Chłodna metryka
Jest we mnie
bezmiar nowego ciężaru.
To gorycz narodzin
w glinianym bezładzie.
Niedostateczny
z bezradności,
mierny z trwania,
ledwie zauważalna
zasada.
Moją obecność
uzasadnia
niepewność.
Kiedy byłem
dzieckiem kupiono mi książeczkę
– Czy umiecie się dziwić? Do dziś nie wiem.
Wykluł mnie
wiek krwi
oraz
patos lęku
Ciężar właściwy
Zapytano mnie
ile waży poezja. Jakby to było masło, albo kilogram sera.
Cóż za pytanie
na miarę czasów.
Kiedyś wydawało
się, że to stutonowy walec,
a jednocześnie lekka jak piórko siła
zdolna ruszyć z podstawy
bryłę istnienia.
Dziś wydaje się, że wiem, iż to obwoźny ogród pawi,
które z lęku przed nicością
rozkładają przed sobą ogony i głośno
skrzeczą dla zmylenia orientacji.
Chyba nie
można zważyć poezji. Może warto jedynie pytać
o jej ciężar właściwy, ale może też żaden wymiar
nie usprawiedliwia jej bytu.
Kiedy poskramia się słowa
krew ożywa wypływając do mórz i oceanów gdzie
nic nie wydarza się dwa razy,
a dusza tonie
pozbawiona
tratwy ratunkowej.
Słone wyspy
Są takie wyspy, na których zasiałem sól.
Kocham ich
wolność,
kiełkowanie ciszy, noce
pełne cykad i zapachu tamaryszku. To dni
napęczniałe życiem. Wyspy ukojeń.
Są takie
wyspy. Mruczą o nich ociężałe, majestatyczne koty,
wśród których po prostu,
zapodziała się
sól.
Nie jest
sama. Ma zmysły i marzenia.
Wszystko niezbędne do wzrostu. Cała oddycha
moim zachwytem, oddycha
bryzą. Nauczyła się od
samotności, że zmarszczki stają się
piękne.
Ale
niepostrzeżenie straciła smak:
w niedoskonałości unicestwionych maszyn,
w pomyłce genów,
którym zaszkodził postępowy początek.
Wciąż niewolą mnie te duszne miasta
smutku, żądła melancholii.
Miejsca, z których przyszedłem.
Są takie
wyspy.
Bez brzegów, snów i wspomnień.
Wyspy jak los.
Osadzone w zamyśleniu.
Jest też sól,
wciąż ją podlewam.
Kaskady niepokoju
Najpierw
czułem, że słowa są zasłoną, za którą ukryłem
rany. Potem łudziłem się, że są orężem wieczności. Teraz
stały się ukojeniem, błękitem, a może tylko śladem
losu
Wszechświata.
Wiele razy
umierałem, ale tak naprawdę nie poznałem
śmierci. Ukrywałem się przed istnieniem, nakładałem maski, odczyniałem
uroki oraz udawałem, że nie popełniłem wszystkich rozpoznanych zbrodni
(tak zwanej) Ludzkości.
Najpierw
nazwałem ból, ale nie chciałem być bolesną zorzą poranków.
Nie chciałem
być częścią świata, który się przecież
nie budził.
Teraz czekam.
Właściwie od zawsze – czekam.
Łodzie już odpłynęły. Pełne goryczy
i niepokoju.
Na brzegu stoję sam, Słońcu zaglądam w twarz,
sobie w sumienie. Patrzę w noc, w poranek, w zadumę,
w pustą szklankę,
którą wypełniam
Mały książę
Gdybyś nim
był
nauczyłbyś mnie od nowa
żyć.
Pokazałbyś
jak rękę z płomieni
wyciągnąć. Jak ocalać światło,
jak napisać do życia, że
nie da się go opowiedzieć,
a tym bardziej
dokończyć.
Bo całe to
życie
jest prozą łatwopalną
nie oswaja róż i bezdomnych zwierząt ,
nie uczy
jak się z nimi żegnać,
a potem
zagłaskiwać
wspomnienia.
Nie uczy
Jak powracać
i odchodzić i jak
z radością
nie pamiętać słów;
często samemu sobie…
i jak tęsknić
nie uczy, nie uczy, aby
zapłakać, niczego nie uczy.
Gdybyś nim
był
pisałbyś listy
do gwiazd i do Pana Boga. I wiedziałbyś
wszystko. Koneksje Twoich przyjaciół
zbawiałyby.
Ratowałbyś
chwilę
od ukąszeń.
Gdybyś nim
był
nie czytałbym o tobie
tylko odpłynęlibyśmy.
Jak
zdumienie.
Ogień
Wyrywam się w
ogień,
który już nie płonie.
Spadają gwiazdy z gniazd,
a ptaki budują obszerne
kamienne jaskinie.
Jest nów. Wszystko co nazwałem
jest inne.
Rozpoznane
kryje się w wyprzedaży
naszych lęków.
Opisane
traci moc i znaczenie.
Ukochane
odzyskuje swoją szpetotę, a wszechświat
kładzie się na powiekach
i nie pozwala
zapomnieć
Znów płonie
tęsknota. Serce zamarza
na klucz.
Zdumienie
Przecieram
oczy z mgły. Rosa na rzęsach blednie,
a świat pęka w nabrzmiałych planach
taktycznej gry
o nic.
Budzę się,
choć lepiej być gdzie indziej, lepiej śnić,
lepiej płynąć pod prąd
niczym ocean do źródeł.
Każdy gest
kona jak wiersz pisany sobą.
Każdy głos milknie zanim
coś powiem.
W szufladzie bałagan, w sercu chaos,
w namiętnościach
tonie rozpaczliwie wołanie kogoś,
kogo już nie ma.
A jeszcze
niedawno patrzył w niebo, stał nad brzegiem,
wyciągał dłoń i wołał
jeszcze raz, spróbuj to
jeszcze raz.
Przecieram
oczy.
Sprzedałem zdumienie
za parę kłamstw.
Sznurówki
Wasze
sznurówki zasupłały czas.
Potknął się o przeznaczenie, trwoni
bogactwa. Kończy w opuszczeniu.
Jałowa
kakofonia samotności
rozpisana na głosy i orkiestrę,
skulona wiąże
dwa słowa. Prowadzi muzyków na skraj
przepaści.
Wasze serca,
nad którymi nie wschodzi, ani nie zachodzi
słońce,
ani nawet ptaki
śpiewać już nie potrafią, wasze dni
skopiowanych folderów
obojętności
nie wiążą się jakoś
z życiem.
Wasze słowa
złudne
rozwiązują zbędne roje terapii
dla wariatów
w domach z żelaza i ze szkła.
Rozpoznaję
was
– produkujecie sznurówki,
na stopach czuję mokrą trawę.
Nie noszę obuwia.
Przedwieczność
Trzeba ocalić
naiwność. Ratować dzieci spod kół rozpędzonych
ciężarówek i nasycać sobą trakty, gdzie dobrze się bawią
poławiacze rzeczywistości. Ratować sny przed marą
i cieniem oraz kluczyć w labiryntach mutacji masowych
złudzeń.
Trzeba być.
Aby żyć.
Być Lestrygonem i Cyklopem, i gniewnym Posejdonem, i owieczką
prowadzoną do krematoriów i mieć Itakę,
namiastkę przypływu. Słowo „nigdy”
oprawić w ramki
i powiesić obok krzyża.
I patrzeć jak dziecko
nazywa wszechświat
drogą
i ścieżką w nieznane,
a potem być Ikarem, który nigdy
nie spadnie.
W pałacach
entropii
trzeba nieść metamorfozy
wielkich słów
o czułości.
Istota kropli
Siedzę w
fotelu i zastanawiam się kim jestem. Patrząc na rękę,
jestem żonglerem. Podnoszę do światła, narzędzie zbrodni.
Zamykam książkę, w której
anonimowy autor opisał świat. Co to za świat?
Zgasł,
a jednak odcisnął się w dłoni.
I wciąż się jakoś ukrywa.
Siedzę w
latarni, światło krąży, a ptaki łowią
każdy szept. Idealna cisza nigdy się nie wydarza.
To złudzenie.
Na horyzoncie kilka słów o dniach, które przeminęły.
Wszystko było dokładnie zaplanowane.
Wracam na
fotel, opuszczam morze, gaszę latarnię. Noc
zastyga jak kometa. Czekam. Choć noc ma tę cechę, że milczy,
jak świt i tylko cienie z niej wyrastają. Przypuszczam, że jest w nich
alternatywa danych osobowych.
Kula ziemska
porusza się szybko. Na zatracenie.
Choć w zasadzie nie wiadomo, dokąd. Nie jest łatwo to odczuć.
Z mojego fotela, w którym się urodziłem,
i w którym zapewne umrę,
woda kapie bezmyślnie.
Na przekór ziemi – do nieba.
Testament
Niech twoje
kroki wchłoną moje,
nad brzegiem świata, który dawno już
się skończył, niech nasze noce
ocalą bezradność. Niech żyje
koniec i początek.
Zabierz mnie
nad ocean,
w którym utonąłem
i dotknij odpływy
przypływów.
Prowadź mnie
na szafot, niech kaci
już ostrzą topory, niech miecze
dotkną nieba, niech się
stanie.
Niech twoje
kroki zagrają
jak moje –
niech umrą, niech żyją,
niech ścielą się.
Dziękuję.
Weź wszystko (jeśli coś miałem)
i weź niebo jak ocean.
Odkryj nibylandię.
Zbaw ją.
Wiersze pochodzą z tomu Andrzeja Waltera „Ciężar właściwy”
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl
Andrzeju, czy ja mam ten tom? Najbardziej:Słone wyspy, Mały książę, Testament, Sznurówki.
Gratulacje!!!
Nie Irenko, nie masz. To znaczy już masz, ale kiedy się zobaczymy. Pozdrawiam Cię serdecznie