blue Aliena. Dzisiejsze objawienie się potwora mogłoby jednak wzbudzić duże zamieszanie. Dlatego postaramy się uchronić was przed dziennikarzami, holowizjami i pozornym rozgłosem, ale letni wciąż stosunek ogółu do tak zwanych obcych, albo bogów musi się zmienić! Jeszcze niedawno bowiem mieliśmy do czynienia z przebierańcami, którzy chcieli uzyskać rozgłos, albo poparcie dla konkretnego kościoła. W tym przypadku chodziło również o wyznawców Blue Aliena od jakiegoś czasu pokazujących służebnice pańskie, jak zaczęto nazywać te ohydne byty. Wykorzystywali oni kostiumy i środki techniczne z urządzeniami antygrawitacyjnymi na czele. Z doświadczenia wiem zaś, jak rozróżnić taki teatrzyk od prawdy. W związku z tym współczuję przede wszystkim pani – tutaj spojrzał na Leię – i życzę szybkiego powrotu do równowagi. Nagranie będzie jeszcze wykorzystywane i ostatecznie przekazane do Archiwum Osobliwości Przestrzennych. Dziękuję za uwagę i oddaję głos porucznikowi Iso.

   – Szanowni państwo – powiedział wyższy Roten taksując zebranych spojrzeniem ciemnych oczu – zgodnie z naszymi procedurami, oprócz dowodu w postaci nagrania, musimy mieć krótki raport z zeznaniami osób bezpośrednio uczestniczących w zdarzeniu. To w jakimś zakresie taka pozostałość, sprawa archaiczna, ale niejednokrotnie potrzebna, a nawet – niezbędna. Wiadomo, że dobre holo identyfikuje wszystkich i wszystko, jednak zapisane zeznania ustne stanowią coś, co można określić jako procedurę realizowaną na wszelki wypadek. Wiemy, że zdarzają się przepadnięcia czy kradzieże znacznie ważniejsze dla ogółu, chociaż kontakty międzywymiarowe już dawno zaliczono do kwestii istotnych. Tak więc prosimy o cierpliwość i zgłaszanie się wywołanych osób.

   Po godzinie zeznania pięciu osób znalazły się w płaskiej, czarnej skrzynce należącej do policyjnego zestawu służbowego niezbędnego w takich przypadkach. Do działań przystąpili zaś pozostali członkowie przybyłej grupy: lekarka – psycholog, astrobiolog i astrofizyk o specjalności wyższe wymiary i fermiony. Psycholog podeszła przede wszystkim do Lei, a roteński astrobiolog zbliżył się do Leo. Naukowiec zaczął od standardowego badania realizowanego w takiej sytuacji.

   Chłopak dostrzegł obłe, szare urządzenie leżące przed nim na niewielkim stoliku. Wystawało z niego coś, co okazało się samoregulującymi się paskami mocującymi i  pękiem najnowszych czujników, które stosunkowo niedawno zastąpiły elektrody.

   – Podziwiam, podziwiam i…zazdroszczę. Ale nie my o tym decydujemy – odezwał się specjalista zerkając na pilota. – Na pewno wie pan, że aparat rejestruje zmiany potencjału elektrycznego skóry spowodowane aktywnością komórek nerwowych budujących korę mózgową. U pana powinna być zmiana aktywności beta – dodał obcy z nieco zagadkowym uśmiechem. – Chciałbym jednak zapewnić, że zmiany takie to głównie pozytywy, a badanie naszym EEF – BQ jest całkowicie bezbolesne. Proszę teraz zamknąć oczy – zaakcentował i wcisnął czerwony guzik znajdujący się na grzbiecie urządzenia.

   Leo cofnął się odruchowo czując lekkie uderzenie. To ten dziwaczny aparat wylądował na jego piersi i szybko ją opasał. W tym czasie czujniki obsiadły głowę chłopaka, który na chwilę otworzył oczy. Wtedy, gdy Roten podniósł dłoń.

   – Spokojnie! I przepraszam, że nie uprzedziłem. Chodzi po prostu o skoczka – napierśnika, o elektroencefalograf rejestrujący przeszłość i parę innych rzeczy. Stąd literki BQ nawiązujące do nowego galaktycznego, z czego B to po prostu back, natomiast Q to chińszczyzna – powiedział obcy z uśmiechem ukazując charakterystyczne dla swej rasy, dłuższe kły.  

   Leo wciąż milczał, a Roten wpatrywał się w niewielki monitor. Obserwował falistość linii obrazujących aktywność mózgu badanego pilota. Elektroencefalogram, zgodnie z zapowiedzią, nie mógł być jednak typowy. I nie był. Po około kwadransie, obcy jakby z zadowoleniem pokiwał głową obserwując efekt badań. Było to już po zdjęciu aparatu z piersi i z głowy Leo.

   – Osiemdziesiąt siedem minut temu, według waszego czasu, znacznie zwiększyła się u pana aktywność beta. To specyficzny stan, jak po zażyciu leków przeciwlękowych. Doskonale pan wie czym były owe leki – powiedział Roten i trochę nerwowo poruszył odsłoniętymi skrzydłami zakończonymi szponem. – W sytuacji, którą pan przeżył, od jakiegoś czasu to normalne. Miałem już możliwość kontaktu z podobną osobą. Jest pan bowiem wybrańcem potężnych istot skupionych wokół pradawnej Kuli Centrum, a my zaczynamy dopiero badania nad niebieskim światłem. Ono także pozostawiło ślad w pańskim mózgu i związało się głównie z jego korą. Pańskie pole elektromagnetyczne jest szczególne. W ustalanej ciągle skali sięga szczytu. To źródło mocy i śmiercionośnej broni – obcy spojrzał na Leo z mieszanymi uczuciami, ale w jego ciemnych oczach, obok podziwu, dominował lęk. Odezwał się ponownie dopiero po dłuższej chwili, a w jego drżącym głosie pobrzmiewała prośba:

   – W związku z powyższymi ocenami chcielibyśmy pana oznaczyć. To na wypadek wojny z tymi…tymi potworami. Wprawdzie rzadko na razie, ale wywiad przestrzenny donosi o tak zwanych pęknięciach sferycznych i mamy pewne podejrzenia i polecenia… To znaczy prawie bezboleśnie w lewe przedramię wszczepimy panu chip. Byłby pan siódmym już Niebieskim Wojownikiem.

   Leo drgnął. Spojrzał na jednego z policjantów, który krzywił się jak zawstydzony chłopiec. I patrzył podobnie. I jednocześnie szczerze.

   – No dobra – rzekł pilot wzdychając. – Jak trzeba, to trzeba.

   Kiedy było po wszystkim, astrobiolog spytał:

   – Odczuwa pan bóle głowy?

   – Nie – odrzekł Leo odprowadzając wzrokiem niewielkiego pajęczaka – zielonego robota dokonującego wszczepienia.

   – Przeżywał pan utraty świadomości?

   – Nie.

   – Ogólnie rzecz biorąc, nie ma u pana typowych zaburzeń grożących zdrowiu – podsumował Roten składając jeszcze aparat. – Życzę zatem wszystkiego dobrego.   

   – Dziękuję.

   Po kolejnych kilku minutach do młodego podróżnika podeszła roteńska psycholog. Rozmowa z nią przebiegła w miłej atmosferze, chociażby z uwagi na jej specyficzną kobiecość. Najważniejsze jednak pozostało stwierdzenie Rotenki, że Leo nie potrzebuje na razie pomocy specjalisty. Chłopak zachowywał się tak, jak zawsze. Wyniki badań elektroencefalografem typu BQ i w ogóle działania Leo wobec harpii to inna rzecz. Pewnie dlatego wszyscy spoglądali na niego trochę inaczej.

   W tym czasie w pokoju Gotiebów pojawił się astrofizyk o specjalności wyższe wymiary i fermiony. Naukowiec dysponował skomplikowanym sprzętem przypominającym rury i talerze i energicznie przystąpił do pracy. Mamrotał coś o tachionach i fermionach i w końcu wysunął ostateczny wniosek. Potwierdził po prostu wcześniejsze założenia, przede wszystkim zaś to, że doszło tam do przejścia z piątego wymiaru. Chodziło oczywiście o harpię. Specjalista już wcześniej na potrzeby badań i do archiwum zebrał proch zuchwałego drapieżcy, jak określił potwora spoglądając na to wszystko, co pozostało z boskiej służebnicy po akcji Leo.

    Leia z kolei wymagała opieki psychologicznej, dlatego pan Gotieb zdecydował się pozostać w Genewie. Rodzice Leo i on sam nadal chcieli towarzyszyć przyjaciołom, co wywołało szerszy uśmiech na bladej twarzy rudowłosej. Pozostali zatem w hotelu.

   Po kilku dniach udało im się nawiązać kontakt z laboratorium gdzie pracował astrofizyk, Roten działający w hotelu. Otrzymali jednak mętne informacje. Miejscowy laborant powoływał się na rozmaite tajemnice i wspomniał jedynie o możliwej, świadomie wywołanej superlotności harpii potrzebnej do pokonywania granic zawartych między wymiarami przestrzeni. Żadnych hipotez na temat struktury potwora. Żadnych danych na temat prochu. Tajemnice wprawdzie obowiązywały, jednak podróżnicy uśmiechnęli się wymownie. No cóż, tak bywa, kiedy świat nauki nie chce przyznać się do własnych słabości, ignorancji.

Rozdział VIII

Wyznawcy

Rasy sprzymierzone z Rotenami przysłały wojska operacyjne. Silne kontyngenty szybko zmieniły sytuację na frontach, również wokół Genewy. Budzące grozę półkilometrowe niszczyciele Ind, forsujące czaszę ochronną miasta i dziesiątkujące mniejsze jednostki, musiały ujść z pola. Kolosy te zostały mocno pokąsane bronią energetyczną i pociskami Gorków specjalizujących się w osaczaniu i zwalczaniu tej klasy okrętów. Wdzięczni mieszkańcy Genewy i przyjezdni odetchnęli z ulgą.

   Pomimo niekorzystnej sytuacji, na tyłach i w odwodach Autonomii panował spokój. Propaganda swego czasu zrobiła swoje, zwłaszcza hasła głoszące potencjalną ofensywę Rotenów wspomaganych przez rotafish w przypadku odrzucenia ich propozycji utworzenia Sojuszu Trzech Nacji. Zrozumiałym wówczas wydawało się wyprzedzenie ataku. Oddziały oczekiwały więc sygnału do dalszej walki. Odwód Trzeciej Armii rozłożony został w jednej z przygranicznych, małych oaz. Obok warowni i miasta, gdzie zgromadzono dodatkową broń i niezbędne zapasy. Dowódca kawaleryjski i przywódca duchowy zarazem, niejaki Wanjo So siedział w swoim rdzawym namiocie i oczekiwał na konfrontację z nieprzyjacielskim wojskiem. Jego imię w rodzimym języku brzmiało Pierwszy, a nazwisko Czerwony. Rzeczywiście przyszedł na świat jako pierworodny syn rolnika. Może dlatego zawsze pragnął jakoś się wznieść, przeskoczyć innych, albo tych należących do wyżej sytuowanych, tych z wysokich klas społecznych. Nazwisko tego żołnierza z kolei było bardzo popularne w jego świecie. Tak, jak Kowalski na Ziemi. 

   Ból po stracie syna potęgował się. Rosła nienawiść do Rotenów i rotafish. A przede wszystkim do ludzi. To przecież jedna z ich kobiet zabiła jego największą nadzieję tuż po tym, jak dręczona ciężką chorobą, zmarła jego żona i zarazem matka młodego kawalerzysty. Milczała również skrzydlata bogini i służebnica pańska, która miała pomóc mu zemścić się na rudowłosej kobiecie. Wstawał już z klęczek po krótkiej modlitwie do Blue Aliena czytającego ponoć wszystkie myśli wiernych. Nowy bóg był telepatą jak jego rasowi bracia. Gdy miał już wyjść do żołnierzy, powietrze wypełniło się srebrzystymi wyładowaniami towarzyszącymi wynurzeniom z piątego wymiaru. Na tle ściany namiotu zaczęła formować się ciemna postać harpii.

   – Okaż więcej cierpliwości i wiary, nędzna istoto! – zawołała władczo bogini, a słowa jej zadudniły najpierw w umyśle Wanjo.

   Ind odruchowo pochylił ogoloną głowę i upadł na kolana. Pozłacany hełm z rozmaitymi przewodami spoczywający obok, potoczył się potrącony.

   – Jeszcze dziś moce naszego pana uderzą na Sprzymierzonych i na ich sojuszników. Zgnieciemy ich niczym robactwo! Nikt już nie zwątpi w potęgi z wyższego wymiaru!

   – Dziękuję, o pani! – zawołał umocniony żołnierz. Na razie nie śmiał pytać o pomoc w realizacji zemsty. Uwierzył jednak w zwycięstwo i w ostateczny koniec swego cierpienia.

   – A teraz ruszaj do boju! – zaskrzeczała harpia pulsując jakby w ciepłym powietrzu namiotu.

   Wanjo ukłonił się jeszcze i skierował do wyjścia. Kiedy zniknął za rdzawą ścianą, służebnica uśmiechnęła się szyderczo i przeniknęła na zewnątrz. Ogarnął ją niemal biały blask Syriusza wiszącego jeszcze dość wysoko nad pustynnym horyzontem. Kawalerzyści Wanjo So, gotowi do walki, siedzieli na opancerzonych rocamelach. Na wewnętrznych płaszczyznach opuszczonych przyłbic widzieli podstawowe informacje o liczebności i ruchach wrogich oddziałów. Każdy z tych humanoidalnych gotów był zginąć za Blue Aliena i za zwycięstwo. A tak naprawdę – za przyszłe życie obiecane przez boga. To dobrze. Ale każdy z nich mógł również zabić przynajmniej jednego nieprzyjaciela. To jeszcze lepiej! Harpia znowu uśmiechnęła się i powiedziała do siebie:

   – Poczekaj, a uczta będzie wielka!

   – Żołnierze! – zawołał So zatrzymując się przed długim szeregiem jeźdźców. – Oto służebnica pańska przybyła do mnie przynosząc radosną wieść. Jeszcze dziś wspierać nas będą wielkie moce z wysokich światów i wróg zostanie zmiażdżony!

   Nad oazą rozległ się tryumfalny okrzyk. Potęgowały go mikrofony zamontowane wewnątrz kawaleryjskich hełmów. Kilku pilotów myśliwskich, idących do położonej niedaleko bazy polowej, uśmiechnęło się podnosząc kciuki. Nawet pojazdy – roboty, należące do jednostki bezpośredniego wsparcia, intensywniej zamigotały półkulistymi czerwonymi lampami gotowości bojowej.

   Po trzech godzinach Wanjo So dotarł ze swymi jeźdźcami do wschodniego odcinka linii frontu. Szerokim łukiem opasywał on zdobycze terytorialne Ind. Po obu stronach oddziału kawaleryjskiego, w gotowości do ataku, stały inne formacje. Lekkie i ciężkie. Przy czym te ostatnie bazowały na opancerzonych robotach. Przed kawalerzystami z kolei, na łukowatym, pustynnym polu – trwały wciąż zażarte walki. Donoszono o dużych stratach w szeregach Autonomii, co nie mogło pocieszać. A tak naprawdę, we wszechobecnych laserowych rozbłyskach i eksplozjach rozmaitych pocisków trudno było czasem zauważyć cokolwiek. Tym bardziej, że zapadał już zmierzch.

   Ruszając do boju, obok pierwszych gwiazd Wanjo dostrzegł jasnoczerwone krechy przecinające granatowy nieboskłon. Świeże pęknięcia. Uśmiechnął się. Służebnice nie zawiodły. Niebawem wyłonią się z ciemności położonej powyżej ciemności. Tak właśnie,  przynajmniej ogólnie, naukowcy nazywali tajemniczy wciąż piąty wymiar, albo wykorzystywaną już hiperprzestrzeń. Wanjo spojrzał  na swego bocznego oficera i zawołał:

   – Chwała nie będzie Blue Alienowi!   

   Kiedy rozpędzeni kawalerzyści uderzali już na wroga, z długich pęknięć sferycznych zaczęły wyłaniać się ciemne byty. Uderzając z impetem, harpie spotkały się jednak z rodzajem silnej tarczy. Oto ponad federacyjnym wojskiem wzniósł się niebieski parasol. Tak bowiem nazwano czaszę pola ochronnego wygenerowanego przez siedmiu Niebieskich Wojowników. Pośród nich był młody pilot frachtowca.

   Osobliwe pole siłowe powiększało się osłaniając kolejne oddziały. Po fali konsternacji, Ind ogarnęła wściekłość. Była ona tym większa, im bardziej bezradne wobec niebieskiej czaszy stawały się same harpie, których wywiad zlekceważył po prostu nową broń nędznych istot. Broń służebnicw postaci ognistych promieni odbijała się od parasola ku rosnącej radości Sprzymierzonych.

   Jedna czasza nie wystarczyła jednak, aby osłonić wszystkich. Chociaż odniesiono zwycięstwo, zginęło wielu dobrych żołnierzy i dowódców. Ucierpieli nawet Wojownicy. Stracono wiele pojazdów i robotów. Śmierć unosiła się ponad polem bitwy. A tu i tam, nad umierającymi żołnierzami obu stron, zaczęły pojawiać się służebnice pańskie. Tylko bystre oko dostrzegało krótkie, sine rozbłyski tuż nad ciałami Ind albo Rotenów, czyli znaki mówiące o połknięciach dusz. Harpie rozpoczęły ucztę.

Rozdział IX

Wojownik

Zapadł już wieczór poprzedzający wielkie starcie na pustyni Ino. Wszyscy zebrali się w pokoju Gotiebów. Rozmawiano jeszcze o agresywnej służebnicy, która chciała zemścić się za śmierć wyznawcy Blue Aliena. Tak przynajmniej twierdziła Leia. Dziewczyna czuła się już lepiej, ale wizyty psychologa musiały być jeszcze realizowane. Obok niej najczęściej przebywał Leo. Szeptała mu czasem, że jest teraz jej rycerzem o niezwykłej mocy. To wyznanie uspokajało Leo, chociaż od czasu pokonania harpii postrzeganego go jako kogoś niezupełnie z tego świata. Wspomnianego wieczoru z kolei chłopak zaangażował się w rozmowę z ojcem, który oczekiwał pewnych wyjaśnień. Zresztą nie tylko on.

   – Synu, wiele już wiemy o Niebieskich Wojownikach, choćby od egzobiologa, który cię badał – mówił Simon Sarron. – Może jednak spróbujesz powiedzieć nam więcej? Może o widzeniu po zabiciu harpii? Mówiłeś coś także o zbuntowanym bycie…

   – Dobrze, tato – zniecierpliwił się młody pilot machając dłonią. – Rzeczywiście winien wam jestem pewne wyjaśnienia. Jeśli chodzi o widzenie, to mogę przede wszystkim potwierdzić to, czego doświadczyłem już na Wodanii, we Wszechoceanie. W chwili zagrożenia życia, gdy kalmapress zgniatał mój niewielki pojazd, a biedny Max nie wiedział jak mi pomóc, usłyszałem męski głos i zobaczyłem dwie kule. Głos nakłaniał mnie do wpatrywania się w nie. Centralna kula była większa i niebieska, natomiast orbitująca wokół niej miała czerwoną barwę. Kalmapress odpłynął po tym, jak wpatrzony w kule poczułem się trochę senny. Tyle Wszechocean – ciągnął chłopak przechadzając się po pokoju. – Przez kilka lat nie działo się właściwie nic, co przypominało by mi o zjawisku kul i o jednoznacznym wsparciu z góry. Może dlatego stałem się letnim wiernym…Nieważne! W każdym razie dopiero na pustyni Ino, przed spotkaniem z Leią,  miałem osobliwy sen. Widziałem w nim harpię, która groziła Lei, ale czułem równocześnie, że mam moc zniszczenia potwora! Nie zdążyłem tego zrobić i zapomniałem o śnie kiedy ty, tato, zacząłeś mnie budzić. To oczywiście nie twoja wina – Leo uniósł dłoń pojednawczo. –  Widocznie tak miało być. I dopiero niedawno, kiedy wbiegałem do pokoju przerażonej Lei i dostrzegłem harpię, przypomniałem sobie o niezwykłym śnie. Ważniejsza jednak okazała się moc z samej góry. Tak to czułem – zaakcentował pilot zatrzymując się. – Ta moc dała mi odwagę i siłę. Odczułem również jasność rozumowania. Wiedziałem już, że harpia stoi znacznie niżej w hierarchii bytów niż objawiające się humanoidalne, niebieskie istoty nazywane Pradawnymi. Wiedziałem także, że harpie nie zawsze były transcendentne, co zresztą zakładają niektóre, to jest mało popularne jeszcze hipotezy naukowe. Mogliście o nich po prostu nie słyszeć albo puścić jej w niepamięć. Jedna z nich mówi na przykład, że w momencie przejścia do przestrzeni czterowymiarowej pierwotny wzorzec, czyli ciało widzialne niejako nakłada się na byt transcendentny. Ciało to z kolei jest jakby wielowarstwowe, etapowo efemeryczne.  Gdzie zaś  przechowywane są owe wzorce, tego pewnie nikt jeszcze nie wie. Harpie, tak naprawdę rodzice Rotenów oraz Ind, zbuntowały się kiedyś schodząc z dobrej drogi. Stały się rodzajem wampirów. Przeciwstawiły się komuś, kto stoi nawet ponad tymi, których uważamy za Pradawnych – kontynuował Leo budząc poruszenie zgromadzonych. Znowu podniósł dłoń, aby ich uciszyć.  – Albo jest największym spośród nich. Jestem pewien istnienia odwiecznego Bytu Kuli, ale ona sama w sobie na pewno nim nie jest. Kula Centrum to oczywiście skomplikowany twór przenikający wszystkie możliwe wymiary. Jako istoty niższe korzystamy czasem z hiperprzestrzeni należącej do piątego wymiaru, albo może do piątej struny? Tak, czy inaczej, dostałem moc, aby zniszczyć potwora. Potem, kiedy było po wszystkim, znowu dostrzegłem wspomniane kule. Tym razem niczego jednak nie słyszałem, a pod kulami zobaczyłem bladą harpię. To chyba tyle – dodał chłopak i zamyślił się.

   – Ciekawe i śmiałe słowa, synu – Simon Sarron zbliżył się do Leo i położył dłoń na jego ramieniu. – Jakkolwiek by nie było, jesteśmy z ciebie dumni! I chociaż żyje w nas obawa przed niekontrolowaną emisją twej mocy, to cieszymy się, że mamy tak potężnego obrońcę. Niebieskiego Wojownika!

   Po tych słowach lewe przedramię chłopaka zaczęło lekko wibrować. Spojrzał tam: chip emitował zielone światło. Odchodząc z apartamentu, astrobiolog poinformował Leo, że taki stan oznacza sygnał alarmowy. Urządzenie powiadamia, że niebawem mogą pojawić się przedstawiciele służb przestrzennych. Tak też się stało. Kiedy sygnał świetlny stał się intensywniejszy, do drzwi apartamentu ktoś zapukał.

Na wszelki wypadek otworzył Max. Robot położył dłoń na rękojeści l31 i do półprzezroczystego manipulatora wiszącego obok wejścia wprowadził sześciocyfrowy kod. Jasnofioletowe drzwi wsunęły się w szeroką futrynę. Za progiem stało dwóch Rotenów ubranych w granatowe mundury. Ktoś, kto rozeznawał się w miejscowych uniformach wiedziałby już, że ma do czynienia z oficerami służb przestrzennych, albo przestrzeni kosmicznej.

   Wyższy z nich, noszący jasnoczerwone epolety z trzema niebieskimi półkulami, odezwał się pierwszy:

   – Witam. Jestem kapitan Zapton z Korpusu Ochrony Przestrzeni Roteńskiej. Chciałbym rozmawiać z Leo Sarronem.    

   Max powoli odwrócił się. Starał się jednak przesłaniać wejście do apartamentu. Leo podszedł w tym czasie i zatrzymał się za androidem. Jego nowy instynkt wojownika nie ostrzegał go jednak przed zakamuflowaną formą wroga. Wiedział również, że niezależnie od nowych, własnych możliwości, może liczyć na robota. Max pozostał dla niego  rodzajem tarczy.

   – Proszę, niech panowie wejdą. To ja – powiedział głośno chłopak zawierzając sygnałom chipa. 

   – Wyłączyć sygnał alarmowy – powiedział wyższy Roten unosząc lewe przedramię, na którym widniało jakieś urządzenie. Po chwili chip Leo zgasł.

   Kiedy obaj obcy weszli do pokoju Sarronów, wyższy żołnierz zatrzymał się przed młodym pilotem i lekko pochylił głowę. Była to forma powitania przyjęta w  roteńskim  wojsku. Zaraz też odezwał się ponownie:

   – Nie możemy panu niczego narzucać. Prosimy zatem o udanie się z nami. Zgodnie z najnowszym rozpoznaniem przestrzennym i ogólnym, zbliża się nowa wojna. Fakty znów zastępują hipotezy i lokalne, niezbyt wiarygodne dotąd przekazy. Tym razem obok Ind może pojawić się wiele harpii!

   Leo uniósł dłoń, jakby chciał powiedzieć aby oficer poczekał chwilę. Odwrócił się w milczeniu i podszedł do mamy, przytulił ją mocno, a potem uściskał tatę. Podając rękę panu Gotiebowi i Lei nie liczył na nic szczególnego. Dziewczyna rzuciła mu się jednak na szyję i pocałowała go ku wielkiemu zaskoczeniu rodziców. Potem spojrzała na nich kolejno i  powiedziała poważnym tonem:

   – Oto człowiek, który po raz drugi uratował mi życie! Wiem, że nie jestem mu obojętna. On też jest dla mnie ważny. Jest waszym synem. Prośmy więc Pradawnych i odwieczny Byt Kuli, aby Leo powrócił do nas.

   Wszyscy zgodzili się ze słowami Lei pomijając milczeniem jej spontaniczne zachowanie. Rodziny utworzyły krąg, zamknęły oczy i wypowiedziały Formułę. Gdy zaś upłynął kolejny kwadrans, Leo gotowy był do wyjścia. Zamienił jeszcze kilka słów z Maxem, a potem drzwi wyjściowe apartamentu zamknęły się cicho za plecami siódmego Niebieskiego Wojownika.

Rozdział X

Parasol

Kanciasty grawilot zbliżał się już do standardowej czaszy polowej okrywającej Sprzymierzonych. Roteński pilot wysłał hasło wejściowe składające się z siedmiu znaków. Przeważały cyfry. Po trzech minutach, kiedy pojazd zataczał drugi krąg oczekując w wyznaczonej strefie, otwarto wejście. Chodziło o częściowe wyłączenie czaszy. O jeden z podsystemów ochronnych.

   Grawilot przyziemił. W ciepłe jeszcze powietrze wzbijały się wciąż rdzawe drobiny piasku oświetlane reflektorami pozycyjnymi. W przedziale pasażerskim siedziało dwóch mężczyzn oraz młodzieniec, czyli dwóch oficerów roteńskich z Korpusu Ochrony i Leo Sarron. Chłopak nie miał żadnego uniformu. Ubrał się tak, jak zwykł to czynić wcześniej. Kurtka chroniła go przed nadciągającym nocnym chłodem, wysokie buty przed piaskiem, a l31 zabrał na wszelki wypadek. Opuszczając grawilot myślał o Lei i o Maxie. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna czuła się już lepiej i darzyła go rosnącą sympatią. Robot pozostawał przyjacielem i ochroniarzem na wypadek niewyjaśnionych kłopotów z mocą. I jeszcze kilka minut przed wyjściem Leo z apartamentu poczciwy android chciał mu towarzyszyć. Chłopak spojrzał wtedy na blaszanego przyjaciela, uśmiechnął się ze zrozumieniem i powiedział, że musi iść jednak sam. Max posmutniał nie wszystko widać pojmując, ale postanowił czekać tak, jak inni.

   Idąc z oficerami w kierunku centrum rozległego, wojskowego obozowiska, Leo widział coraz więcej. Prócz lekkich i ciężkich pojazdów zintegrowanych z robotami, dostrzegał większe budowle wysyłające przyćmione światła. Były to przeważnie tymczasowe kopuły mieszkalne. Między nimi jeżyły się lufami baniaste stanowiska ogniowe. Wszędzie zaś kręcili się rozmaici żołnierze. Niektórzy z zaciekawieniem spoglądali na młodego człowieka.

   Kiedy przybyli mężczyźni zatrzymali się kilka kroków przed łukowatymi drzwiami największej, żółtawej kopuły, z jej wnętrza wyszło pięciu humanoidalnych mężczyzn oraz Nok. Cała szóstka zbliżyła się do przybyłych i stanęła w szeregu. Światła pobliskich lamp omiatały ją bardziej z przodu, dało się więc rozpoznać poszczególne rasy. Pierwszym od lewej był krępy Gork okryty wojskowym, brązowym uniformem. Dalej stało dwóch Rotenów. Także żołnierze. Kolejnym był młody rotafish ubrany po cywilnemu. Jako piąty stał Nok. Leo uśmiechnął się do niego najszerzej, wiedział bowiem, że jeżowe to rasa ponuraków. Współpracować musiał zapewne z każdym z nich, chciał zatem zrobić dobre wrażenie. Ostatnim w szeregu był człowiek. Mężczyzna w średnim wieku wyglądający na naukowca.

   Wyższy oficer z Korpusu Ochrony wysunął się przed Leo, wskazał sześciu przybyłych i powiedział do chłopaka:

   – Panie Sarron, oto członkowie Drugiego Niebieskiego Parasola. Pańska obecność w nim jest niezbędna.

Rozdział XI

Tarcza zwycięstwa

Nut Ter odetchnął z ulgą: Wojownik żył. Jego pierś, osłonięta wciąż fragmentem przydzielonego, rudego pancerza piechoty, zaczęła podnosić się i opadać miarowo. A jeszcze niedawno, wskutek przebicia się harpii przez parasol, musiał wziąć na siebie niespotykaną moc potworów. Zdawało się, że uratować go mogli jedynie potężni Pradawni, którzy dodali mocy innemu Wojownikowi. Nut już wcześniej musiał zrewidować swoje poglądy, opierające się na przestrzeni czterowymiarowej. Żadna ze znanych dotąd ras bowiem nie mogła uchodzić za bogów.

   Leżący z tyłu człowiek zatrzepotał powiekami i na dłużej otworzył oczy. Nut cofnął się nie tyle przerażony, co zaskoczony: gałki oczne mężczyzny wypełnione były niebieską barwą. Znikły nawet żrenice! Młody Roten widział już w akcji Niebieskich Wojowników, chociaż była to dopiero ich druga bitwa. Pierwsza, również pustynna, odbyła się z udziałem zaledwie trzech takich herosów. Chronili oni wtedy Sprzymierzonych przede wszystkim przed wielkimi niszczycielami Ind. I jedno, i drugie starcie należało zaliczyć do zwycięskich.

   Nut przebywał na Ino już jakiś czas. Widział duży parasol, a nawet ataki spod jego czaszy. Sześciu Wojowników, po niezbędnej przerwie, ponownie utworzyło krąg o średnicy co najmniej pięciuset metrów, a siódmy zajął miejsce w jego centrum. Był nim rudowłosy chłopak, którego Nut widział wcześniej. Choćby podczas ewakuacji karawany, kiedy Ind rozpoczęli tę wojnę. Niebieskie Światło emanujące z głów herosów połączyło ich, a potem zaczęło tworzyć wielką Czaszę. Wyglądało to naprawdę wyjątkowo ! Swoją drogą, Nut obawiał się o własne życie. Nawet wtedy, gdy zobaczył moc Wojowników. W pewnej chwili zaczął jednak mieć nadzieję, że Światło Pradawnych  uchroni i jego niewielki grawilot.

   Harpie uderzyły wieczorem wspierając oddziały Ind, ale Wojownicy czuwali. Nad ranem zaś, kiedy Nut  lądował, pewnie byli już bardzo wyczerpani. Walczyli jednak, a nawet kontratakowali. Niebieskie Ognie formowały się w długie groty, w mgnieniu oka spalające harpie i wszelką broń butnych najeźdźców.

   W pewnej chwili Czasza zafalowała. Jeden z Wojowników, zapewne najbardziej zmęczony i osłonięty przez to mniejszą mocą,  trafiony został bronią harpii! Był nim człowiek leżący teraz za Nutem. Człowiek wyniesiony z piasku przez dzielnych ratowników. Zdawało się, że podstawowa obrona Sprzymierzonych nagle załamie się. Że Wojownicy przestaną chronić wiele lekkich oddziałów. Ciężkie biły się okresowo poza Czaszą, kiedy atakowały szerzej. Tak samo jak pozostałe, korzystały jednak z jej ochrony, która umacniała również standardowe pole atmosferyczne.  

   Tymczasem poraniony Wojownik musiał przerwać Czaszę. Harpie uderzyły ze zdwojoną siłą! Poderwał się jednak młody heros, swoista Tarcza. A nawet – miecz! Ten rudowłosy chłopak stanął pośrodku pola bitwy, obok walczących wciąż ciężkich robotów. Krzyczał złowrogo i sam raził Niebieskim Ogniem całe rzesze ciemnych istot. Legiony harpii pewnych już pogromu obrońców. W krótkim czasie, wraz z robotami, młody człowiek  przechylił szalę zwycięstwa na stronę Sprzymierzonych. Został więc Niebieskim Bohaterem!

   Wyczerpany, siedział potem na piasku z pochyloną głową. Kiedy znowu ją podniósł, spojrzenia pilotów spotkały się. Nut podniósł kciuk, dobrze widoczny mimo blasku przedświtu odbijającego się od pancernej szyby grawilotu. Tamten uśmiechnął się, kiwnął głową i wykonał ten sam gest.  

   Teraz przed grawilotem Nuta rozciągało się wielkie, dymiące wciąż pobojowisko. Obok kręcących się żołnierzy, działali tam przede wszystkim ratownicy i sanitariusze.

   – Nie obawiaj się. Na pewno jestem po twojej stronie –  odezwał się Wojownik leżący na noszach, w części grawilotu przeznaczonej dla rannych i dla medyka . – Chyba, że jesteś wrogiem Pradawnych, albo Bytu Kuli…

   – Nie jestem! Przynajmniej od momentu, w którym zobaczyłem Niebieskie Światło – zapewnił Nut obracając się w stronę leżącego. – Jak to robisz?   

   – Masz na myśli Czaszę, czy oczy?

   – Oczy – odrzekł młody Roten.

   – Sam nie wiem, jak to się dzieje – powiedział człowiek z wyczuwalną szczerością. – Hipotezy swoją drogą, a wiara – swoją! Ważne, że ufam Mocy Kuli, albo raczej – Wiecznemu Bytowi, który ją przenika. Nazywam go Wiecznym Niebieskim i Formułę kieruję do niego. Każdy czuje to pewnie trochę inaczej. Jedni mówią o prastarych kosmitach, inni o kimś potężniejszym. Na ogół jednak – na jedno wychodzi. Mówią tak, jak niegdyś nasi ojcowie wyznający starych bogów. Osobiście zaś dziękuję Niebieskim Mocom za piękną, bożą iskrę. Albo – za kosmiczny dar.

   Nut chciał zapytać jeszcze o Czaszę, o odczucia Wojowników w chwilach jej generowania, ale do grawilotu zbliżyli się już sanitariusze. Na unoszących się między nimi noszach leżał roteński pilot. Nie każdemu jednak jego beżowy skafander wszystko mówił. Nut wiedział, że Roten sterował jednym z dużych niszczycieli atmosferycznych. Maszyny te odegrały ważną rolę w pustynnej bitwie. Na piersi leżącego pilot grawilotu zauważył dwa karmazynowe paski – szarżę porucznika. Ranny próbował wstać, ale przypięto go do noszy.

   Nut spojrzał jeszcze w dal. Budzący się dzień ukazywał ogrom zniszczeń: dopalające się szczątki robotów i samobieżnych, opancerzonych maszyn, sterczące w piasku ciemne konstrukcje, porzucona broń i trupy. Leżące niemal wszędzie trupy żołnierzy obu stron. Wielu z nich straciło nie tylko nadzieję.  

   Sanitariusze położyli pilota obok Wojownika. Spieszyli się. Oznajmili, że Nut zabierze jeszcze jednego rannego i lekarza. Medyk udzielał mu właśnie pierwszej pomocy używając podstawowego medbota.

   Porucznik tymczasem znowu próbował wstać. Szarpał się, mówił coś niezrozumiale, ale w końcu podniósł głos, krzyknął :

   – Oheti, odblokuj sterowanie! Odblokuj, słyszysz? Odblokuj!

   Człowiek leżący obok uspokoił Nuta podnosząc dłoń. Widać było jednak, że każdy ruch sprawia mu ból. Roztrzaskany rudy pancerz znaczyły ślady krwi, opatrunek także był nią przesiąknięty. Zielony medbot zainstalowany na piersi Wojownika sygnalizował przeciążenie organizmu, łypał karmazynową lampką. Nut spojrzał na pustynię z nadzieją na powrót medyka.

   – Ten pilot nie postradał zmysłów – odezwał się człowiek. – Być może domyślasz się już, że to po prostu ślady bitewnego stresu. Drugi pilot prawdopodobnie został także ranny. Na tyle jednak poważnie, że nie mógł się poruszyć i odblokować sterowania, które najpewniej także jakoś ucierpiało. Nie mógł więc uratować okrętu…

   – Porucznik jednak żyje – przerwał mu Nut. – Jako pilot mógłbym założyć, że skorzystał ze sprawnej jeszcze kapsuły ratunkowej. 

   – I pewnie masz rację – przyznał Wojownik i zaraz zamknął oczy. Oddychał coraz ciężej, chociaż uśmiechał się jeszcze słabo.

   Nut wystraszył się. Wpatrzony w pustynię, dostrzegł wreszcie powracającego lekarza. Tuż za nim sanitariusze nieśli trzeciego rannego. Ten również był Rotenem i nosił mundur kawalerzysty. Pokrywała go uszkodzona, żółtawa zbroja.

   – Proszę uruchomić napęd! – usłyszał Nut. Głos medyka dobiegał z głośników zainstalowanych w centralnej, obłej konsoli pojazdu.

   Młody pilot rzucił się do przycisków i monitorów. Sprawnie obrócił dysze silników startowych. Zanim lekarz usiadł w fotelu obok, a sanitariusze z rannym zajęli miejsca za kokpitem, gotów był do odlotu.

   Lekarz wstrzyknął coś Wojownikowi obracając się z fotelem ku otwieranej części medycznej. Grawilot wzbijał się już w poranny chłód. Medyk podał jeszcze rannemu porucznikowi dawkę środka uspokajającego, spojrzał na Nuta i spytał:

   – Wiedział pan, że te potwory rzeczywiście połykają dusze?

  – Coś o tym słyszałem – odrzekł pilot po dłuższej chwili.

    Pytanie zaskoczyło go, jak zresztą wcześniej cała ta inwazja z piątego wymiaru. Jak działania Pradawnych, Wielkich Starożytnych, albo Wiecznego Niebieskiego. Różnie przecież nazywano siły z wysokich światów, przez wielu traktowane wcześniej z przymrużeniem oka. Nut ciągle oszołomiony był tymi nowymi zjawiskami, ale gotów na ich poznanie. O naturze harpii z kolei usłyszał po pierwszej bitwie Niebieskich Wojowników. Uśmiechnął się wtedy z lekkim niedowierzaniem, jednak nie potraktował sprawy zupełnie obojętnie. Skoro potwory te istniały nie tylko w mętnych przekazach prostych, niejednokrotnie przerażonych żołnierzy zdolnych wówczas do widzenia nieprawdy, zjawisko duszy, akcentowane czasem przez ludzi,  także nie było wykluczone. A jeśli tak – widocznie można było ową duszę jakoś wchłonąć !

   – Musimy zdać sobie sprawę, że dzisiejsza  porażka tych wampirów może pobudzić trójokich, a nawet samego Blue Aliena – nie poddawał się medyk. 

   – Ma pan rację – przyznał Nut. Kwestia ta przemknęła mu już przez głowę.   – Jestem jednak przekonany, że nasi szefowie również na to wpadli i gotują  stosowne siły. Przecież w tych wysokich sztabach siedzą nie tylko przyziemni stratedzy, ale również ci patrzący znacznie szerzej. Holo działa wszędzie. Skoro więc wiadomo już wszystkim, że istnieją harpie, to dlaczego trójocy mieliby istnieć jedynie w umysłach wiernych tego Blue Aliena?

   – To prawda – zgodził się medyk. – Osobiście wierzę jednak w niezwyciężonych Pradawnych, albo nawet w samego Wiecznego Niebieskiego, jak nazywają go nasi żołnierze i piloci.

   – Tak, czy inaczej, na temat tych wszystkich sił powinniśmy wiedzieć znacznie więcej. Być może w sukurs ruszy nam kiedyś technologia? To dzięki niej przecież dowiadujemy się tak wielu nowych rzeczy – powiedział Nut zerknąwszy na lekarza.

   – Czy sama technologia rozwiąże temat: połykanie dusz przez potwory, wątpię  – odrzekł tamten. – Podobnie rzecz może się mieć z innymi kwestiami przekraczającymi naszą rzeczywistość i zarazem nasze pojmowanie. Chyba, że siły rządzące Wszechświatem przyczynią się jakoś do rozwoju naszych mózgów i w ten sposób pozwolą się poznać. Oczywiście nie do końca, abyśmy nie zaczęli traktować ich jak chleba powszedniego.   

   Nut milczał. Co miał powiedzieć? Był tylko prostym pilotem. Chociaż kwestia samych harpii powinna zainteresować go bardziej. Tak samo zresztą, jak innych tubylców. Co najmniej jedna hipoteza bowiem mówiła o ojcostwie uskrzydlonych kosmitów z układu Tau Ceti. Tak więc pierwowzory potworów z piątego wymiaru lub byty już transcendentne, mogły być rodzicami Rotenów! Ciekawe i straszne ! Zwłaszcza, gdy mówi się o pożeraniu własnych dzieci… To było coś z mitologii ludzi przyniesionej z Ziemi, przypomniał sobie Nut. Pewien bóg, chyba Saturn, pożerał własne potomstwo widząc w nim zagrożenie. Obawiał się utraty tronu…  Czyżby harpie także obawiały się Rotenów oraz innych istot czterowymiarowych? Wydawało się to niedorzeczne.

   Młody pilot otrząsnął się z rozmyślań i skierował maszynę do Genewy. Pomimo pustynnego zwycięstwa, czekali na osłonę myśliwską. Zgodnie z najświeższymi informacjami wywiadu, Ind dysponowali wciąż znacznymi siłami. Ich wojska mogły nacierać z wielu kierunków. W pewnej chwili zaś ożyło wyczekiwane światło ekranu konsoli centralnej. Pojawił się na nim dowódca klucza myśliwskiego noszący czerwony hełm. Oficer poinformował Nuta i jeszcze kilku innych pilotów lecących w pobliżu, że przejmuje ich do czasu wejścia grupy pod czaszę Genewy.

   Po kwadransie roteński pilot przyziemił bezpiecznie na jednym z dużych wojskowych lądowisk. Znajdowało się na obrzeżu miasta, a piloci cywilni korzystali ze specjalnych przywilejów uruchomionych na czas wojny. Nut odetchnął z ulgą gdy spojrzał do tyłu: ranni żyli. Patrzył przez chwilę w dal i dostrzegł wreszcie zbliżające się naziemne, obłe pojazdy medyczne.  

Rozdział XII

Ślady zwycięstwa

i odwieczne cienie

Po drugiej bitwie na Pustyni Ino sytuacja ciągle nie była jasna. Sprzymierzeni prosili więc sojuszników o dalsze wsparcie. Napływające oddziały z kolei, zwłaszcza Gorków i ludzi, stopniowo przyczyniały się do wygaszania zapędów Ind. Dochodziło do kolejnych bitew, Autonomia zaczęła ponosić coraz większe straty. Harpie milczały. Tak samo zresztą, jak trójocy. Wielu strategom, i nie tylko im, wydawało się to co najmniej dziwne, ponieważ coraz częściej i harpie, i trójokich uważano za rodzaj wampirów. Za istoty żywiące się duszami, chociaż zdanie to było wciąż niezgodne ze stanowiskiem nauki. Poza tym nawet pojedynczy żołnierze nie zanotowali nigdzie pożywiających się trójokich.

   Tak czy inaczej, pustynny agresor został odarty z buty, a potem z nadziei. Kiedy obserwował złom własnych niszczycieli atmosferycznych dopalający się wśród piasków, a niebo wciąż milczało, podjął decyzję o kapitulacji. Ind podpisali ją na pokładzie potężnego, srebrzystego ‘’Pacyfikatora’’, niemal kilometrowego niszczyciela Sprzymierzonych. Okręt wylądował w samym sercu Pustyni Ino. Był jednostką flagową z naczelnym dowódcą na pokładzie. Dotychczas toczył boje w przestrzeni kosmicznej, którą Ind również chcieli zawładnąć.

   Chociaż Sprzymierzeni wierzyli w siłę swoich armii, brali wciąż pod uwagę agresję z piątego wymiaru. Dlatego obok ‘’ Pacyfikatora’’ oraz kilku mniejszych, towarzyszących mu jednostek, znajdowali się Niebiescy Wojownicy. Pośród nich był Leo Sarron z wiernym Maxem. Tym razem android nie dał się zbyć. Simon Sarron uśmiechnął się tylko i machnął na to ręką. Leo sam w sobie stanowił przecież potężną broń, wszyscy jednak lubili poczciwego robota, który zresztą mógł działać jako ogniwo awaryjne. 

   W owalnej sterówce niszczyciela tymczasem zebrało się kilkunastu wysokich dowódców Sprzymierzonych oraz kilku generałów i admirałów Ind. Pośród tych ostatnich najważniejszym był admirał Peto. Jego nazwisko można było tłumaczyć jako Ogień. I rzeczywiście wiele miał z nim wspólnego. Zachowywał się tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć. Wodził nienawistnym spojrzeniem po twarzach nieprzyjaciół i dyszał wściekle. Okazywał to jeszcze bardziej, gdy miał złożyć stosowny podpis na podsuniętym dokumencie. Wydawało się, że zgniecie w dłoni archaiczne i wymagane zarazem ptasie pióro. Kiedy zaś podpisał już akt kapitulacji Ind, rzucił go na stół, odsunął się gwałtownie z fotelem i spytał z nutą agresji:

   – Sąd wojenny, więzienie czy pańskie darowanie win i próba przekabacenia?

   – O tym zdecydujemy wkrótce – odrzekł generał Bloko, naczelny dowódca Sprzymierzonych. W tłumaczeniu na nowy galaktyczny, jego nazwisko z kolei znaczyło Męski. Generał nosił biały mundur ze złotymi epoletami. Milczał przez chwilę, a potem dodał:

   – Zgodnie z prawem wojennym, powinien pan być rozstrzelany !

   Ze zdaniem generała zgodzili się inni zgromadzeni dowódcy. Pośród nich znalazł się rotafish. Unosił się w specjalnej kuli wypełnionej wodą i jako ostatni swoją aprobatę wygłosił za pośrednictwem nanorobotów orbitujących wokół jego fotela. Dla butnego Peto zapowiadało się najgorsze. Admirał wydawał się jednak nie przejmować sądem wojennym i wizją nieuchronnego końca.

   – Nie boję się śmierci! – rzekł pogardliwie wodząc ponurym spojrzeniem po zgromadzonych żołnierzach. – Nie wierzę ani w bogów, ani w demony. Uznaję tylko zwycięstwo i nowe możliwości mózgu, który poznaje samego siebie i wykorzystuje wieczne zjawiska natury, albo samych przeciwników. Nawet takich, jak harpie czy trójocy. Żałuję, że moi naukowcy i żołnierze nie osiągnęli tego, co wasi przebierańcy. Moje życie nie ma już żadnego znaczenia. Darujcie więc sobie długotrwałe więzienie, albo brednie o modnych podobno bogach zwanych Pradawnymi, czy kimś takim! 

   Bloko zignorował słowa Inda i spojrzał na stojących przy wejściu, okrytych rudymi kirysami strażników. To wystarczyło, aby ruszyli w stronę butnego admirała. Po chwili ów szedł z nimi bez żadnych oporów uśmiechając się ironicznie.  Cała trójka zniknęła za rozsuwanymi, szarymi drzwiami.

   Wtedy jeden z sektorów głównego hologramu sterówki powiększył się. Chodziło o wycinek wschodniej części roteńskiego terytorium. Wzniesiono tam wiele miast, ale w tym przypadku ukazało się Mago, które w tłumaczeniu na nowy galaktyczny jawiło się jako Pole Uprawne. Nazwa nie była przypadkowa. Miasto zbudowano w granicach małej oazy, a ta wyróżniała się bardzo płytkim zwierciadłem wody gruntowej. Wokół Mago, jak okiem sięgnąć, błyszczały łany rozmaitych zbóż. To kusiło szczególnie. Ind zostali jednak stamtąd wyparci. Tym razem odezwał się wywiad przestrzenny, a na granatowym nieboskłonie pojawiły się jasnoczerwone rysy. Służebnice pańskie ruszyły z pomocą wypędzonym.

   – Harpie zaatakują ponownie! – potwierdził Bloko omiatając spojrzeniem zgromadzonych dowódców. – Panowie, mobilizujcie swoich. Należy poszerzyć poszukiwania nowych Wojowników. Te potwory mogą przecież uderzyć wszędzie. Przede wszystkim w bezbronnych cywili! Ja ruszam pod Mago z drużyną naszych bohaterów.

Rozdział XIII

 Mago  

Leo przymknął oczy. Czuł się niezwykle mocny. Jego umysł był teraz potężną bronią. Jego mózg pracował już inaczej: generował nie tylko fale elektromagnetyczne, ale stwarzał przede wszystkim Niebieski Ogień, albo niespotykaną magię synaps. W efekcie współtworzył Czaszę i uderzał w nieprzyjaciela. Wbrew temu, co chłopak sądził wcześniej, fale alfa potrzebne były do walki – wspierały pozytywne myślenie. W zależności od sytuacji zaś, wymieniały się niejako z falami beta towarzyszącymi emocjom. A tych podczas bitwy nie brakowało. Jako jeden z siedmiu Niebieskich Wojowników, Leo zajmował pozycję w centrum obozu Sprzymierzonych i w środku samej Czaszy. Wznosiło się tam szare Stanowisko Dowodzenia, kopuły mieszkalne i baniaste stanowiska laserowe łypiące ledwo dostrzegalnymi wystrzałami. Ścisła współpraca między obsługą dział, a Wojownikami była kluczem do sukcesu. Działano na zmianę wysyłając sobie sygnały radiowe. Standardowe pole ochronne słabo działało już podczas pierwszej bitwy na Pustyni Ino, pozostawało więc wyłączone. Drużyna z kolei szybko zorientowała się, że rudowłosy chłopak dysponuje wyjątkową mocą, stał się więc rdzeniem Czaszy.

   Chłopak otworzył oczy i przez chwilę wodził spojrzeniem jedynie lekko obracając głową. Nie mógł obejrzeć się normalnie ze względu na możliwość przerwania Czaszy. Półsferę widział doskonale, chociaż całe jego gałki oczne były niebieskie. Gdyby ktoś zapytał go, jak to się dzieje, nie wiedziałby co ma powiedzieć. Tak samo zresztą, jak pozostali z drużyny. Utrzymywał kontakt wzrokowy z trzema Wojownikami: Gorkiem, Nokiem i człowiekiem. Ostatni wydobrzał na tyle, by uzupełnić Czaszę stosowaną podczas drugiej bitwy na Pustyni Ino.  

   Naprzeciw Leo przyklęknął Nok. Dzieliło ich jakieś trzysta metrów. Odcinek ten zajęty był głównie przez cztery baniaste stanowiska laserowe oraz Stanowisko Dowodzenia. Obok generała Bloko i wyższych oficerów, siedzieli tam rozmaici operatorzy. Stosownie do sytuacji i w czasie ostrzału laserowego, poszczególnym oddziałom albo robotom wysyłali komunikaty świetlne lub radiowe.

   Tymczasem Nok przygasł. Wszyscy zadrżeli! Przed oczami stanęły nagle wizje zagłady, wielu żegnało się już z życiem… Na szczęście, albo dzięki Mocy Kuli, trwało to nie dłużej niż sekundę. Obsada laserów nie mogła oczywiście prowadzić wtedy ostrzału, ale harpie napierały. Jak się jednak okazało, nawet one chybiały. Zdołały w tym czasie zniszczyć jedynie niewielki barak z częściami zamiennymi do lekkich robotów, gdzie zresztą nikogo nie było. Wściekłe bestie z ciemnych światów nie wykorzystały więc odpowiednio sekundowej przerwy w emisji mocy Wojowników i tym samym – rzadkiej okazji.

   Gdy Czasza znów błysnęła, wszyscy odetchnęli. Napór służebnic pańskich nie zelżał jednak. Korzystając ze specjalnych nadajników radiowych szybko ustalono, że Wojownicy muszą wytrzymać jeszcze kilka minut. Gdyby zdołali w tym czasie wystrzelić Niebieski Ogień niszczący harpie, byłoby wspaniale! Zieloni strzelcy, widoczni za pancernymi szybami swoich rudawych wież, znów regulowali urządzenia, wpatrywali się w celowniki. Oni mogli  jedynie zniechęcić lub zranić służebnice, które szybko się regenerowały. Nawet ciężkie roboty szturmowe niewiele mogły tu zdziałać. Część z nich wysłano już poza Czaszę aby ściągnęły na siebie chociaż trochę ciemnej energii harpii.

   Leo znowu zamknął oczy. To pozwalało mu szybciej przyjmować myśli pozostałych Wojowników. Niemalże w mgnieniu oka ustalono plan działania. Stosowano już podobny. Cała moc walczących na obwodzie Czaszy skierowana została na rudowłosego pilota. W bitwach na Ino stosowano przesyły częściowe rezerwując sobie coś na wszelki wypadek. Teraz zaufano Leo całkowicie, zwłaszcza po tym, jak został Niebieskim Bohaterem. Po tym, jak sam zniszczył rzesze potworów!

   Rudowłosy pilot odczuwał rosnącą moc. W pewnej chwili otrzymał sygnał z góry. Głos podobny był do tego z wodańskiego Wszechoceanu. Chłopak usłyszał: Jesteś gotów! Sam czuł, że jest wystarczająco silny. Wiedział już, że jego mózg mógłby pokonać wszystkie działa energetyczne zgromadzone pod Czaszą! W pewnej chwili wydało mu się to co najmniej zdumiewające. W każdym razie na pewno gotów był do walki z bardzo silnym wrogiem.Bardzo dobrze widział górną półsferę nie podnosząc głowy. A było nią przede wszystkim nocne, ciemnogranatowe niebo usiane gwiazdami i rozwścieczonymi służebnicami.  

   Harpie wyłaniały się z jasnoczerwonych pęknięć przestrzeni przez naukę nazywanych przejściami. Pomimo długotrwałych obserwacji, nikt tak naprawdę nie wiedział skąd mogą wychynąć te potwory. Dlatego po drugiej pustynnej bitwie znacznie urosła obawa społeczeństw uspokajanych przez wojsko. Społeczeństw jeszcze tak niedawno ignorujących zjawisko harpii. Służebnice tymczasem schodziły do kolejnego ataku.

   Leo dotknął palcami skroni. Zdawało mu się, że w ten sposób lepiej widzi każdą z nich. Już po kilku sekundach wygenerował pierwszy niebieski grot. Skumulowana moc błysnęła nad małą oazą. Ponad złotawymi łanami zbóż otaczającymi Mago.Gdy upłynęło kolejne pół sekundy – zmiotła trzy harpie dolatujące już do Czaszy. Potem było tylko lepiej.

   Po kwadransie atak z piątego wymiaru załamał się. Pojedyncze służebnice zataczały wysoko ciasne kręgi, po czym – odgrażając się – znikały w jasnoczerwonych pęknięciach. Drużyna Niebieskich Wojowników utrzymywała jeszcze Parasol. Zmęczony Leo znalazł się na ustach wszystkich oddziałów zgromadzonych pod Czaszą. Zaczęto świętować kolejne zwycięstwo.

   Do ostatecznego było jednak daleko.  

Rozdział XIV

Ostatnie walki  pustynne

 i kraj rotafish

Wojna trwała jeszcze kilka miesięcy. Legiony harpii schodziły w różnych strefach zajętych przez Rotenów i sprzymierzonych z nimi ras. Atakowały bezbronne często miasta i osady! Wydawało się, że ciemne byty zaleją Sprzymierzonych i ruszą na kraj rotafish, albo zaatakują go wcześniej, niezależnie od działań nad pustyniami. Tu i tam ponownie podrywali się także Ind, którym służebnice obiecały lepsze życie. Na szczęście, albo dzięki Bytowi Kuli zdołano odnaleźć osoby obdarowane mocą i zorganizować kolejne drużyny Niebieskich Wojowników. W sumie powstało ich siedem, złożonych z siedmiu walczących. Tacy, jak Leo Sarron, czy współpracujący z nim Nok, osłaniali działania wojsk lądowych i powietrznych na najbardziej zagrożonych obszarach. Oddziały typowe nadal nie mogły zniszczyć służebnic, jednak nękały je i niejednokrotnie zmuszały do wycofania się. Ponadto zastępowały na jakiś czas samych Wojowników. Taktyka ta przyczyniła się ponownie do odniesienia zwycięstwa. Nikt nie wiedział jednak, jak długo będzie trwał pokój, bo nikt nie znał dnia, w którym do walki wejdą sami trójocy.  

   Tak, czy inaczej, utarcie nosa potworom z piątego wymiaru stanowiło silny element morale. Hasło: Wojsko wdzięczne wierzącemu społeczeństwu! zaistniało właściwie wszędzie.Przyczyniło się także do poszerzenia wiary w Byt Kuli, pozostającej dotąd w tle wyznania w Pradawnych. Doszło wprawdzie do wielu sporów, a nawet do rozruchów, ale najważniejsi kapłani uspokoili wszystkich. Akcentowali przy tym, że siostrzane wyznania nie powinny się zwalczać. Ważne zaś było poskromienie wyznawców harpii wywodzących się głównie z Ind. Głos sumienia kazał zostawić w dawnej formie wierzenia lokalne. Chodziło tutaj przede wszystkim o wiernych Wielkiego Ptaka, którzy w dużym stopniu przyłączyli się zresztą do nowej wiary.

   Po drugiej bitwie na Pustyni Ino stopniały kręgi zdystansowane do wszelkich wyznań religijnych. Fakty i holo zrobiły swoje. Koalicje antyreligijne nie miały już siły przebicia. Nauka pozostała jednak wierna swym zasadom. Ani Pradawnych, ani harpii nie nazwano bogami czy boginiami. Wierzono wciąż w szersze poznanie bytów agresywnych i tych przyjaznych, bytów dysponujących tak zaawansowaną technologią, że trudno ją było odróżnić od zjawisk zwanych cudami. I chociaż doktorzy astrofizyki i astrobiologii musieli uznać doświadczenia Niebieskich Wojowników, to dla uczonych empiria miała prowadzić znacznie dalej niż dotychczas.

   Działania polityczne doprowadziły z kolei do ustalenia granic sprzed wojny wywołanej agresją Ind. Chociaż Sprzymierzeni zachowali kształt  dawnej  Autonomii, to pozostawili jeszcze na Rotenii obce kontyngenty. Miały one wspierać Niebieskich Wojowników i zastępować ich jako element odstraszenia. Fizycznie zdolne były oczywiście do niszczenia agresora czterowymiarowego. Sami Ind zaś zobowiązani zostali do wypłacenia wysokich odszkodowań wojennych.

   Względnie spokojna sytuacja pozwoliła Sarronom i Gotiebom skupić się na sobie. Chwalono jeszcze Leo, który otrzymał wiele nagród od przedstawicieli instytucji religijnych i świeckich. Były wśród nich odznaczenia. Największym prestiżem cieszył się już Order Niebieskiej Mocy przyznawany przez Kościół Pradawnych. Pozłacaną, metalową odznakę wyrażono głównie w formie skrzydła przypominającego orle. Przymocowano je do prostokątnego niebiesko – białego elementu bazowego wykonanego z grubszej tkaniny. Obok skrzydła nałożono mniejszy złoty wykrój humanoidalnej głowy. Leo cieszył się przede wszystkim z tego, że dzięki Bytowi Kuli, jak mówił, zapanował pokój. Siebie traktował bowiem jako narzędzie istot wyższych, chociaż order kościelny przyniósł mu wiele satysfakcji. Najbardziej jednak pragnął przebywać z bliskimi oraz z tą, która stawała się dla niego coraz ważniejsza.

   Leia wydobrzała na tyle, że mogła żyć tak, jak dawniej. Na otaczający ją świat nie patrzyła już z cieniem obawy. Nie była w tym zresztą odosobniona – od czasu drugiej bitwy na Pustyni Ino Leo postrzegano jako chodzącego niszczyciela bogiń. Tak mówiono o nim właściwie wszędzie, chociaż powtarzał niezmordowanie, że jest tylko narzędziem. Na Rotenii, tak jak na Ziemi, potrzebowano jednak superbohatera, w holowizjach więc i na ustach tłumów Leo pozostał niszczycielem harpii.

   Jedynie Max zdawał się niekiedy traktować go tak, jak przed wojną. Jako twór najnowszej generacji android uświadamiał sobie wiele kwestii. Tym niemniej mogło się wydawać, że czasem widzi w Leo tego, którego powinien chronić. Chłopak uśmiechał się do poczciwca wiedząc, że tak naprawdę robot ma rację. Żaden człowiek nie pozostawał przecież bez winy i nigdy nie było wiadomo kiedy Byt Kuli  odbiorze moc aby dać ją komuś godniejszemu.

   Ogólna sytuacja zaś pozwalała na podróżowanie. Mimo wzrostu liczebności Niebieskich Drużyn, Leo zobowiązał się do pozostania na Rotenii. Usłyszał kiedyś, że siła to odpowiedzialność. Powiedział o tym tacie. Simon Sarron spojrzał na syna z dumą, ale  potem uścisnął go z dozą nieśmiałości. Leo posmutniał – jako wybraniec Bytu Kuli musiał liczyć się z taką reakcją. Czy mama i Leia będą zachowywały się podobnie?

   Czekała tymczasem strefa umiarkowana, tajemnicze wciąż stepy i obszary zielone obfitujące w wodę – to kusiło niejednego podróżnika!  Międzystrefowe linie lotnicze utrzymywały stosunkowo mocne grawiloty. Nic dziwnego – zmiana pogody nieraz występowała nagle, zaraz po tym, jak maszyna znalazła się choćby nad stepami. Jako ludzie zamożni, Sarronowie mogli pozwolić sobie na droższe przewozy. Towarzyszący im Gotiebowie przystali na hotel w Mne, stolicy rotafish. W języku tubylców słowo to znaczyło woda. I trzeba było przyznać, że dzielnice wodne budowano tam coraz częściej. Ze względu na wysychającą planetę pośród rotafish rosła liczba Rotenów. Całe miasto z kolei charakteryzowało się wysokimi rotundami i złotem kopuł. Budynki nadszarpnięte były jeszcze zębem wojny – fronty Ind nie ograniczyły się jedynie do ziem pustynnych i oaz.

   Przyjaciele wystartowali z Genewy w klimatyzowanym przedziale maszyny noszącej na skrzydłach stepowe godło. Było nim jasnozielone źdźbło trawy na tle białego koła. Grawilotem sterowało dwóch pilotów zanurzonych w wodzie w przezroczystym, kulistym kokpicie. Wykorzystywano w nim głównie nanomaszyny wielkości wirusa. Unosząc się z pilotami, niewidoczne narzędzia tworzyły ogniwa łańcucha należącego do systemu przekazu informacji. Łączono je z mózgami pilotów. Na granicy kokpitu z kolei zintegrowane były z większymi maszynami przesyłającymi sygnały do przedziałów pasażerskich.

   W Mne było znacznie chłodniej niż w Genewie, podróżnicy założyli więc cieplejsze kurtki. Klimat skojarzył im się z ziemską Europą, skąd wszyscy pochodzili. Uśmiechali się wystawiając twarze na orzeźwiający wiatr. Wtedy to na Leo zaczęli patrzeć bez kłopotliwej nieśmiałości. A chłopak często żartował i zachowywał się tak, jak przed wojną. Do hotelu dotarli miejscową taksówką – rodzajem obłego, niedużego grawilotu poruszającego się na wyznaczonej wysokości. Pojazd lądował na wysuniętej platformie parkingowej budynku, jakieś trzydzieści metrów nad ziemią. Zaskoczył ich recepcjonista, który siedział obok swej kuli. Nosił cienki, czarny skafander kojarzący się z ubiorem nurków. W drodze do hotelu zaś podróżnicy widzieli tubylców wewnątrz osobistych kul. Jakościowo różne, zależne choćby od pozycji społecznej danego osobnika, kule  te unosiły się nad  torami antygrawitacyjnymi. I chociaż zdawały się być chmurami mydlanych baniek,  właśnie to wydawało się normalne. Pewnie dlatego, że w umysłach podróżników żyły wciąż  obrazy z ich błękitnego świata. Obrazy pokazywane w holowizji. 

   Recepcjonista tymczasem podsunął im rzadko już spotykany, biały papier pokryty ziemskim pismem. Formularz do wypełnienia. Obok położył archaiczne, atramentowe pióro. Powszechnie wiedziano, że w ten sposób wita się zamożnych gości pochodzących z Błękitnej Planety. Dla nich to utrzymywano cały stary system rejestracji. Tubylec uśmiechnął się ukazując trójkątne zęby i spytał jeszcze chcąc się upewnić:

   – Państwo Sarronowie i Gotiebowie?

   – Tak – odrzekł Simon wysuwając się przed innych.

   Po wypełnieniu formularzy, podróżnicy otrzymali klucze do apartamentu wykonane w formie plastikowych kart. Za ich pomocą mogli również uruchamiać roboty sterujące windami i wejściami do strefy parkingowej. Jak czynili to zazwyczaj, pobyt w nowej społeczności postanowili rozpocząć od skorzystania z szerokiej oferty kulturalnej. Wszyscy zgodnie przyjęli propozycję jednego z podwodnych teatrów. Mieścił się on w centrum Mne, na jednej z dwudziestu kondygnacji rotundy przeznaczonej na instytucje kultury. Polecieli tam wieczorem wynajętym grawilotem. Miasto świeciło tysiącami barw, a rozmaite pojazdy unosiły się wokół niczym chmary tęczowych owadów.

   Kiedy już, jak inni, przełamała nieśmiałość, Leia znów trzymała się blisko Leo. Chłopak bardzo się ucieszył. Uściskał ją i pocałował nagle, podobnie jak ona uczyniła to w Genewie. Nie żałował już, że został wybrańcem Bytu Kuli, o czym zaczęto mówić tu i ówdzie.

   Aby dostać się z kolei do konkretnego miejsca w teatrze, z platformy parkingowej, gdzie można było nabyć bilet na przedstawienie, należało wejść do jednej z kilkunastu śluz. Opasywały one scenę i basen dla widzów. W śluzie trzeba było założyć specjalny zestaw odbiorczy połączony z maską tlenową i z okularami. Po zalaniu śluzy wodą i po otwarciu drzwi wewnętrznych, należało już tylko dopłynąć do miejsca na widowni wskazanego na wodoodpornym bilecie.

   Widzowie zbierali się stosunkowo długo, najważniejsze było jednak ich bezpieczeństwo.  A kiedy już zajęto wyznaczone miejsca, obsługa teatru sprawdziła swoje mikrofony dystansowe oraz specjalne głośniki zamontowane dodatkowo w fotelach dla widzów. Następnie na scenie pojawił się konferansjer. Był nim młody, wysoki rotafish wyposażony w symulator śpiewu roteńskich orek oraz w zestaw translatorów. Humanoid nosił wodoodporny, czarny frak, czyli znak przejęcia przez tubylców elementu kultury człowieka.

   Leo rozejrzał się: widownia w sporej części składała się z rotafish. Miejscowi nie potrzebowali naturalnie masek tlenowych. Niepotrzebne im były także wspomniane symulatory,  posługiwali się bowiem co najmniej dwoma językami – prócz lokalnego lądowego używali mowy podwodnej. Tę zaś przejęto od przodków, którzy znacznie dłużej przebywali pod wodą . Nie tylko ten język musiał być przetworzony choćby dla ludzi czy Gorków. Same roteńskie orki zaś podobne były do ziemskich wielorybów, tak samo zresztą jak ich mowa. Ssaki tamte zamieszkiwały niewielkie, śródlądowe morza znajdujące się jedynie w strefie umiarkowanej. Oprócz rotafish z kolei w teatrze pojawiło się około tuzina ludzi z robotami – opiekunami, niewielka grupa Indorian, kilkoro Gorków, Noków, Rotenów oraz para enf. Wszyscy właściwie wpatrywali się w oświetloną scenę. Obok konferansjera zaczęli już gromadzić się aktorzy aby przed rozpoczęciem przedstawienia wykonać ukłon w stronę publiczności. 

   W zestawie odbiorczym Leo zabrzmiał głos konferansjera – zdania wypowiedziane w nowym galaktycznym. Powszechnie wiedziano oczywiście, że większość przedstawicieli znanych ras zna ów język, dla nich więc translacja była zbędna. Koniecznym jednak stawało się spojrzenie na każdego potencjalnego widza, stąd prezenterzy i aktorzy obwieszeni stosownymi urządzeniami schowanymi częściowo pod wodoodpornym ubraniem.  

   Po krótkim wystąpieniu dyrektora teatru pierwsi aktorzy rozpoczęli wygłaszanie swoich kwestii. Głównymi bohaterami sztuki było niemłode już roteńskie małżeństwo. Małżeństwo z rozsądku, jak się początkowo wydawało, które z czasem nabrało wielu barw. Ledwo tlące się uczucie zamieniło się w dojrzały, piękny owoc. Wielu widzów uznało zatem, że wspomniani bohaterowie przedstawienia byli sobie przeznaczeni. Że dalekosiężne i nie zawsze jasne tym samym plany Pradawnych, albo Bytu Kuli właśnie w osobach tychże Rotenów uwidoczniły się w pełni.

Rozdział XV

Cień i blask

Następnego dnia podróżnicy ruszyli do pobliskiej sieci sklepów z upominkami. Asortyment obejmował drobne figurki wykonane ręcznie między innymi z alabastru i płaskorzeźby. Także bogato zdobioną biżuterię oraz większe przedmioty, jak chociażby malowane wciąż ręcznie obrazy, dawne papierowe książki mówiące o historii strefy umiarkowanej i tworzone masowo repliki rozmaitych budowli.

   W przeciwieństwie do obiektów kulturalnych sklepy, jak wszędzie, oblegane były przez najrozmaitsze istoty. Można tam było zobaczyć cały przekrój społeczeństwa nierzadko poruszającego się w towarzystwie robotów obronnych albo branżowych. Max reagował na nie bardzo entuzjastycznie, przy czym chodziło głównie o rzadkie ciągle androidy.  Tu i ówdzie zaś, obok osób obnoszących się ze swym bogactwem, siedziały te zepchnięte na margines. Rotafish wyciągające blade dłonie w kierunku barwnych ciągów istot pochłoniętych własnymi sprawami. Wybiegając w przyszłość należałoby zaakcentować, że Simon Sarron założył tam kolejną fundację licząc, iż wsparci tubylcy spróbują powołać do życia własne firmy. Że owa ryba zamieni się kiedyś w wędkę.

   Tymczasem na jednym z mniej obleganych stoisk pan Gotieb wybrał kilka starodruków. Dziwnie niespokojny sprzedawca zapewniał, że są oryginalne. Że w dobie wzrokowców pochłaniających trójwymiarowe obrazy dla wytrawnego czytelnika staną się czymś wyjątkowym. Ku zaskoczeniu podróżników ojciec Lei zerknął porozumiewawczo na młodego handlarza, który mógł być zamieszany w kradzież po czym spokojnie zapłacił za książki. Nie spytał w jaki sposób rotafish wszedł w posiadanie nietuzinkowych rzeczy. Leia zaś kupiła obok niewielką alabastrową statuetkę króla walczącego kiedyś o niepodległość. Władcy  toczącego ciężkie boje z Ind. Na stoisku obok państwo Sarron zakupili również papierowe książki, ich sprzedawca posiadał jednak wszelkie możliwe zgody na handel, co od razu uwidocznił. Stojący tam Leo nabył niewielkie malowidło przedstawiające jedno z miast rotafish z lotu ptaka. Dzieło odzwierciedlało poniekąd i jego zapędy, lubił bowiem czasami coś stworzyć używając narzędzi rysunkowych.  

   Pan Gotieb tymczasem zatrzymał się trochę z boku i przez dłuższą chwilę pocierał dłonią czoło. Potem stanowczym krokiem wrócił do młodego handlarza, położył przed nim starodruki i zażądał zwrotu pieniędzy. Rotafish drgnął, łypnął kilka razy jasnymi oczyma okazując niezadowolenie, ale pieniądze oddał. No cóż, nie chciał zapewne dodatkowych kłopotów. Nadeszły jednak niespodziewanie zaraz po tym, jak po raz kolejny nie okazał stosownych pozwoleń barczystemu Rotenowi oglądającemu jego towary. Obserwujący handlarza pan Gotieb wezwał najbliższych policjantów, a po krótkich zeznaniach ruszył z córką i rodziną Sarronów w stronę wyjścia.

   – Mam wrażenie, że jakieś prastare zło opętało mnie w momencie zakupu tych książek – wyznał starszy mężczyzna zaraz po opuszczeniu sklepów. – Przypomniałem sobie jednak treść Formuły i wypowiedziałem ją w myślach. To zadziałało jak cudowny lek! Zresztą mogłem się tego spodziewać od czasu pojawienia się mocy u Leo.

   – Może chodzi o kolejną harpię, która chce jakoś pomścić śmierć swojej siostry, albo o samych trójokich? – zauważył Simon Sarron. – Bogowie Ind nie brali jeszcze udziału w nękaniu nas.

   – To prawda – zgodził się stojący obok Leo – ale stawię im czoła tak, jak harpiom jeśli tylko pozwoli na to wszechobecny Byt Kuli albo Wieczny Niebieski.

   Leia podeszła do niego, bez słowa objęła go i położyła głowę na jego piersi.

Rozdział XVI

Polodowcowy świat

Kolacja w hotelowej restauracji minęła w przyjaznej atmosferze podsycanej zwycięstwem pana Gotieba nad złem. Sam starszy mężczyzna nie po raz pierwszy akcentował, że sukces ów zawdzięcza pomocy z góry.

   Siedzieli w okrągłej sali z zawieszonymi rozmaitymi hologramami. Trójwymiarowe obrazy przedstawiały głównie barwne oferty kulinarne i przeważały lokalne dania morskie. Podróżnicy zamówili płetwę stworzenia podobnego do ziemskiej orki oraz sałatkę warzywną. Wokół, przy okrągłych stolikach ozdobionych stepowymi kwiatami, rozmawiali przedstawiciele niemal wszystkich znanych ras. Gestykulowano energicznie komentując poszczególne zestawy dań, a nowy galaktyczny mieszał się ze szczekliwymi zdaniami Gorków, z pustynną mową Rotenów i z innymi językami.  

   Do apartamentu powrócili podróżnicy w dobrych nastrojach. Leia już od jakiegoś czasu zerkała na Leo chcąc powiedzieć mu coś dla niej ważnego, ale nie śmiała przerywać rozmowy dorosłych skupiającej się zresztą na lokalnych wrażeniach. Dopiero gdy młodzi ludzie na chwilę zostali sami, dziewczyna uśmiechnęła się szerzej, poprosiła Leo do swego pokoju, usiadła na sofie i powiedziała:

   – Kilka dni temu wspomniałeś o podróży na Tau Ceti 4, którą przed trzema ziemskimi latami odbyłeś z rodzicami i Maxem.

   – To prawda – odrzekł chłopak siadając obok. Przypomniał sobie pewien wieczór, kiedy to mówił o waleczności, między innymi Gorków i o podróży na ich planetę. Teraz zaś delikatnie objął Leię, która położyła głowę na jego ramieniu i poprosiła:

   – Opowiesz mi o tym?

   – Było to 25 lipca 2228 roku – zaczął podróżnik – i na Gorkalii również panowało lato. Oczywiście, jak zapewne pamiętasz z wczesnej edukacji, znaczną część tego świata obejmuje wciąż klimat polodowcowy, a lato w niektórych strefach nie jest nawet letnie. Tak, czy inaczej ma ono swe uroki – dodał chłopak. – Wtedy jeszcze tata dosyć intensywnie kooperował z szarozielonymi, jak mawia się czasem o Gorkach oferując im między innymi dobrych inżynierów z rozrastającej się własnej firmy. Ja cieszyłem się szczególnie, gdyż, oprócz krótkiego pobytu na Glebonii, nie opuszczałem Ziemi. Wtedy też żyło we mnie silne pragnienie przygody, co trochę wcześniej uwidaczniało się chociażby w szkole. Tam z niejakim Robinem Lindem psociliśmy niemal wszędzie, a nasza biedna wychowawczyni załamywała ręce i wzywała rodziców. Krótko jednak byliśmy grzeczni. Robin chciał być pilotem myśliwców i mam nadzieję, że ukończył szkołę i walczył z Ind. Ostatni raz widziałem go koło Lozanny, w przytulnej knajpce, ale od tamtego dnia minęły już całe lata – zaakcentował Leo i przerwał na dłuższą chwilę. –  Tymczasem lądowaliśmy w Hork. Jak uczono nas w szkołach, stolica Gorków pozostaje największym skupiskiem kulturowym tamtego świata i leży na terenach dawnych Gork. Ale nawet tam, stosunkowo daleko od strefy biegunowej i jeszcze zaraz po wycofaniu się lodowca na okres dwóch miesięcy, temperatura za dnia nie podnosi się powyżej pięciu stopni. Zimne jeziora i rzeki pełne ponoć smacznych, rybokształtnych stworzeń niosą resztki kry, która ponownie powstaje nocami. Na Ziemi takiego czasu nikt nie nazwałby latem – Leo uśmiechnął się wymownie. – Jeszcze przed skokiem zapoznaliśmy się z szeregiem ofert dla turystów – po krótkim milczeniu chłopak zmienił temat. – Na początek postanowiliśmy odwiedzić słynne lodowe miasta gdzie można przeżyć festyn słuchając opowieści o mitycznych herosach. Zabawa przy ognisku na pewno wskazana była w tak szorstkim klimacie. Hork zaś to miasto wielu kontrastów, bogatej architektury i zamożnych przedsiębiorców, wśród których niemało jest obcych. Inwencja Gorków znana jest przecież od dawna, wyróżnia ich obok odwagi, a zatem nawet tam, na zimne pola potrafi przyciągnąć inwestorów. Obok strzelistych, roteńskich gmachów i rotund stoją więc miejscowe, przysadziste budowle  przypominające trochę ebo enf. Pośród takich piętrowców i baryłkowatych domów zaznacza się między innymi łącząca rozmaite style architektura ludzi. Tam właśnie dostaliśmy stosunkowo duże pokoje, daleko od rozległego, krytego kosmodromu. Sięgający tacie do piersi szarozielony recepcjonista zapewniał, że ogrzewanie jak zawsze działa na galaktycznym poziomie. I mówił prawdę. Obserwując go z kolei przez dłuższą chwilę myślałem o barwie skóry tubylców. Tych humanoidalnych najbardziej chyba przypominających nas, ludzi. Pamiętasz jeszcze traktaty o Gorkach i o promieniowaniu gamma? Chodzi oczywiście o bardzo dawne czasy – chłopak przerwał na chwilę, a Leia pokręciła głową, ale odparła:

   – Tak naprawdę niewiele mi z tego zostało w głowie.

   Pilot uśmiechnął się ze zrozumieniem i kontynuował:  – Sprawa wydaje się istotna, ale przyzwyczajamy się przecież do zastanego porządku i przechodzimy do innych kwestii. Tak więc owe traktaty akcentowały przede wszystkim wpływ promieniowania  na kolor skóry naszych przyjaciół, konkretnie zaś na ich odległych przodków. Pisano przy tym, że to wysokoenergetyczne promieniowanie ukształtowało również gwałtowną, wojowniczą naturę Gorków. No cóż, to tylko hipotezy, ale ciekawe. Pytano oczywiście o źródło emisji gamma, o potencjalnych inicjatorów takiego działania oraz o ich cele. Jak się zapewne domyślasz, żadnej pewności nie osiągnięto. Dodawano tylko, że manipulacje aminokwasowe powodujące zmianę stanu skupienia melaniny, przeprowadzone naturalnie przez najlepszych biologów, mogą przyczynić się do uzyskania niemal każdej barwy skóry. Ale, jak już powiedziałem, hipotetyczni sprawcy tego dzieła pozostali nieznani. W ostatnich latach również nie słyszałem o rozwiązaniu tego zagadnienia. Skoro zaś jesteśmy przy Gorkach wspomnę jeszcze, że słowo gork to fonetycznie zmieniona przez nas dawna łacińska nazwa demonów brzmiąca ork. A chodzi tu o istoty ze świata podziemnego, o których pisał słynny niegdyś Tolkien. Z owych orków stworzył on odrębną rasę walczącą z siłami dobra. Tymczasem znane nam Gorki, nazywające siebie garh, wspomniane demony przypominają przecież jedynie fizjonomią, a i to w niewielkim stopniu. Stąd, jak pewnie słyszałaś, nazywane są brzydkimi ludżmi, chociaż ich kobiety nieraz zaskakują urodą. Już w latach wczesnej edukacji informowano nas, że język Gorków mnoży chyba najwięcej pytań. Podobny jest jednak do słabo poznanych języków wymarłych jeszcze w XX wieku i dlatego trudno szukać jego źródeł. Myślę, że u ciebie było podobnie? – chłopak odczekał kilka sekund, a Leia potwierdziła ostatnie jego zdania.

   – Wracam więc do opowieści – powiedział podróżnik uśmiechając się do dziewczyny. – Gdy już ulokowaliśmy się w hotelowych pokojach, przez pewien czas stałem przy wysokim, łukowatym oknie, za którym widziałem przede wszystkim świecącą różowawo centralną gwiazdę tamtego systemu. Mniejsze od naszego słońce Gorków, oglądane przez szybę, różni się oczywiście od tego z holo. Trudno opisać o co tak naprawdę chodzi, w każdym razie było wtedy piękne. Miałem wrażenie, że wszystko na zewnątrz przykryte jest delikatnym, czerwonawym welonem emanującym ciepło, chociaż wzmagająca się zawierucha zapowiadała bardzo zimną noc. Rano wyruszyliśmy na pobliskie targowisko i do kilku sklepów. Pobyt na Tau Ceti 4 rozpoczeliśmy więc od zakupu niewielkich pamiątek. Ubrani letnio, czyli w naturalne futra – kontynuował Leo z uśmiechem – chodziliśmy przez jakiś czas wzdłuż straganów pokrytych jeszcze nocnym śniegiem. Obok przemieszczali się inni turyści, przeważnie Gorki, ale całkiem sporo zjawiło się tam również  jeżowatych Nok oraz enfów. Cóż, klimacik sprzyjał tym stworzeniom. W takim otoczeniu, w sklepiku pod chmurką, kupiliśmy rzadką już oczywiście papierową książkę, statuetkę dawnego wojownika ze słynnego północnego plemienia Gork oraz rysunek miejscowego artysty przedstawiający zimowy pejzaż. Książkę nabyła mama biorąc pod uwagę między innymi jej temat, czyli stary romans. Tatę ucieszył wojownik wykonany z lokalnego drewna, a ja poprzestałem na wspomnianym rysunku stworzonym z kolei czymś, co przypominało ziemską sangwinę. Dzieło podpisano naturalnie jednym rodzajem hieroglifu, o czym niestety wciąż nie wszyscy wiedzą myląc pismo Gorków chociażby z roteńskim. A przecież jeden z podstawowych piktogramów opisujący samych szarozielonych ludzi powinien kojarzyć się nam szczególnie.  

   – Ja widzę w nim odwrócone y – wtrąciła Leia.

   – Dokładnie o 180 stopni – przyznał chłopak – a mi zawsze kojarzył się z człowieczkiem bez rąk. Z postacią idącą i lekko pochyloną.

   – Na ów hieroglif można patrzeć rozmaicie. Ale opowiadaj już, podróżniku!

   – Kolejny dzień był trochę cieplejszy i jaśniejszy – zaczął Leo. – Wzorem wielu innych turystów postanowiliśmy więc wybrać się do słynnych lodowych miast. Zapewne pamiętasz, że prawie koliście otaczają one gorkaliański biegun. Korzystaliśmy wtedy z pękatych grawilotów kursujących między strefą umiarkowaną, a polarną. Zdanie to trochę mnie bawi gdy wezmę pod uwagę tamto lato. Ale nic to, jak mawiał pewien mały rycerz z bardzo dawnej powieści – dodał chłopak z uśmiechem. – Za okrągłymi oknami pojazdów widzieliśmy coraz mniej zabudowań i coraz więcej śniegu, a czasem też jakieś włochate zwierzęta. Pamiętałem nawet nazwy niektórych z nich kojarzone jeszcze ze szkołą, istotniejsze jednak były ich formy, niekiedy bardzo zbliżone do ziemskich. W końcu jedno z lodowych miast o nazwie Org pojawiło się na sinym horyzoncie. Zobaczyliśmy je przede wszystkim na monitorach zamontowanych przed fotelami. Przysadziste, jasne budowle tworzące widoczne już wtedy zakole wydawały się baśniowym tworem. Pośrodku szklistego łuku górował obiekt przypominający stary, ziemski zamek. Całość przykryto przezroczystą kopułą najeżoną składanymi, szarymi antenami. Przyziemiliśmy na jednym z trzech lądowisk położonych niedaleko zakola tuż przed kolejnym zamknięciem dachu. Lądujące obok  szaroniebieskie grawiloty omiotła jeszcze śnieżna kurzawa. Miejskim pojazdem w formie półcylindra szybko dotarliśmy do dużego parkingu położonego przed lodowym hotelem. Jak wszyscy korzystaliśmy z tunelu komunikacyjnego rozciągniętego między lądowiskiem, a parkingiem. Chodziło oczywiście o zaoszczędzenie turystom dodatkowej utraty ciepła.  W ogóle, jak może wiesz, istnieją tam systemy równowagi. Z jednej strony utrzymują one ciepło wewnątrz poszczególnych budowli, z drugiej – zamrażają te sektory, które z jakiegoś powodu utraciły przypisaną im formę. Mogło do tego dojść choćby w wyniku zderzenia lodochodów poruszających się często z dużymi prędkościami. Uderzenie takiego pojazdu w lodową konstrukcję może poważnie ją naruszyć, albo nawet zniszczyć, a to z kolei nieraz ponoć osłabiało podstawowe elementy budynku wykonane z trwalszych materiałów – dodał podróżnik. – Lodowe twory miasta piętrzyły się w rozmaitych, często fantastycznych kształtach – ciągnął chłopak. – Próbowano naśladować różne style, ze względu na bezpieczeństwo trzymano się jednak masywności kompleksów. Niewątpliwym ogniwem systemu ochronnego były kuliste, czerwone roboty unoszące się między szklistymi budowlami. Maszyny zbierały dane o stanie ścian, stropów i dachów i współdziałały oczywiście z systemami  równowagi. Szarozieloni przewodnicy wskazywali kolejnym przyjezdnym portal hotelowy zwieńczony lodowymi płaskorzeźbami. Dzieła te przedstawiały twarze projektantów osobliwego miasta. Już wewnątrz lód przeplatał się z rozmaitymi technologiami – kontynuował Leo z lekkim uśmiechem. – Obok rur systemu ciepłowniczego zbierały się szkliste sople, a przy robotach kontrolnych piętrzyły się przezroczyste bryły kolejnych pomieszczeń. Ich podłogi nierzadko pokrywały grube dywany, a na ścianach wisiały przeróżne dzieła sztuki. Często stanowiły one stałą ekspozycję i zebrano je chyba z każdego znanego zakątka kosmosu. Tu i ówdzie widniały również szyby pancerne ochraniające obrazy albo płaskorzeźby. Być może słyszałaś kiedyś o malarzach europejskich zwanych impresjonistami, a jeśli nie – to nie ma oczywiście problemu. Tak, czy owak żyli oni jakieś czterysta pięćdziesiąt lat temu i malowali obrazy obserwując zmieniające się światło dnia. Wychodziły z tego migotliwe powierzchnie, dzieła naznaczone tysiącami kolorowych plamek.  Zainteresował mnie obraz niejakiego Claude’a Moneta przedstawiający odnogę Sekwany. Natomiast już w naszym apartamencie widziałem tylko kiepskie reprodukcje, chociaż gospodarze starali się, aby pokoje przypominały trochę nasz świat. Na początku wspomniałem o festynie – powiedział  chłopak delikatnie przytulając Leię. – A ów miał się rozpocząć tego samego dnia. Ucieszyło mnie to szczególnie, gdyż wtedy jeszcze byłem wielkim miłośnikiem wojska i wojen, chciałem być pilotem myśliwskim czyli wojownikiem z czarnych przestrzeni, a na owym festynie, przy ogniskach, miały rozbrzmiewać niezwykłe opowieści o dawnych gorkaliańskich herosach.  Nawiasem mówiąc, w szkole coś tam o nich nam mówiono. Zanim jednak na dłużej wyszliśmy na świeże powietrze, zjedliśmy obiad w jednej z pobliskich, lodowych restauracji. Sufit i ściany lokalu znaczyły naturalne zmarzliny, a kelnerzy nosili ciepłe, żółte kombinezony. Podawano między innymi pieczeń z miejscowych drapieżników oraz pięć rodzajów herbaty. Gośćmi byli przeważnie inni humanoidalni, z czego całkiem sporo ludzi i Indorian. Pomarańczowi żyli wprawdzie w cieplejszym klimacie, podobnie jak Roteni, ale tak jak wszyscy byli przekorni i ciekawscy. Wieczór w tamtych rejonach odbiegał od przekazów holo – ciągnął Leo z wymownym uśmiechem – i mienił się niepowtarzalnymi błękitami oraz fioletami. Same miejskie budowle z kolei wyglądały wtedy naprawdę baśniowo i kojarzyły mi się z tekstami pamiętnego Andersena. Z każdą chwilą przybywało osób zainteresowanych plenerową zabawą. Zorganizowano ją zaś z okazji kolejnej rocznicy urodzin nieżyjącego już architekta miasta. Festyn reklamowany był z wykorzystaniem trójwymiarowych filmów pokazujących rozmaite historie z życia zapomnianego trochę Gorka. Pośród lodowych drzew z kolei, wyrzeźbionych przez grupę młodych artystów i tworzących rodzaj parku, rozstawiono barwne stragany. Kupowano tam miejscowy alkohol oraz pieczenie ze zwierząt żyjących pod lodami niewielkich gorkaliańskich jezior. Szybko można było zauważyć, że humanoidalni trzymali się razem, Nok oraz enf zaś tworzyli większe nawet oddzielne grupy. Mimo wcześniejszych śladów awersji, widocznych również na naszym świecie, na festynie nie dostrzegłem szczególnej, międzyrasowej niechęci. Wszyscy uczestnicy zabawy siedzieli na specjalnych, ogrzewanych krzesłach łypiących zielonymi sygnalizatorami czuwania. Czekano niecierpliwie na pierwszych gawędziarzy oraz znawców mitologii dawnego plemienia Gork. Jeszcze ze szkół pamiętam, iż waleczni Szarozieloni z północy nazywali siebie garh.

   – A podstawą tej mitologii była góra Arh, czyli wysoka – wtrąciła Leia zaskakując chłopaka. Przez dłuższą chwilę wahał się, nie wiedział jak kontynuować opowieść.

   – Leo, w szkole wszyscy to przerabiali, ale szarozieloni znawcy tematu na pewno podjęli go w wyjątkowy sposób – dodała rudowłosa z zachęcającym uśmiechem. – Poza tym takie rzeczy ulatują przecież z pamięci, a ciebie podziwiam za pamięć i za barwne szczegóły. Prócz nazwy wiadomej góry bardzo mało z tego wszystkiego zostało mi w głowie, opowiadaj więc podróżniku!

   – No dobrze – westchnął młody pilot frachtowca i zaczął ponownie: – W pewnej chwili w naszej grupie pojawił się jeden z tubylców i ekspertów od wspomnianej mitologii. Opowieść rozpoczął od Ehk, czyli północnego kontynentu zwieńczonego poniekąd wiadomą górą. W jego wypowiedziach gorkaliańscy bogowie i herosi stawali się coraz barwniejsi. Szczególną uwagę zwrócił na Urka, śmiałka stawiającego czoła niektórym bogom. Chodziło o niespełnione obietnice – bóstwa miały opiekować się istotami przyziemnymi, stwarzać zwierzęta jako pokarm i łagodzić klimat. Tymczasem potężne istoty okazały dumę, zlekceważyły Gork i pozostawiły ich samym sobie. Zawiedzeni tubylcy właśnie w Urku dostrzegli wybawienie, a on sam zabił boga śniegu, mrozu i lodu, okrutnego Ahka. Czyn herosa spowodował cofnięcie się lodowca, co umożliwiło plemieniu przeżycie. Aby nie było tak łatwo należy dodać, że Urk współpracował z boginią Auh, czyli lokalnym słońcem. Bogini zbyt mocno zapatrzyła się w przywódcę szarozielonych i dała mu promień śmierci, do dziś tajemniczą broń, dzięki której Urk stopił wiadomego boga. Trzeba też dodać, że bogowie przybierali czasem postać cielesną. Ahk nosił wtedy biały płaszcz, a bogini poczęła syna z Urkiem. Nadano mu imię Unk, czyli wódz. Po latach na czele Gork Unk pokonał południowych Gehk. Związek bogini ze śmiertelnikiem nie spodobał się jednak najwyższemu bóstwu tamtego panteonu, Arhkowi. W gniewie przyćmił on Auh, na długo zasłonił ją chmurami i mgłą, Urka zaś zabił mrozem podczas jednej z wypraw przeciwko Gerk, to jest plemieniu zamieszkującemu strefę okołobiegunową. Tutaj z kolei trzeba dodać, że Arhk przejął moc Ahka władającego klimatem. Może pamiętasz, iż tak zwany Słup Urka stoi wciąż na Ehk?

   – Coś mi świta – odrzekła Leia. – Forma człekopodobna, jakaś imitacja stworzona pewnie na potrzeby mitu i komercji. Może nawet widziałam ją kiedyś w holo.

   – Dokładnie – podsumował Leo.  – Można by dodać, że ostatecznie zwyciężyli bogowie, czyli jak to w życiu, gdzie silniejszy pokonuje słabszego. Odwaga czy nawet zuchwałość potrzebne są z kolei do osiągnięcia chociażby niewielkich celów. Przy tamtym ognisku, całkiem blisko mnie, siedział miejscowy chłopiec – kontynuował podróżnik. – Dzieciak jeszcze, bardziej zielony niż szary. Jego drobna twarz wykrzywiała się w łobuzerskim uśmiechu, w dłoniach trzymał bowiem dwa metalowe kufle pieniące się gorkaliańskim piwem. W pewnej chwili, zachęcany przez rówieśnika, przyjąłem podgrzany alkohol i ukradkiem zacząłem go próbować. Rodzice z Maxem siedzieli nieco dalej, zasłuchani i milczący. Zanim więc opowieść tubylca dobiegła końca, czułem, że mogę latać…Tata zauważył w końcu, że zachowuję się dziwnie, wszystko wyszło na jaw i poczułem się po prostu głupio. Z życia przyjąłem to, co jedynie na pierwszy rzut oka wydaje się atrybutem dorosłości. Ciemna strona natury, domena harpii lub trójokich, pochłania także nas, albo raczej jest częścią nas – dodał Leo z naciskiem. – Wcześniej niż przewidywali, rodzice wrócili ze mną do hotelu, a ów szarozielony entuzjasta grzanego piwa nigdy więcej już się ze mną nie spotkał. Z głupią miną zniknął na zawsze, mam jednak nadzieję, że odnalazł mocniejsze podstawy swojej wschodzącej przecież egzystencji. Przez cały kolejny dzień niewiele rozmawialiśmy, ale milczenie było aż nadto wymowne – ciągnął młody pilot ze smutkiem. – Max próbował powiedzieć coś mądrego, lecz gubił się w zawiłościach natury swego młodego pana. Przedłużające się milczenie przerwał wreszcie tata. Usiadł naprzeciw mnie, położył dłoń na moim ramieniu i opowiedział mi po prostu o własnych, młodzieńczych wygłupach. Tak naprawdę były podobne do moich. Tata uśmiechał się przy tym trochę smutnie, potem wyraził silną wiarę w ród Sarronów akcentując zdrowy rozsądek i odpowiedzialność. Widząc moją głęboką skruchę rodzice zdecydowali, że kolejny dzień powinien przynieść jakąś  radość i zarazem nowe atrakcje. Długa pokuta wskazana była w przypadku ciężkich przewinień, albo przestępstw.  Po ciepłym śniadaniu wróciliśmy zatem do lodowego parku. Odbywały się tam tradycyjne skoki na specjalnych, metalowych amortyzatorach przytwierdzonych do wzmocnionych butów. Zabawa polegała na wskakiwaniu do śnieżnych tulei i można było potraktować ją jako rodzaj konkursu.  

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko