Lech Śliwonik rozmawia z Ireną Jun – W kręgu słowa. Ty poezjo i ty wymowo…

0
651
Franciszek Maśluszczak

O słowie dzisiaj się nie rozmawia. W wymiarze ogólnospołecznym i medialnym – temat niemodny. W środowisku teatralnym – wstydliwy, krępujący (nawet aktorzy Teatru Narodowej posiłkują się na scenie mikroportami, co szczególnie zabawnie wygląda w realizacjach szekspirowskich). Są na szczęście enklawy życia kulturalnego, w których takie rozmowy trwają i są uważane za coś normalnego. Jedną z tych enklaw jest ruch recytatorski, uprawiany przez wciąż niemałą gromadę, mimo że niepotrzebny dzisiejszym nowoczesnym artystom sceny (recytatorów w teatrze nie potrzeba – oznajmia artysta i zarazem dziekan wydziału aktorskiego Akademii Teatralnej). Nic dziwnego, że SŁOWO było tematem rozmowy, wprowadzającej do koncertu laureatów 63. Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego, odbywającego się w ramach Salonu Poezji stołecznego Teatru Polskiego im. A. Szyfmana. Oczywiście, chodziło o słowo mówione, słowo sceniczne. Okazało się – i inaczej być nie mogło – że zdołano ledwie dotknąć problemu. Redakcja uznała, że rozmowę Ireny Jun i Lecha Śliwonika warto kontynuować, bo w końcu gdzie jest miejsce na taki dialog, jak nie w „Scenie”…

Lech Śliwonik: Zacząłem od wręczenia wiązanki kwiatów. Otóż chciałbym wyjaśnić, że w moich intencjach każda z wręczanych róż jest symbolem, znakiem jednej dekady. Pięćdziesiąt lat temu spotkałem po raz pierwszy Irenę Jun jako pracownika słowa. Wiedziałem, że jest w Nowej Hucie młoda aktorka, która prowadzi świetny amatorski teatr poezji. Ten teatr był głośny w Polsce, nagradzano go na festiwalach, pisano o jego spektaklach, o świetnej pracy nad tekstami, o niezwykłej kulturze słowa młodych wykonawców. O tym wszystkim wiedziałem, a wreszcie przyszło pierwsze spotkanie – w Płocku na festiwalu poetyckim imienia Władysława Broniewskiego „O Złoty Liść Dębu” i to było w 1968 roku. Festiwal miał bogaty program, odbywały się wieczory autorskie pisarzy, wykłady o literaturze, ale najważniejsze były turnieje – recytatorów i teatrów poezji. Irena Jun przyjechała ze swoim zespołem – Młodzieżowa Estrada Poetycka. Występ uwieńczony został sukcesem, dla mnie najciekawsze było posłuchanie młodych ludzi z wielką pasją opowiadających o pracy nad wierszami, nad ich scenicznym wyrazem.

Powiedz Ireno, kiedy się narodziła Twoja przyjaźń z poezją, fascynacja żywym słowem, której częścią jest Twoje trwałe związanie się z ruchem recytatorskim, z teatrami poezji?

I.J.: Chyba sama nie wiem… Może mam zachwiane poczucie czasu, bo mnie wydaje się, że czas, w którym stałam się pracownicą słowa – pięknie to powiedziałeś – trwa od zawsze. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym. Natomiast czuję się zaszczycona mianem pracownicy słowa, to dla brzmi jak wysoka godność. Zawsze byłam bardzo blisko słowa. Od dzieciństwa. Zawdzięczam to mojej matce, która pięknie recytowała, sama pisała wiersze, przyjaźniła się z poetami. Poezja mieszkała w naszym domu.

Dlatego i ja byłam zawsze blisko poezji, po prostu było to dla mnie jakby oczywiste. Uczestnictwo w ruchu recytatorskim okazało wielką atrakcją, w praktyce oznaczało udział w jednym, potem drugim konkursie, jakieś nagrody. Było też pokonywaniem kolejnych stopni wtajemniczenia, coraz bardziej pasjonującym. Naturalnie, w ogóle nie było mowy, że to może się stać tak ważne w moim życiu. Matka wpajała mi miłość do poezji, ale przyszłość planowałyśmy realnie – może pójdę do technikum krawieckiego? Szkoła teatralna wyniknęła całkiem niespodzianie…

L.Ś.: Jednakże tak się stało. Teraz wypadałoby porozmawiać o studiach aktorskich, ale moje doświadczenie wywiadowcze uruchamia alarm – bo każdy absolwent krakowskiej uczelni teatralnej na pewno powie: u nas praca nad słowem, wierszem była najważniejsza, mieliśmy znakomitych wykładowców, wybitnych pisarzy, teatry słowa,. Więc chciałbym usłyszeć o szkole, ale spróbuję zapytać Cię w sposób nieoczekiwany, trochę podstępny. Przed laty dostałem od Ciebie niezwykłe dokumenty – młodzieńcze wiersze starszego kolegi z PWST, Jerzego Grotowskiego, a także jego korespondencję wysłaną do Ciebie z bardzo daleka, z Azji. Tu wtrącę, że jedno i drugie wykorzystałem w „Scenie”. W tej rozmowie skupię się na jednym punkcie – Grotowski w taki oto sposób adresuje kartę pocztową do Ciebie: GUSIA JUN MÓWNA. Więc jak to było ze słowem w okresie studiów?

I. J.: No tak, Grotowski wymyślił dla mnie tę „ksywę”. Nie dlatego że byłam gadatliwa, ale że bardzo tkwiłam w świecie słowa. Wybitny aktor i recytator, przy tym znakomity pedagog, Władysław Woźnik, otwierał dla mnie nowy świat wiersza, urodę rytmu i metafory. Wewnętrznego zapału mi nie brakowało, sama dla siebie uczyłam się, chciałam wciąż więcej… W rocznicę śmierci Gałczyńskiego zrobiłam wieczór jemu poświęcony. Koledzy mówili wiersze przeze mnie wybrane; stylowy stół i krzesło zostały przyniesione z naszego domu. Na biednym papierze pakowym wypisaliśmy Sztuka jest ciepłym wiatrem, od którego śniegi topnieją – był to rodzaj plakatu. Udało się i uważałam, że to jest TO.

L.Ś.: Pierwszym Twoim trwałym miejscem teatralnym był Teatr Ludowy w Nowej Hucie Zaczęłaś pod rządami Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego, którzy tę scenę założyli i dobrze nią kierowali. Dużo u nich grałaś. Potem były lata Józefa Szajny i też nie mogłaś narzekać na brak propozycji. A przecież wtedy Twój „świat wiersza” (przed chwilą użyłaś tego określenia) wzbogacił się o nowy obszar – to była praca z recytatorami, stworzenie Młodzieżowej Estrady Poetyckiej, oryginalnego amatorskiego teatru poezji.

I.J.: Zapewne właśnie wtedy obudziła się we mnie „pedagogiczna skłonność”. Ona we mnie zresztą nigdy nie wygasła – po latach uczyłam mówienia wierszem w Akademii Teatralnej i to nie tylko aktorów, ale też instruktorów na Twoich studiach „wiedzowych”. Nowohucka estrada poetycka była ważnym doświadczeniem, bo pracowaliśmy na bardzo różnym materiale słownym. Zmierzyliśmy się z prozą (Janusz Korczak Kiedy znów będę mały), odkrywaliśmy muzykę w wierszach Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Niezwykle ciekawe były nasze zmagania z poezją Włodzimierza Majakowskiego, próby znalezienia zbiorowego bohatera lirycznego. W spektaklu o adekwatnym do naszych działań tytule Jak robić wiersze, zderzaliśmy zupełnie odmienne poetyki, stawiając Szymborską wobec Przybosia, Brylla wobec Różewicza, Ważyka wobec Grochowiaka. Ogromnie frapowała nas forma wiersza. Bardzo trudne zadania.

L.Ś.: Chyba zdołałbym udowodnić swoje przekonanie że w tzw odbiorze publicznym za Twoją domenę uznaje się teatr jednoosobowy Ściśle biorąc – jednoosobowy teatr poezji. . Towarzyszę Twoim poszukiwaniom skrupulatnie i od bardzo dawna. Długo zastanawiałem się nad powodem podjęcia przez Ciebie tej formy, nad „praprzyczyną”. Znajdowałem ją w Twoim zamiłowaniu do mówienia wierszy, dopuszczałem myśl o zaraźliwym przykładzie – przecież w Krakowie od kilku lat jaśniała gwiazda Danuty Michałowskiej. Zadałem Ci kiedyś to pytanie i mógłbym po prostu ujawnić usłyszaną wtedy odpowiedź, ale w tej rozmowie nie chciałbym zrezygnować z ważnego wątku.

I.J.: Odpowiedź naturalnie się nie zmieni, można ją tylko uściślić. Na pewno ważna była Danuta Michałowska, jej Bramy raju były dla mnie jakby inicjacją; zaczęłam marzyć o tej niezwykłej wówczas formie, jaką jest monodram – jestem sobą i jestem sobą w innych postaciach. Ewa Demarczyk wyzwoliła moją odwagę interpretacyjną, zachęciła do przekraczania „normy”. Zaimponowała mi jej siła ekspresji, branie środków na wyrost, pozornie większych niż to konieczne. Dzięki niej oderwałam się od realistycznego mówienia. W działaniu scenicznym wiele zawdzięczam Józefowi Szajnie. Udział w jego spektaklach w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie burzył bariery oczywistości. Ruch, kontakt z plastyką – otwierały przestrzeń kreacji. Stawałam się obrazem, pozwalałam sobie czerpać z plastyki sceny jak z partnera. No, wiele bym mogła o tym mówić… Szajna do mojego pierwszego monodramu Sonata księżycowa według wierszy Yannisa Ritsosa i Georgisa Seferisa, ubrał mnie w zbyt duże męskie buty i zbyt obszerną marynarka, noszoną na lewą stronę. Nie był to kostium skomplikowany, ale był nieoczekiwany: To budowało we mnie gotowość do otwarcia, do prowokowania. Tak narodziła się całość, świadomość czym może być indywidualna wypowiedź, samotnie przygotowany spektakl. Że nie musi być zredukowanym „normalnym” teatrem. Że otwiera ogromne przestrzenie.

L.Ś.: Trochę odbiegnę od głównego wątku naszej rozmowy, ale trudno mi powstrzymać się od przypomnienia wpływu Ewy Demarczyk na kształt Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. Otóż w początkach lat 70. nastąpił „łagodny wybuch” zainteresowania śpiewaniem wierszy i niebawem ustanowiliśmy w Konkursie odrębny turniej poezji śpiewanej. Demarczyk stała się na długie lata jedną z ikon tego nurtu, choć w tym miejscu trzeba koniecznie przynajmniej napomknąć o ogromnej roli Zygmunta Koniecznego, wielkiego kompozytora zawsze podkreślającego, że wychodzi od słowa, że muzyka wynika z wiersza.

I.J.: Cieszę się z tego wtrącenia, ja też bardzo dużo zawdzięczam Koniecznemu. W Nowej Hucie grałam tytułową rolę w „Ifigenii w Taurydzie” – reżyserowała Izabela Cywińska, ale największym przeżyciem było spotkanie z twórcą muzyki do spektaklu, Zygmuntem Koniecznym. Spotkanie z jego sposobem i drogą rozumienia wiersza, on mi uświadomił jak ważne jest znalezienie właściwej f o r m y.

L.Ś.: I tak mały na początku świat wiersza, zaczyna poszerzać się, rosnąć, odnajdujemy coraz więcej znajomych, współmieszkańców, współgospodarzy tego świata. Idźmy jednak dalej. Kiedy przypominam sobie Twoje jednoosobowe spektakle, widzę wielką przewagę wypowiedzi opartych na poezji: Gałczyński, Harasymowicz, Tuwim, dwukrotnie Mickiewicz, Słowacki, Wyspiański.

I.J.: Dodam natychmiast kolejne nazwiska – Szymborska Miłosz, Apollinaire. Wprawdzie to nie były spektakle, bardziej koncert poetyckie, ale zawsze teatralizowane, zawsze chciałam, żeby poezja miała swój kształt sceniczny. Ja w ogóle widzę teatr jako miejsce dla poezji. Dlaczego tak się dzieje? Zaryzykuję przypuszczenie, że proza każe się opowiadać, natomiast dobra poezja żąda współkreacji. Może to zbyt kategorycznie powiedziałam, więc dodam, że potencjał współkreacji czasami można odkryć również w prozie i przywołam twórczość Becketta, który dla mnie jest poetą prozy.

L.Ś.: Mówią o Tobie – mistrzyni słowa, Rada Języka Polskiego przyznała Ci tytuł Ambasadora Polszczyzny w Mowie. Wiem jak się zdobywa mistrzostwo w sporcie, ale jak się zostaje mistrzem słowa? Na pewno jest jakiś odpowiednik sportowego treningu, a może metoda korzystania z mistrzowskich wzorów?

I.J.: W sporcie intensywny trening daje szansę sukcesu, ale też perspektywę raczej nieodległej w czasie granicy uczestnictwa. W żywym słowie, w uprawianiu recytacji jest inaczej – jakby niekończące się kumulowanie wielu energii: przeczytane książki, wiersze, które poznałam i mówiłam, przygotowane wieczory poezji i koncerty, ważne są spotkania z poetami, z ich językami – używam liczby mnogiej, bo każdy jest osobny, inny w swojej rytmiczności, metaforyce. Język poety, kiedy go poznajesz tak jak poznaje recytator, staje się czymś niezwykłym. Rodzi się ze szczególnego kontaktu, bardzo odmiennego od znanych w codzienności, na przykład od poczytania sobie do poduszki. Powiedziałabym, że ten szczególny kontakt, szczególny rodzaj poznawania można pojąć, gdy użyje się słowa przenikanie. Recytator jest przenikany przez język poety, co oznacza pełne zrozumienie wiersza, ale także dodanie siebie, swoich doświadczeń, wywołanych przez poezję emocji. Dopiero taka całość uprawnia recytatora do oprowadzania słuchacza po świecie poety.

L. Ś.: Bardzo piękny obraz recytatora stworzyłaś – to człowiek mówiący od siebie, czy raczej z siebie, z głębokiego wnętrza, cudze słowa. Cudze, które stały się własnymi, a przynajmniej osobistymi. Otwarcie się na przeniknięcie przez słowo, czyni recytatora twórcą.

I.J.: Tak, właśnie tak. Coś jednak chciałam jeszcze powiedzieć, nawiązać do początku naszej rozmowy. Dla mnie kontakt z recytatorami jest czymś niebywale ważnym. Chcę wiedzieć, co i jak dzisiaj dzieje się z poezją w młodym człowieku. Co mówią, jak mówią, czym się wzruszają. Jaki wpływ ma na nich fenomen kontaktu z widzem, słuchaczem. Mamy do czynienia z innym postrzeganiem poezji. Nie chodzi mi nawet o to, że nie ma tego kultu języka, jaki był dawniej. . Myślę o moim pokoleniu, no może tak trochę w głąb czasu. Nie mówmy jednak o tak starych osobach jak ja, chociaż jeszcze wciąż chciałabym być „razem” w pracy nad słowem. Nie ma we mnie rozpaczy z tego powodu przemian, jest wola zrozumienia ich przyczyn i skutków. Bez tego moja funkcja – wracam do twojego określenia – pracownika słowa utraciłaby jakikolwiek sens.

L.Ś.: Gdybym jutro rozpowszechnił w teatrach i wśród rzeszy tzw aktorów niezależnych obwieszczenie: szukam pracowników słowa – ile miałbym zgłoszeń?

I.J.: Odpowiem nieco wymijająco – zawsze ceniłeś małe formy i teatry jednego aktora, więc odzew nie powinien cię zdeprymować.

L.Ś.; Dziękuję za słowa pocieszenia. Stokroć bardziej za rozmowę.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko