VII … czyli nawet jeśli
Nie pytaj, czy nasz czas przyszedł. Może on troszeczkę dalej od już.
Popatrz, sikorka prosto z nieba zeszła, rdza olszyny i znój wody.
Widoczek jak z wiersza. Nurt płynie raczej przed siebie,
a jakby wbrew. W oku wody i sikorki, w niewidzeniu powietrza
przejrzało się. Pewnie wzajemność
spłynęła za kres. Rozsiały się dni spopielenia.
Nawet jeśli mnie nie ma, to jestem,
uniesie mnie religia powietrza. W swoim kodzie powtórzy woda.
A ty dotykiem po skórze, na odległość ręki chcesz mieć.
Przedkładasz wiązania chemiczne, helisy prawoskrętne ścigające się z Bogiem.
Tymczasem u mnie bez apoteozy. A przecież prawa noga
wyrosła z ewolucji. Lewa na obraz i podobieństwo.
Długą drogę zostawiły za sobą. Zatem droga,
ona na rozstajach i tam też się nie kończy, i za ostatnią pętlą nie.
Mamiły oczy. Czemu dawałam wiarę oczom?
Nawet jeśli mnie nie ma, nawet jeśli…
VIII … czyli ach ten Szekspir
Na zdjęciu trzymali się za ręce, widocznie za długo. ONA w czerwonej
sukience to tamta JA. Zabawne, nadal mam imię. MELA – niby
zwyczajne, a jednak nie. Na peryferiach doświadczam teraz metafizyki,
albo inaczej: uzdatniam ziemię prowincji, w niej rodzą się kamienie.
Kamień musi znać swoje miejsce. Człowiek musi znać.
Jestem kamieniem, jestem
ziemią. Jestem kamieniem ziemi, jestem u szyi. Jaki miałam wybór gdy…
gdy gubiłam wylinkę. Ale skoro już tu jestem, muszę sprawdzić,
czy wciąż pielęgnuje się higienę rasy, a na widok skóry
w kolorze mojej sukienki kciuk kieruje się w dół.
Powtarzali, że ten przylądek – przychodzi mi do głowy takie ciche słowo –
i że przygarnie wszystkich.
A oni zapadli się w sobie. Pochowali nawet wklęsłe cienie.
Gdzie jest mój?
Weszłam do swojego wnętrza, dawno mnie tu nie było.
Potwierdzam niebytem byt. Właśnie całowałam nierzeczywiste
gdy… zabolało katońskie: człowiek to jego wybór!
Mocno powiedziane i jaka pewność w głosie.
Ale selekcja, co z nią? To jeszcze możliwość
zmieszana w jednym worku z wyborem lub dobór naturalny już?
Lubię Einsteina, zawsze chciał wiedzieć. Tak bez ogródek
spytał kiedyś Boga, czy miał wybór przy tworzeniu świata?
Nie wiem, co usłyszał, ale w uszach pobrzękuje Szekspir
i ten jego zmysł oceny: Niewielki jest wybór wśród zgniłych jabłek.
O ironio, leżę jak należy – jaki miałam wybór – pod złotą renetą
o korze pomarszczonej niczym przegub nikłej ręki. Ona też
z wyżu demograficznego, opętańczo płodzi co drugi rok. Owoc?
Ma smak ziemi, słońca i mnie. Nienadaremnie tu jestem.
IX … czyli ocalał oniryzm
Oniryzm ocalał tymczasem. Trudno powiedzieć, co było powodem.
I przejął własności obłoków. Obrazy do dziś wymykają się ciężarowi
powiek, są nie do upilnowania. Mają w sobie coś ze sfer niebieskich
i trochę z mnemonicznych zasad.
Nie wiedzieć, jakim cudem przypominają całkiem realne zbiory,
co nie znaczy z tego świata. Jakby matematyka
w porządkowaniu miała ostatnie słowo. Wyhodowane zawczasu fabuły
częściami nachodzą na siebie. Czasem pokrywają się wątki, czasem
osnowy. Owszem, są i podzbiory. Niektóre nieporadnością przypominają
rysunek dziecka, ale to gadające w nich przeświadczenie, że niebieski
może niebo przebić, jest wprost gargantuiczne. Wtedy już wszystko
może się zdarzyć. Epizod w dziejach i incydent w losie.
Omamy, powiastki, mamidła i w siebie patrzenie – grupują się
jak po gruntownym sprzątaniu. Powtarzam, tworzą całkiem realne
zbiory. Jest więc to, co na zawsze postanowione, i to,
do czego możesz dorzucić swoje trzy grosze.
„Gry do-słowne”, fragment z części drugiej
Dziennik intymny
II
Czy o takiej intymności szepcze moja łąka?
Jej korzenie, mój Boże, to już przecież ziemia. Dół
i ziarna zsypane z klepsydry. Lecz ty o bezwstydzie
jakichś dwojga splecionych dotykiem. Nieśmiałym jak zalążek.
A we mnie wylękłość. Oddech mojej łąki jak dusza na ramieniu.
Nie wiem, czy on bardziej zimny, czy bardziej samotny.
Czułeś kiedyś taki na plecach? Nie widzisz, a mrowi.
Igłą przeszywa od stóp po błękit. Mozolnie uczyły nas tego
kolejne miłości. A teraz stoisz wobec siebie. Sam. Ze sobą.
Do krwi, do kości zażyłość duchowa.
Taki sakrament jak z drugim ciałem.
Gdy dzieli tylko ziarno piasku, które wpadło
nie przez przypadek pomiędzy.
„Gry do-słowne”, fragmenty z części trzeciej
De profundis
11.
Chór: Szukają się tam, skąd nigdy nie wyszli, bo ziemia
zamknięta jest niebem. Bo ziemia ma obrót,
a obrót jest w czasie, a czas wielki nieskończenie.
Ścielą do snu fałd ziemi. Zanim się rozsupła początek, zanim koniec z początkiem się zwiąże, budują wstecz swoje życie. Jakby im pamięć została tylko. Jakby ten węzeł mieli na własność. Obrazy wchodzą im w drogę, lecz czy w odsłonie jasnej?
– Ojciec bił matkę. Chowałem się do szafy.
– Prosiłam, żeby nie, że w domu są dzieci – monidło wisiało nad łóżkiem.
– Rano siedziałem przy stole i patrzyłem na czerwone buraki, które obierała. Były jak jej oko. Za plecami wisiał wyszywany domek. Nie lubiłem tych niebieskich liter, które wczoraj ojciec kazał jej głośno czytać: Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
12.
Chór: To gra z pamięcią się toczy, w której stawką sumienie.
Sumienie.
Życie zapada w pamięć. Ciemna materia wyziera z kątów. Krzywda jest samowystarczalna, poddaje się własnej narracji.
– Ta ręka była ciężka, nie mogłam pod nią unieść odwracania głowy. Miała pilnować moich myśli, żeby nie wyszły z sali katechetycznej, gdy po pacierzu otworzą się drzwi i na podwórko wyleje się ten cały krzyk. Sto guziczków czarnej sukienki najpierw odgradzało mnie od matki boskiej. Niebiesko patrzyła tylko na inne dzieci. Potem guziczki przyciskały mnie do ławki, gdzie leżał do religii zeszyt. W mojej buzi dwa razy w tygodniu gnieździł się nie mój język. Długo nie mogłam jeść cukierka. W domu mówili, że jestem niedobra, że jestem jak niemowa nieobecna.
– A gdzie była matka?
– Sto tych samych guziczków chodziło po kościele. Na tacy brzęczały pieniądze. Coraz bliżej brzęczały. Mama też dała pieniążka za to, że się nachylił i kazał po mszy przyjść do siebie. Poszła tam z moją ręką. Potem za rękę co wtorek i piątek odprowadzała mnie do drzwi religii, żebym nie odwróciła się od Boga. I szybko szła do domu.
– (grobowa cisza)
– Dobrze, że mnie schowali pod spodem. Pan Bóg tutaj nie zagląda. Jak tylko będę lepsza dla wszystkich, zaraz mnie wypuszczą z pudełka.
Chór: W stromym ogrodzie, w zetlałym zachodzie gęstnieje
tajemnica.
13.
Sieroctwo pamięci. Obrazy widziane z perspektyw. Ci Oni pamięć zapamiętale ćwiczą, wtórują im koty, wycięte dęby. W kolejce stanęła lipa. Lecz czyja to pamięć – niczyja może? Tam krzyże do nieba idą, gdzie wszystko leży pokotem. Jedni się kłębią, drudzy w uścisku – na koniec każdy osobno. Mundo, mundo i profundo. Pnie się Wieża Babel.
– Poszedł do pierwszej śmierci zamiast do pierwszej komunii. Do tchu ostatniego ćwiczyliśmy opuchłej wiosny precyzję skoków na jednej nodze. Gra nazywała się „w klasy”, tej gry już nie ma. Dzieci z niej jakoś wyrosły. Ale wtedy nie była nawet na wyrost. Przesuwaliśmy po kratkach narysowanych kredą pudełko po paście do butów wypełnione piaskiem. Wszystko działo się gwałtownie, bo już nas gonił „berek” po rozgrzanym asfalcie. Czasem dało się wiatr prześcignąć, ale nie dało się przechytrzyć Czarnego. Żeliwny właz otworzył pod nogą Wojtka. Otworzył i zamknął za nim. Za trzy dni jeszcze raz łopatą rozkroili dla niego majowe wnętrze. Teraz my tam za nim wskakujemy, jakby nas życie goniło w „berka”. W otwarte ramiona ziemi, w garniturkach na wymiar, a Wojtek dawno już wyrósł ze swojego od pierwszej śmierci. Wciąż robi listę naszej nowej klasy.
14.
Chór: To gra z pamięcią się toczy, w której stawką sumienie.
– Halo, córeczko, słyszysz mnie? Halo, halo… Jestem głodna nawet po obiedzie. Pielęgniarka wdziera mi się do ust i wlewała 2 łyżki czegoś, potem przechyla talerz i reszta ląduje w zlewkach. Z sąsiadką łóżko obok mamy odruchy wymiotne, przechodzi po B6. Tylko głód nie ustępuje, żołądek zżera siebie od środka. Córeczko, halo, halo…Chcę leku, który zapomni za mnie. I będzie jak nóż. To na swój sposób byłoby ludzkie. Ale oni zdecydowali za mnie, nie muszę już wybierać, tylko wytrzymać. Halo, halo…
15.
Chór: Plecidła, mamidła, obrazy widziane z perspektyw –
rzeczywistość to czy nierzeczywistość?
– Trzymała mój ból, aż jej siła przeszła na mnie. Wtedy ciepło zalewało moją łapę. Nawet nie drgnąłem, żeby nie puściła. Miała wzniecać to ogromne powietrze, ale nie wzniecała, bo swoją łapą trzymała mój ból. Potem mi wlała do miski mleko. Myślała, że teraz jestem jej. Niedługo potem robiłem przed nią koci grzbiet i wskakiwałem na dziwne zwierzę, które spadało zawsze na trzy łapy. Nazywała go fortepianem albo Edziem. Siadała przy nim i robiła to coś, jakby nagłe powietrze. I wtedy powietrze było wszędzie.
– Musimy być czymś więcej niż jesteśmy w istocie.
(fragmenty z poematu Elżbiety Musiał „Gry do-słowne”)