Pod presją
Wygląda na to, że tegoroczne, 39 Warszawskie Spotkania Teatralne najtrafniej charakteryzuje tytuł przedstawienia Mai Kleczewskiej (Teatr Ślaski) POD PRESJĄ. Wszyscy bowiem bohaterowie zaprezentowanych sztuk, które dobrała kurator Dorota Buchwald, znaleźli się pod ciśnieniem okoliczności, tradycji, historii, zobowiązań.
Było w czym przebierać podczas tych 39 WST – wyjątkowo obfitych w spektakle (12 spektakli dramatyczny, 5 dla młodego widza), którym towarzyszył równolegle drugi, atrakcyjny przegląd Grotowski.fest., z licznymi debatami, spotkaniami i warsztatami. Nawet najwytrwalszy teatroman nie dałby rady, zwłaszcza że część spektakli odbywała się poza główną siedzibą WST, czyli Teatrem Dramatycznym
Dużo wcale nie zawsze znaczy, że dobrze. Chyba jednak przedstawień było za dużo – mam na myśli niekoniecznie te najlepsze spektakle sezonu. Pojawiło się sporo niewypałów, spektakli niewykończonych albo warsztatowo puszczonych, zwłaszcza w pierwszej części przeglądu, kiedy można było z satysfakcją oglądać aktorski spektakl z Kalisza („7 minut”) i mistrzowski popis z łódzkiego Jaracza („Otchłań”) oraz sympatyczny, kipiący radosną młodością spektakl z Opola („Czeski dyplom”). Potwierdza to niezbyt oryginalną tezę, że o powodzeniu spektaklu decydują przede wszystkim aktorzy.
Zaczęło się najlepiej, bo od „Instytutu Goethego”, zabawy inspirowanej „Cierpieniami młodego Wertera” (Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu), która okazała się wątpliwa, przyciężka i nudna. Może nie mam szczęścia, ale to kolejny spektakl Cezarego Tomaszewskiego, który rozczarowuje. Werteryzm to jest na pewno temat, ale opracowany został banalnie i po wierzchu, nie budząc ani głębszych refleksji, ani nie poruszając emocji, choć na pozór to coś w rodzaju thrillera.
Zawiodły nadzieje także dwa spektakle przywiezione z Teatru Nowego w Poznaniu, „Beniowski. ballada bez bohatera” i „Holoubek, syn Picassa”. Zapowiadany jako nowe słowo w czytaniu Słowackiego na scenie „Beniowski. ballada bez bohatera”, czyli
romantyzm na rockowo poprzestał na zapowiedzi. Gdyby nie finałowa energetyczna pieśń o kurhanach (muzyka Karol Nepelski), śpiewana z prawdziwym wigorem, wpadająca w ucho, spotkanie z pięcioma aktorkami i trzema muzykami grającymi na żywo, nie zostawiłoby wiele w pamięci. Przede wszystkim dlatego, że śpiewające aktorki przekrzykiwały się nawzajem jak w zawodach, kto głośniej, i skutecznie się zagłuszały – tak więc siłą rzeczy poezja Słowackiego grzęzła w niebycie. Dziw prawdziwy, że to przedstawienie (w reżyserii Małgorzaty Warsickiej), zaraz po WST prezentowane w Opolu, zdobyło główną nagrodę na festiwalu „Klasyka żywa”.
Zawiódł również drugi spektakl z Nowego, „Holoubek, syn Picassa” Andreasa Pilgrima/ Sebastiana Majewskiego (reż. Julia Szmyt). Pomysł, aby przedstawić łagodne rozstanie z widmami realnego socjalizmu, był przedni – zamiast wielkich sporów i patetycznych gestów, autor proponuje zabawę, sięgając po mity uosobione w kreskówkach tamtych lat. Głównymi bohaterami czyni Żwirka i Muchomorka, z wdziękiem zagranych przez Zbigniewa Grochala i Andrzeja Lajborka, i kilka jeszcze innych popularnych ikon kreskówek epoki minionej, a do tego na dokładkę Gołąbka Pokoju (autorstwa Picassa), w którego wciela się z ujmującą naiwnością Przemysław Chojęta. Ponieważ Żwirek wywodzi się z Czech w tytule znalazł się gołąbek po czesku, czyli Holoubek. Taki żarcik.
Gorzej jednak z wykonaniem świetnego zamysłu. Dobrych żartów tu jednak niewiele, autorowi zabrakło weny, a reżyserce wyobraźni, aby rzecz uczynić naprawdę lekką i zabawną, co nie znaczy pustą. Powstała raczej przyciężka rozprawka z pretensjami do humoru.
Czeskie wycieczki znalazły jednak spełnienie w spektaklu przywiezionym z Opola. „Českẏ dĺplom” inspirowany reportażami Mariusz Szczygła to pełen wigoru, słodko-gorzki spektakl Piotra Ratajczaka. Najpierw był naprawdę dyplomem studentów Wydziału Lalkarskiego wrocławskiej PWST. Tak udanym, że dyrekcja Teatru w Opolu zaprosiła spektakl do siebie. Teraz ma za sobą kolejny sprawdzian – świetne przyjęcie przez publiczność WST, która doceniła mieszankę czeskiego humoru (czasem wisielczego) z poważną porcją rozliczeń z czechosłowackim zaszłościami. A przy okazji opakowana w rozterki i obawy towarzyszące debiutującym aktorom – mamy okazje obserwować zabawne sekwencje na początku i końcu spektaklu, czyli reportaż na żywo z zascenia, emitowany na ekranie.
Ratajczak sprawił, że wiele w tym spektaklu, mimo trudnych tematów, energii i dowcipu – jak choćby w brawurowej sekwencji o „walce z terroryzmem”, która objawia się w publicznym striptizie, który ma doprowadzić bojowników islamskich do obowiązkowego samobójstwa.
Zachwycająca okazała się „Otchłań” Jennifer Hale w reżyserii, scenografii i opracowaniu muzycznym Mariusza Grzegorzka. Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi jak zwykle nie zawodzi – perfekcyjne aktorstwo, przemyślany scenariusz i bogata warstwa wizualno-muzyczna (włącznie z wysmakowanymi kostiumami i lodowym tortem jak z krainy Królowej Śniegu) tworzą prawdziwe widowisko. To zasługa aktorów i Grzegorzka, który przeciętnej sztuce (thrillerze sf) Jennifer Halley nadał niepokojący kształt, mieniący się pulsującymi obrazami. Ich obecność na długim, na całą szerokość sceny, wąskim pasmem horyzontu budowała klimaty poszczególnych scen. Mariusz Grzegorzek skroił trzymający w napięciu spektakl, ze wpisaną weń przestrogą przed ucieczką w światy fantazji. I choć samo przesłanie nie jest odkrywcze, to spektakl dzięki inscenizacji i aktorom przykuwa uwagę.
Apetyt rozbudzony „Otchłanią” potwierdził się w spektaklach drugiej części WST, w szczególności TROJANKACH Eurypidesa z gdańskiego Teatru Wybrzeże w reżyserii Jana Klaty. Reżyser za pośrednictwem chóru kobiet trojańskich ukazał bezmiar nieszczęść, jakie nieci wojna. Każda wojna, nie tylko ta pod Troją. Druga część WST, wyraźnie lepsza od pierwszej, odsłoniła dolegliwe opresje, jakim poddawany jest człowiek – jako zbiorowość i jako jednostka. To nie tylko „Trojanki”, ale także „Lwów nie oddamy” z Teatru im. Wandy Siemiaszkowej w Rzeszowie, rzecz o presji wywieranej przez historię i zbiorowe wmówienia na stosunki między sąsiednimi narodami, Gombrowiczowska „Ferdydurke” z radomskiego Teatru im. Jana Kochanowskiego, portret dołującej jednostkę niedojrzałości i „Pod presją” z Teatru Śląskiego, spektakl Mai Kleczewskiej o narodzinach psychicznego rozchwiania na pozór szczęśliwej kobiety, gasnącej pod wpływem narastających presji, jakim poddawana jest w świecie mężczyzn.
Mimo że „Ferdydurke”, sławna powieść Witolda Gombrowicza była już kilkadziesiąt razy przenoszona na scenę, udało się reżyserce Alicji Moś-Kerger i aktorom stworzyć pełne żywiołowego zapału, przekonujące widowisko, rządzące się własnym rytmem i formą. Rozegranie całości na umieszczonej pośrodku sceny arenie, po której bokach na krzesełkach siadają nieuczestniczący w akcji aktorzy i pozbawienie inscenizacji wszelkich innych wspomagających elementów dekoracji sprawiły, że ciężar spektaklu spoczął na aktorach. Wywiązują się z zadania znakomicie, obejmując coraz to nowe role: uczniów, belfrów, rodziny Młodziaków, służby dworskiej i krewnych Józia. Jedynie upupiany Józio (Mateusz Paluch) trwa przy swojej roli jako komentator i narrator. Dramaturgię (dzieło Anny Kulpy) wspomagają śpiewane refreny albo fragmenty tekstu Gombrowicza, dodatkowo porządkując formę.
W pewnym sensie o niedojrzałości we wzajemnych stosunkach traktuje spektakl „Lwów nie oddamy” Katarzyny Szyngiery, Marcina Napiórkowskiego, Mirosława Wlekłego, (w reżyserii Katarzyny Szyngiery). To nie jest spektakl bez wad. Można w nim dostrzec sporo usterek dramaturgicznych, mimo że autorzy starają się starannie uporządkować pracowicie gromadzony materiał faktograficzny. Nie zawsze sprawdzają się zastosowane środki aktorskie (czasem nadekspresyjne, czasem za słabe). Ale mimo te niedoskonałości przedstawienie budzi zainteresowanie i wywołuje emocje. Jego chropowatości wpisują się w podjęty temat.
To przecież opowieść o niełatwym sąsiedztwie, którym dyryguje historia, ideologie, ekonomia i politycy. Ludzie bywają ich zakładnikami, czasem nieświadomie. Tak to ujmuje ten inteligenty spektakl o relacjach polsko-ukraińskich. Sprawa ważna dla wszystkich mieszkańców Polski, ale szczególnie ważna dla widzów teatru w Rzeszowie. I choć autorzy dobrze wiedzą, że przedstawieniem teatralnym nie zmienią świata, to stawiają krok w dobrym kierunku. I za to należą im się brawa.
„Pod presją” Łukasza Chotkowskiego i Mai Kleczewskiej publiczność 39 WST przyjęła entuzjastycznie. To było, prawdę mówiąc, jedyne przedstawienie, które atmosferą na widowni przypominało dawne Spotkania, kiedy za ich pulpitem dyrygenckim stał Mieczysław Marszycki. Na sali nadkomplet, mnóstwo młodych ludzi siedzących na poduszkach, poczucie wielkiego święta. Nic dziwnego – sławny i wychwalany (słusznie!) spektakl Mai Kleczewskiej to dzieło dużej miary. Budzi respekt precyzją konstrukcji dramaturgicznej (efekt pracy Łukasza Chotkowskiego), przetworzeniem i przekroczeniem granic scenariusza filmowego Cassavetesa („Kobieta pod presją”), który stanowił podstawę spektaklu, poziomem materiału filmowego, który obok warstwy żywego teatru, rozgrywającego się na naszych oczach tworzy swoistą nadrzeczywistość, a przede wszystkim niezwykłą rolą Sandry Korzeniak, której towarzyszy z oddaniem zespół aktorów Teatru Śląskiego. Twórcom spektaklu udało się dotknąć czułej struny psychicznych uwikłań i udręk, które stają się udziałem głównej bohaterki, Mabel Longhetti, To w jej wnętrzu toczy się sztuka i w jej wnętrzu powstaje o tym film – co więcej, na koniec także bohaterka ocenia efekt tek publicznej wiwisekcji z uwagą patrząc na ekran, zajmujący górną połowę sceny.
Widzowie podglądają zarówno to, co się dzieje w jej głowie pod presją codziennych zdarzeń, a czasem wysoce depresyjnych sytuacji (związek z ojcem molestującym Mabel w dzieciństwie), i co dzieje się w labiryncie jej mieszkania, gdzie Mable czuje się jak zaszczute zwierzę. Wszystkie doznawane rany i urazy z czasem kumulują się aż do dramatycznego wybuchu, kiedy kobieta eksploduje. Scena, w której dokonuje się swego rodzaju gwałt na Mabel, siłą zabieranej do szpitala dla nerwowo chorych budzi przerażenie – mimo że takich scen widzieliśmy wiele w dziesiątkach filmów czy przedstawień. Zawsze są poruszające, ale Sandra Korzeniak wytwarza rodzaj pola zaraźliwego magnetycznego, poruszając się między wysokimi tonami liryki i skrajnej wulgarności. Odsłania w ten sposób przepastne nieszczęście, które dotyka kobietę pod presją, cierpiącą na życie i daremnie szukającą pociechy w dźwiękach opery. Kiedy wróci po długotrwałym leczeniu do domu, jej martwa twarz będzie najsilniejszym komentarzem tego wszystkiego, czego doznała.
I na deser: „Trojanki”, najlepszy spektakl 39 WST. To sugestywny manifest pacyfistyczny. Kobiety spustoszonej Troi, niegdyś dumna elita miasta, teraz branki opłakujące poległych, oczekują na pohańbienie. Odziane we wspólny czarny całun brną po piaszczystym brzegu w oczekiwaniu na dopełnienie ich losu. Przewodzi im Hekabe, była królowa, której nie oszczędzono niczego – zwycięzcy Grecy, pełni euforii podejmują barbarzyńskie decyzje, składają ofiary z kobiet, gwałcą, poniżają. Nawet ich Posłaniec z rosnącym wstydem przekazuje okrutne wieści.
Dorota Kolak tworzy wybitną kreację (z ostatniej chwili: właśnie teraz aktorka została wyróżniona Pomorską Nagrodą Artystyczną za rolę w TROJANKACH, serdeczne gratulacje)a. Jako Hekabe potrąca najgłębsze struny bólu, jej twarz martwieje, oko matowieje, a głos, choć wciąż władczy, kruszeje. Aż przechodzi w skowyt, kiedy ofiarą padają jej córka, a potem wnuk. To już nie jest cierpienie na ludzką miarę. Wydawane zwycięzcom branki, bez wierzchniego odzienia, w czarnych halkach opuszczają całun bezbronne, na pastwę nowym panom – Hekabe pozostanie na koniec sama. Tak jak osobna od początku Kasandra – w białej, krótkiej sukience z gitarą elektryczną (Małgorzata Gorol), anioł zagłady, która pod koniec spektaklu przemieni się w gwiazdę disco. Obie żyją już tylko zemstą, zainfekowane okrucieństwem wojny, Kasandra na zimno, Hekabe gwałtownie. Odwet dochodzi do apogeum w scenie mordu dzieci Polymestora (Krzysztof Matuszewski), władcy Tracji. To zapłata za śmierć najmłodszego syna Hekabe, którego miał strzec (a zabił) tak jak pilnować miał trojańskiego złota (a ukradł). Silne wrażenie wywiera scena ostatniego spotkania mścicieli i ofiar jednocześnie, Hekabe i Polymestora, któremu kobiety trojańskie wyłupiły oczy jak Edypowi. Śmiertelni wrogowie nieledwie towarzysko gawędzą ze sobą, oboje syci zemstą, zadowoleni ze spustoszenia, jakiego dokonali.
Kiedy tragedia się dopełni, Klata zaskakuje zmianą nastroju, sięgając po wątki z Eurypidesowej „Heleny”, pierwszej w Europie tragikomedii. Helena (żywiołowa Katarzyna Figura) jak współczesna turystka na wywczasach w Egipcie spotyka ocalonego po wieloletniej tułaczce Menelaosa (Grzegorz Gzyl). Okaże się, że piękna Helena była wierna mężowi niczym Penelopa, a z Parysem do Troi uciekło tylko jej widziało – sztuczka złośliwych bogów.
Ten ironiczny komentarz Eurypidesa, ukazany przez Klatę w niemal farsowej konwencji, nie unieważnia tragedii wojny, ale odsłania jej idiotyzm. Nie dość, że w wojnie nie ma zwycięzców, to jeszcze jej motywy zakrawają na absurd – komentuje za tragikiem Klata. I niekoniecznie to tylko opowieść o początkach cywilizacji śródziemnomorskiej.
Tomasz Miłkowski
[Na zdj. scena z TROJANEK, fot. Michał Szlaga/ mat. prasowe 39 WST]