Zdzisław Antolski – Matylda

0
300

Zdzisław Antolski

Matylda


Jean Baptiste van Moer – Pracownia malarska 1854Ermitaż, Petersburg.Piotr lubił czytać opowiadania Hłaski oraz wiersze Bursy, a ja podziwiałem twórczość Stachury i Wojaczka To wyjaśnia wszystko. Był starszy ode mnie o 15 lat. W młodości chodził w butach na słoninie, nosił plerezę, kraciaste marynarki. A ja zapuściłem długie włosy do ramion, wkładałem dżinsy, a na butach mi nie zależało. Piotrek słuchał piosenek Elvisa a ja Bitelsów. Ale obaj byliśmy pod urokiem powieści Marcela Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”. Francuski pisarz pogodził nasze gusta czytelnicze.

Znalazłem się w Kielcach w tym samym roku, co Piotr. Przybyliśmy z zupełnie różnych miejsc w Polsce, ale ja ciągle mieszkałem z rodzicami, a on miał własne mieszkanie, żonę oraz dobrze płatne zajęcie – był artystą plastykiem. W tamtych latach gierkowskich, plastycy to byli wśród artystów krezusi. Zarabiali świetnie urządzając wystawy (sklepy miały obowiązek zamawiać projekty u plastyków po studiach), aranżując biura, domy kultury itp. A już prawdziwe żniwa mieli w okolicach komunistycznych świąt państwowych – 1 maja oraz 22 lipca. Projektowali wtedy uroczysty wystrój urzędów i obiektów użyteczności publicznej ze szczególnym uwzględnieniem aktualnych haseł propagandowych.

Niektórzy tak się zatracali w pogoni za łatwym zarobkiem, że zapominali o własnej twórczości. Ale nie dotyczyło to Piotra. Co roku urządzał wernisaż, z dobrym winem, na którym pokazywał swoje nowe obrazy. Wysmakowane, dopracowane, eleganckie. Zawsze był w nich jakiś akcent satyryczny wobec ustroju, bo Piotr brzydził się komunizmem. Jego szpetotą, kiczowatym, brudnym obliczem, bylejakością, szarzyzną, ogólną ohydą.

Nie znosił też ludzi, którzy nie cenili sztuki. Jeśli to wyczuł u swojego rozmówcy, był owszem poprawnie grzeczny, ale oficjalny, oschły a nawet wyniosły. Chował się w sobie, kiedy natknął się na chama czy kabotyna. Lubił bezpośredniość, autoironię, kpinę z samego siebie, nie cierpiał małomiasteczkowej pychy z własnych mizernych dokonań. Dlatego ciągle czytał „Dziennik” Gombrowicza, który miały zapobiec temu, aby „nie zamienił się w buca”, jak sam to lapidarnie określał.

Piotr ubierał się w ciuchy angielskie, jakie przysyłała mu stara ciotka, która znalazła się w Anglii po ucieczce z kraju w 1939 r. Jej mąż był lotnikiem, zginął nad kanałem La Manche w spitfaj

erze, mszcząc się za klęskę wrześniową.

Poznałem Piotra na jednym z wernisaży jego malarstwa, na który zaprosił także poetów. Zaprzyjaźniliśmy się, Piotr wykonał ilustracje do mojej książki. No i, niestety, lubiliśmy nocne zasiedzenia się w Klubie Dziennikarza. Aby ożywić dyskusję i pobudzić myślenie, często przy kieliszku czegoś mocniejszego. Piotr także pisywał wiersze, równie eleganckie, wyważone, jak on sam, drukował je nawet w literackich miesięcznikach.

Jako przyjaciel, Piotr był niezawodny. Zawsze podratował, kiedy było krucho z pieniędzmi, doradził, pocieszył. Kiedyś zadzwonił z rana, a ja właśnie miałem potwornego kaca, w kieszeni ani grosza, a tu papierosy w dodatku się skończyły. Nic, tylko gryźć kamienie i naftą popijać. Powiedziałem mu, w jakim jestem stanie, przeprosiłem, a następnie poszedłem się położyć. Minęło najwyżej pół godziny, kiedy usłyszałem dzwonek u drzwi. Na progu stał mój przyjaciel ze szklaneczką napełnioną wódką. Zmusił mnie do natychmiastowego wypicia, a w kieszeni miał całą butelkę. Okazało się, że specjalnie wziął taksówkę, żeby szybciej się do mnie dostać.

– Uznałem, że trzeba jakoś ratować przyjaciela – mówił ze skromnym uśmiechem, kiedy już siedzieliśmy wygodnie rozparci w fotelach, popijając alkohol i zaciągając się dymem z marlboro. – Sam kiedyś przeżyłem takiego potwornego kaca. Wiem, co się wtedy z człowiekiem dzieje.

Mieszkanie Piotra i jego żony Kariny umeblowane było ze smakiem. Przede wszystkim antyki, stare lustro w przedpokoju w przepięknych rzeźbionych ramach. W bibliotece, również wyrób przedwojenny, książki oprawne w skórę, ze złoconymi grzbietami. Na półkach bibeloty, lichtarze, puzderka, popielniczki mosiężne z wizerunkiem ostatniego cara Rosji, Mikołaja II. Żyrandol mosiężny, kupiony w Krakowie, a pamiętający czasy cesarza Franciszka I.

Piotr pracował głównie w nocy. Chodził po domu przez cały dzień w wełnianej popielatej bonżurce do pół uda, w poplamionych farbami dżinsach albo w dresie. Tak ubrany malował, czytał, rozmyślał, pił kawę. Pykał z fajki grając w szachy sam ze sobą. Przyjmował także w tym stroju gości, najpierw nielicznych, których w miarę upływu lat, było coraz więcej.

Po śniadaniu spał kilka godzin do południa. Wtedy zaczynali zjawiać się pierwsi goście. Przede wszystkim byli to koledzy malarze, pragnący poplotkować: co słychać, gdzie jaki obraz sprzedać, kto będzie miał wernisaż? Z każdym z nich Piotr wypijał kilka kieliszków dobrego alkoholu. W efekcie często w porze obiadu był już nieźle wstawiony.

Jego piękna żona, Karina, była bardzo bezpośrednia, miła, oczytana. Pracowała w biurze. Rano wychodziła z domu, żeby wrócić dopiero po szesnastej. Szybko gotowała obiad mężowi, a wieczór spędzali razem. Ale w godzinach popołudniowych Piotr już był zmęczony. Po posiłku ucinał sobie drzemkę, żeby późnym wieczorem, kiedy Karina się kładła do łóżka, wypijać mocną kawę, a potem malować aż do świtu.

Przez ten, tak różny styl życia, w ich małżeństwie zaczęło się psuć. Mało ze sobą rozmawiali, a goście Piotra, wśród których były też młodziutkie modelki pozujące do aktów, a także poetki szukające wsparcia, zostawiali po sobie niemiłe ślady. Zalane alkoholem stoliki, poplamiona kanapa, brudna toaleta, pełne popielniczki, ogólny bałagan. Tymczasem Karina kochała porządek i czystość. Nie, żeby przesadnie jakoś, po drobnomieszczańsku, bo nie przeszkadzały jej porozkładane wszędzie obrazy, ani walające się farby, ale chodziło o ślady po libacjach. Mieszkanie przesiąknęło odorem alkoholu zmieszanego z tytoniowym dymem. Kiedy zwracała Piotrowi uwagę, ten się wyniośle obrażał. Milczał potem przez kilka dni. Wybuchały kłótnie, a nawet głośne awantury.

Piotr pisał powieść pod tytułem „Matylda”. Była to historia kobiety niezwykle oddanej artyście, malarzowi, która odczytuje jego najskrytsze myśli, jest mu podporą w życiu. Chroni go i opiekuje się nim. Być może „Matylda” była wyrazem tęsknoty Piotra za zmarłą matką, która samotnie wychowywała go podczas okupacji.

Powieść tę czytał swoim znajomym, kiedy zbierali się u niego towarzysko przy butelce. Wzorowana była trochę na Prouście. Styl wzięty z cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu”. Rozlewna narracja, z długimi zdaniami, drobiazgowo opisująca wrażliwą duszę bohatera.

– Czemu nie opublikujesz swojej powieści – pytaliśmy zdumieni. – Przecież jest gotowa. Ma około dwustu stron, dobrze napisana, fajne realia z dzieciństwa podczas okupacji. Potem lata pięćdziesiąte, a jeszcze do tego atrakcyjny wątek erotyczny. Wielka romantyczna miłość Matyldy do bohatera, utalentowanego malarza.

– Nie mogę – mówił Piotr. – To jakbym sprzedał Matyldę. Ona jest moim życiem. Nie oddam jej nikomu. Poza tym ciągle piszę. Powstają nowe wątki. Dzieło nie jest zakończone.

– No to możesz spokojnie potem opublikować drugi tom – przekonywałem.

– Nie, stary, gdybym wydal tom pierwszy, to na tym by się skończyło. Bo utraciłbym z Matyldą tę więź duchową, jaka teraz nas łączy. Intymny związek. Wydał bym ją dosłownie, na łup wszystkim. Wystawił na pośmiewisko. Na targowisko. Nie, Matylda nie zasługuje na takie traktowanie.

Kiedy nadeszła era Solidarności, Piotr zaangażował się całkowicie w nowy ruch. Nie mogło być inaczej, przy jego antykomunistycznym nastawieniu. Robił projekty książek, ulotek, plakatów. Zupełnie bezinteresownie. Pisał też publicystyczne teksty do podziemnych wydawnictw. Był internowany. Wyszedł z więzienia zmęczony życiem i zgorzkniały.

W nowej Polsce nagle się okazało, że artyści plastycy nie mają gdzie zarabiać. Świeżo upieczeni kapitaliści cięli po kosztach własnych i zatrudniali za grosze jakichś studentów z kierunków artystycznych a nawet uczniów z technikum plastycznego. Piotr bardzo to przeżywał. Z zamożnego pana stał się niemal żebrakiem. Również zubożali koledzy plastycy wypominali mu zaangażowanie w Solidarności. Ciotka w Anglii dawno zmarła, pracy i dochodów nie było. W tym samym czasie prasa obficie rozpisywała się o aferach finansowych związanych z prywatyzacją, co jeszcze bardziej drażniło Piotra.

– Po co ja walczyłem, co to za wolność, kiedy muszę zdychać z głodu – mawiał rozgoryczony. – A jakieś typy z dawnej partii się bogacą.

Pisał listy i apele do przywódców Solidarności, żeby zrobili z tym porządek, ale odpowiedź nigdy nie nadeszła.

Piotr chwytał się różnych okazji do zarobku, łapał każdą fuchę, ale co zarobił to przepuszczał na alkohol. Nie była to już whisky, ale znacznie podlejsze gatunki, a nawet zdarzały się „wynalazki”. Widywano go także z nieciekawymi paniami. Jego żona, Karina, wniosła o rozwód, który sąd wkrótce orzekł z jego winy.

Potem stało się najgorsze, Piotr zachorował na raka. Za późno zgłosił się do lekarza. Sprawa była beznadziejna.

Karina wróciła do domu na wieść, że były mąż jest chory. Troskliwie opiekowała się nim. Podawała leki, myła go, karmiła. Woziła na chemioterapię do szpitala.

– Nie wiem, czy jutro się obudzę – powiedział, kiedy go odwiedziłem po raz ostatni. – Jak chcesz, możesz wydać „Matyldę” drukiem – dokończył słabym głosem.

Trudno go było poznać, wychudzony jak szkielet, ogolony na głowie do gołej skóry. Karina cały czas chodziła wokół niego. Poprawiała poduszki, podawała picie, zmieniała pampersy.

– Karina jest jego prawdziwą Matyldą – pomyślałem. – A on tego nie widział przez tyle lat. Czy teraz Piotr to już wie, czy sobie to wreszcie uświadomił? Teraz, kiedy jest już na wszystko za późno.

Po jego śmierci próbowałem zachęcić kilku wydawców do publikacji „Matyldy”. Ale żaden jej nie chciał.

– To jakieś staroświeckie romansidło – powiedział mi jeden młody, napakowany właściciel wydawnictwa, z pewną siebie miną. – Zupełnie nieprawdziwe. Tego dziś nikt nie kupi.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko