Grzegorz Ćwiertniewicz – Silna kruchość, czyli słów kilka o Grażynie Barszczewskiej

0
116

Podjąć próbę opisania bogatego dorobku Grażyny Barszczewskiej na kilku stronach, to wygłupić się. Nie da się. Za dużo tego. A gdyby Grażyna nie była wybredna, byłoby tego jeszcze więcej. Ale zna umiar i ma poczucie dobrego smaku. Nie przyjmowała wszystkiego, jak to niektórzy mają w zwyczaju. Zgadzała się, jeśli był wybór, tylko na udział w takich spektaklach, które powstają w celu wyższym niż samo powstanie. Wyjście na scenę musiało i musi być zawsze uzasadnione. Musi być po coś. Oczywiście,  musi dotykać istotnych wartości. Sceniczna postać musi mieć coś do powiedzenia. Nie, nie musi pouczać, bo nie ma Grażyna skłonności do dydaktyzmu. Ale powinna ukierunkowywać moralnie (choć to chyba nie najlepsze słowo) – niezależnie od tego czy postać jest dobra czy zła. Wychodzi się na scenę dla widza i do widza. Z jednej strony wpływa się na jego wrażliwość, z drugiej – skłania do refleksji, wyciągania wniosków i przeżywania. Grażyna absolutnie daleka jest od rządzenia duszami, ale postrzega swój zawód w kategorii misji. Mało o tym mówi, bo więcej robi. Nie lubi, jak sama często powtarza, bicia piany. Ale tak. Teatr dla Grażyny jest miejscem oddziaływania, wymiany energii pomiędzy aktorem a widzem. Nie postrzega go w kategorii świętości, ale traktuje go poważnie, z należytym szacunkiem.  Poważnie też podchodzi do swojego zawodu. Nie uznaje tanich kompromisów. Wymaga dużo od innych, ale najwięcej od siebie.

I tak od pięćdziesięciu lat. W tym roku półwiecze pracy artystycznej Grażyny Barszczewskiej, wybitnej, aktorki teatralnej, filmowej, radiowej i kabaretowej. Choć tego półwiecza mentalnie i fizycznie zupełnie nie widać. Grażyna bowiem wciąż podchodzi do swojej pracy z takim entuzjazmem, jak gdyby dopiero zaczynała. Silna, bo nie ustępuje, i krucha, bo wrażliwa, odważna, bo nie boi się wyzwań i delikatna, bo dobrze wychowana. Wciąż poszukuje, wciąż śmiało eksperymentuje i wciąż jest ciekawa. Pamięta o przeszłości, ale nie zamyka się na przyszłość – w tym również na reżyserów młodego pokolenia. Zamknąć to, co wydarzyło się do tej pory, w kilkudziesięciu zdaniach, nie jest możliwe. Potrzebna jest porządna monografia, na którą, mam nadzieję, przyjdzie czas. Popełniliśmy wspólnie z Grażyną Barszczewską już jedną książkę. „Amantkę z pieprzem”, wywiad-rzekę, w której dużo opowieści o życiu Bohaterki. Ale o tym za chwilę. Dziś, jak mawia prof. Eugeniusz Czaplejewicz, dotknę dorobku jedynie skrzydłami motyla.

            Żeby być dokładnym, powinienem napisać, że z obliczeń wychodzi, że to nie równe pięćdziesiąt lat a pięćdziesiąt dwa Grażyna Barszczewska, aktorka o wielu teatralnych twarzach, zachwyca nas swoim talentem. Zaczęło się od „Czajki” Czechowa w reżyserii Ireny Byrskiej. Marzec 1970 roku. Teatr Ludowy-Nowa Huta w Krakowie. Grażyna wystąpiła w roli Niny Zariecznej. Była wtedy studentką Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. A żeby być jeszcze bardziej dokładnym – to w sumie pięćdziesiąt trzy lata, jeśli weźmie się pod uwagę „Złotą Czaszkę, czyli historie o duszy anielskiej i czerepie rubasznym” Juliusza Słowackiego w reżyserii Jerzego Golińskiego, z 1969 roku. Co może być ciekawostką – w przedstawieniu tym wystąpił również Jerzy Szmidt, późniejszy mąż Grażyny, a także Marian Dziędziel, którego dzisiaj widzowie wielbią za role filmowe. Oczywiście, poza nimi, cała plejada ówczesnych uznanych krakowskich aktorów. Nie będę jednak bawił się w matematyczne obliczenia, bo nie to jest najważniejsze. Półwiecze to półwiecze. Najważniejsze jest, że Grażyna Barszczewska nigdy nie zgubiła tak zwanego oczka i że pracując nie na sukcesy, wypracowała ich wiele. Nie myślę tu o nagrodach, które, naturalnie, otrzymywała, ale o rolach, które na zawsze zapisały się w pamięci widzów.

            W połowie marca w Teatrze Polskim w Warszawie odbyło się spotkanie jubileuszowe z Grażyną Barszczewską. Były kwiaty, życzenia, wyrazy uznania, dyplomy, rozmowa prowadzona przez Janusza Majcherka. Nie było jednak patetycznej fety. Nie dlatego, że trwa martwiąca nas wszystkich wojna na Ukrainie, nie dlatego, że niedawno skończyła się pandemia (a może się nie skończyła?), ale dlatego, że Grażyna nie przepada za takimi wydarzeniami, często przerośniętymi i nazbyt pompatycznymi. Często powtarza, że to, co ma do powiedzenia, mówi ludziom ze sceny. Za bardzo szanuje czas widzów, żeby absorbować ich sobą zbyt długo. Warto wspomnieć, że słynie ze skracania tekstów do minimum, do najważniejszych kwestii. Piszę o tym nie od parady, ale żeby uwydatnić szlachetną cechę Grażyny – skromność. Prawdziwą. Szczerą. Zawodową i prywatną. Pomimo iż ma świadomość swoich osiągnięć, sympatii ludzi, zachowuje się niebywale skromnie. Chyba nawet z pokorą podchodzi do świata. Myślę, że to uznać należy za receptę jej fenomenu – stabilność emocjonalna, brak próżnego samozachwytu i dystans. Grażyna potrafi trzeźwo patrzeć na świat i tak samo go oceniać. Jest znakomitą recenzentką rzeczywistości i fantastyczną dyskutantką. Niezwykle wyważoną, ale stanowczą (otwartą przy tym na polemikę). Prywatnie – za co bardzo ją cenię – jest wrażliwą, czujną, pomocną i troskliwą koleżanką (nie odważę się napisać – przyjaciółką – bo nie uzurpuję sobie prawa) godną bezgranicznego zaufania. Tak. To ważne. Już wiem, co pomyśli, jak będzie czytała ten tekst: „Nie, nie przesadzajmy”. Nie. Tak właśnie jest. W żadnym razie nie jest skoncentrowana na sobie (na swojej pracy, owszem; jest, nie boję się tych określeń, pracoholiczką i perfekcjonistką). Ale żyje normalnym życiem, interesuje się losem drugiego człowieka. No i życie oddałby za swoje ukochane wnuczki, dla których, pomimo ogromnego zaangażowania (tylko w Teatrze Polskim występuje w kilku przedstawieniach i prowadzi główne lub równie duże role), zawsze znajduje czas. Dla nich i ich psa. Grażyna potrafi znakomicie doradzać, ale tylko tym, którzy tego chcą. Nienachalnie. Z doświadczenia. No właśnie. Można by tak w nieskończoność. Wdzięk. Charyzma. Czułość. Kobiecość. Normalność. Właśnie to buduje Grażynę Barszczewską. I to czyni z niej nie tylko wielką aktorkę, ale i cudowną kobietę. Dama. Klasa. Gust. Takt. Oj, tak. To pierwsze skojarzenia, które przychodzą na myśl tym, których się o nią pyta.

            Wróćmy do wieczoru jubileuszowego. Uświetnił go „Wiśniowy sad” w reżyserii Krystyny Jandy. I znowu Czechow. Spotyka się z nim Grażyna średnio co dwadzieścia lat. Wspomniana „Czajka”, „Wiśniowy sad” w latach dziewięćdziesiątych, we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, u Andro Enukidze. I teraz – znowu Raniewska. Ale już inna. Bardziej dojrzała. Z innym bagażem życiowych doświadczeń. Ta Raniewska w pełni uwydatniła kunszt aktorski Grażyny. Niejednoznaczna, balansująca na granicy obłędu. Nieobliczalna. Wymagająca nadludzkiej siły. Przerażająca. Wpadająca ze skrajności w skrajność. Dzięki opanowanym do perfekcji środkom wyrazu, stworzyła Grażyna Barszczewska postać z krwi i kości, bardzo aktualną w dzisiejszych czasach. Co więcej – poszła na całość. Pokazała też siebie z nieco innej strony.  Monolog, którego tu opisywać nie będę, bo to nie recenzja, a którego nie da się usłyszeć w innych adaptacjach, wbija, ujmując rzecz kolokwialnie, w fotel. To fenomenalny popis aktorski na takie lecie właśnie. Spektakl i sama rola Grażyny wymaga bez wątpienia szerszego omówienia, w odrębnym tekście.

            A co między Czechowami? Działalność artystyczna na wielu frontach. Naturalnie, najwięcej w teatrze – w spektaklach Janusza Warmińskiego, Jerzego Grzegorzewskiego, Jana Świderskiego, Kazimierza Kutza, Edwarda Dziewońskiego, Jana Buchwalda, Jana Szurmieja, Sylwestra Chęcińskiego, Anny Smolar, Józefa Opalskiego, Leszka Bzdyla, Macieja Wojtyszki czy Moniki Strzępki. To w żadnym razie nie wyczerpuje listy reżyserów, z którymi Grażyna Barszczewska współpracowała przez te lata. Każde nazwisko to inne patrzenie na teatr, inne poetyki, inne formy, inne oczekiwania. Wskazują bez wątpienia na różnorodność, której Grażyna potrafiła sprostać i wciąż potrafi. Nie ma problemu, żeby zagrać jednego wieczoru Burdelmamę w „Pożarze w burdelu”, drugiego – Marlenę Dietrich w „Marlenie. Ostatnim koncercie”, trzeciego Janinę Miłosz w „Deprawatorze”, a ciągu dnia, dla najmłodszych widzów, wcielić się w kilka ról w „Królowej Śniegu” (w jednej z nich nie została rozpoznana nawet przez własnego męża – choćby po głosie).

W teatrze bywa nie tylko aktorką. Również reżyseruje. Żeby wspomnieć „Zazdrość” Esther Vilar (Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie) czy „Dulskich z o.o. (macierzysty Teatr Polski). Jest również autorką sceny teatralnych. Między innymi do „Scen niemalże małżeńskich Stefanii Grodzieńskiej”, przedstawienia utrzymanego w duchu kabaretu literackiego dwudziestolecia międzywojennego, granego z powodzeniem już od ponad dziesięciu lat (obok Grażyny Barszczewskiej podziwiać można aktorstwo Grzegorza Damięckiego). Skoro już wspomniałem o kabarecie, to trzeba nadmienić, że współpracowała również z „Dudkiem”,założony i kierowany przez cały czas istnienia przez Edwarda Dziewońskiego. Do tego dochodzi Teatr Telewizji –  blisko pięćdziesiąt ról, a także Teatr Polskiego Radia – tu role trzeba liczyć już w setkach.

Osobny rozdział w dorobku Grażyny Barszczewskiej stanowi film. Choć szerszej publiczności kojarzy się przede wszystkim z Niną Ponimirską „Kariery Nikodema Dyzmy”, to nie tylko tą rolą zdobyła uznanie telewidzów i kinomanów. Ta, owszem, przyniosła jej popularność. Najważniejszą przyczyną, dla której zapragnąłem napisać książkę o życiu i twórczości Grażyny Barszczewskiej, była chęć pokazania, że w żadnym razie nie jest aktorką jednego filmu, że nie jest jedynie Niną, że ma swoim dorobku wiele znakomitych ról w filmach, które również warto poznać, żeby uchwycić jej wszechstronność. W przypadku filmu jest podobnie jak z teatrem – Grażyna nie decyduje się na rolę tylko po to, żeby pokazać się na ekranie. Decyduje się, bo jej bohaterka ma coś do zakomunikowania czy pokazania. Wspominałem już, że w imieniu Grażyny (choć udzieliła sporo wywiadów) wypowiadają się jej postaci. Szczególne miejsce w jej karierze zajmuje film Roberta Glińskiego „Wszystko co najważniejsze”, za który ukomplementowała ją sama Meryl Streep. Na planie „Jakuba kłamcy” w reżyserii Petera Kassovitza spotkała się z Robinem Williamsem czy Alanem Arkinem. Grała u Kingi Dębskiej („Plan B”, Marii Sadowskiej („Dzień kobiet”), Wiesława Saniewskiego („Wygrany”), Petera Greenaway’a („Nightwatching”), Bogusława Lindy („Seszele”), Andrzeja Wajdy („Pan Tadeusz”) czy Stanisława Różewicza („Anioł w szafie”). Zadebiutowała na ekranie u Andrzeja Żuławskiego, w „Trzeciej części nocy”. Nieobce były jej również seriale. Cała paleta postaci i ich charakterów. Tylko oglądać.

            Czuję, że przekroczyłem już dozwoloną liczbę znaków. Kontrolowałem się, jak mogłem. Bogaty dorobek niezwykle interesującej aktorki stale się powiększa. Grażyna Barszczewska nie wychodzi z teatrów. Co cieszy. I krzepi. Drzemie w niej potężna siła, która Stała się, bez przesady, ikoną polskiej sceny, niekwestionowanym autorytetem dla zdobywających aktorskie szlify koleżanek i kolegów. Staram się omijać patos, ale czasem się nie da. Życzę Grażynie Barszczewskiej, żeby królowała na teatralnych scenach, jak najdłużej, żeby aktorstwo wciąż dawało jej siłę i satysfakcję. Żeby zaśpiewała dla nas coś od czasu do czasu (a śpiewa wybornie). Znać Grażynę i móc przebywać w jej towarzystwie to zaszczyt. Wiem, co piszę. Niech żyje!

Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych, historyk filmu i teatru polskiego, polonista, wykładowca akademicki,  menager, autor książek: “Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko” (2015) i “Amantka z pieprzem” (2019), a także wywiadów z ludźmi ze świata kultury, recenzji oraz artykułów o tematyce teatralnej. Należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC). Publikuje m.in. w “Polonistyce”, “Teatrze”, “Śląsku”, “Odrze”, „Przeglądzie” i “Yoricku”, a także w kilku wortalach kulturalnych.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko