Dariusz Tomasz Lebioda: Tadeusz Różewicz trzykrotnie – TRAÚMA – PUSTKA – FANTOM

1
467

Dariusz Tomasz Lebioda


Tadeusz Różewicz trzykrotnie

TRAÚMA – PUSTKA – FANTOM

 

1. Traúma

 

Różewicz konstruuje wiersz wprowadzając w jego obręb wiele znaczeń domyślnych. Wprowadza też „pustkę”, która „nic” nie znaczy i ma zarazem wiele znaczeń. Często utwór zaczyna się od zawieszenia akcji lirycznej i zawieszenia napięcia w  punkcie zerowym, jakby punkcie nagłego wydobycia z nicości. Nie ma komentarzy, nie ma dopowiedzeń, dookreśleń, nie ma barw, ani zapachów – jest tylko zdarzenie. Czasami bardzo proste i wręcz nie zasługujące na pojawienie się w wierszu, ot choćby tak jak w Opowiadaniu traumatycznym: ogryzając paznokcie/ dotyka warg. Nie wiemy kto ogryza paznokcie, nie wiemy gdzie ma miejsce zdarzenie i nie wiemy czy to jest mężczyzna czy kobieta, a może dziecko.

Wiemy tylko, że jedno zdarzenie, owo ogryzanie paznokci, implikuje zdarzenie następne – dotykanie warg. Nic poza tym, wokół kreowanej osoby rozciąga się pustka. Nie ma określników rzeczywistości, nie ma przestrzeni i czasu, nie ma świata. Jest tylko ten komicznie akcentujący swoje istnienie „byt ogryzający” i „byt dotykający”. Jeden zmysł funduje tutaj istnienie, dwie cząstki anatomiczne go określają, dwie czynności – potwierdzają. Zdarzenie najzwyklejsze ze zwykłych, niepoetyckie, nie liryczne, wręcz prowokacyjnie tandetne, wydobyte z milionów tego rodzaju zdarzeń, z milionów tego rodzaju incydentów dnia, nocy, miesiąca, roku. Ale przecież nikt nie zakreślił ram poetyckości, nikt nie stworzył wykładni istnienia dla liryki, nikt wreszcie nie zna świadomości poety i nie wie, jakie konotacje te działania ze sobą niosą.

 

Na tym jednak nie koniec zaskoczeń. W zwrotce drugiej poeta wraca nagle myślą do chwili sprzed dziesięciu lat. Ale i tutaj brak dopowiedzeń. Nie wiemy czy te dziesięć lat należy zacząć liczyć od chwili gdy podmiot zaczął ogryzać paznokcie, czy może od owej hipotetycznej chwili zero, a może od jeszcze innego momentu. Wiemy tylko, iż: uśmiech zaczęty nieśmiało/ przed dziesięciu laty/ rozjaśnił powoli/ brudniejący/ ciemny gród/ podwawelski. Ta przerzutnia jest jak przeskok iskry elektrycznej i sytuacja po owym wyładowaniu także diametralnie się zmienia – oto pojawia się jakiś uśmiech, który zaczął się przed dziesięcioma laty i stale trwa, a do tego jeszcze ma właściwości „rozjaśniające” rzeczywistość. Nie wiemy, czy uśmiech ten pojawił się na wargach, które dotknęły ogryzane paznokcie i nadal nie wiemy do kogo należą te wargi. Natomiast pojawiło się określenie miejsca – gród podwawelski –  nie pozostawiające cienia wątpliwości, że mamy do czynienia z Krakowem. Dowiadujemy się też, że miasto to jest brudne, ciemne i powoli rozjaśnia się „w świetle” zaczętego przed dziesięciu laty uśmiechu. Jednak i tutaj wszechobecna jest pustka. Nie ma wyraźnych wskazań topograficznych, nie ma budowli, Wisły, nie ma miejsc znaczących, jest jakby tylko fantom miasta i fantom przestrzeni. Jest to fantom z pamięci i wyobraźni  poety, bo tylko w nich uśmiech może oświetlać miasto, tylko w nich stany emocjonalne mogą wpływać na kształt kreowanej struktury.

W zwrotce następnej znowu mamy do czynienia z nagłym zwrotem. Jest też odwrócenie miejsca nieba i ziemi: błyskawica/ uderzyła w niebo/ oślepiła rzekę/ obrysowała/ szmaragdowe wieże/ na kredowym wzgórzu. Antropomorfizowana błyskawica uderza w niebo, tak jakby generowała ją ziemia, albo jakby spływała z samego kosmosu. Dzięki temu uderzeniu i nagłemu rozświetleniu pojawiły się kolejne elementy krakowskiej przestrzeni; rzeka, wieże, wzgórze. Rzeka nabrała cech istoty żywej i została oślepiona, w tej samej też chwili wydobyte zostały z pustki cechy wzgórza i wież. Pojawiła się pierwsza barwa – szmaragdowa, i pierwszy konkretny element materialny – kreda. Odsłoniła się też topografia miejsca wyraźnie nakładająca się na topografię wzgórza wawelskiego, leżącego nad brzegiem Wisły i zbudowanego ze skał kredowych. Błyskawica, niczym boski skaner w ułamku sekundy obrysowała kształty i odwzorowała je w świadomości poety. Spowodowała też chwilowe przygaśnięcie świata w jego oczach: niepochwytny cień/ między uśmiechem/ i spojrzeniem/ między ustami/ i oczami/ na mgnienie/ przymknionymi. Różewicz uchwycił tu znakomicie ów moment rozbłysku i przygaśnięcia na ułamek sekundy całej rzeczywistości, uchwycił nieuchwytny cień i „dopasował” go do kreowanej krainy, posłużył się też nim, by pokazać jak funkcjonuje świadomość – między uśmiechem/ i spojrzeniem/ między ustami/ i oczami. To charakterystyczne przymknięcie powiek na chwilę jest instynktowną odpowiedzią zmysłów na owo błyskawicowe rozświetlenie. Jest odpowiedzią bytu na pytanie świata o percepcję, na pytanie o ciągłość istnienia. Ta odpowiedź jest nieomal nieuchwytna, ale jednak dostrzegalna przez poetę, dostrzegalna na twarzy i dostrzegalna w świadomości.

Kolejna zwrotka niesie nowe zaskoczenie. Okazuje się bowiem, że obok poety jest ktoś jeszcze. Na razie wiemy tylko, że ma włosy związane chustką i że uśmiecha się. Poeta odsłania nowe elementy rzeczywistości stopniowo, pulsacyjnie, jakby sam dostrzegał je w chwilach rozbłysku błyskawic. Widzi spłoszony uśmiech na ścianach, twarzach, w oknie, rejestruje to, co zauważa. Wiemy, że ta druga osoba siedzi, tak jak i on w ciemności: włosy zebrane/ w chusteczkę/ spłoszony uśmiech/ przysiada na ścianach twarzach/ oknie/ siedzimy/ jakby nagle zgasło światło. To jest niezwykle subtelny opis spotkania dwojga ludzi, wzajemnego „badania” się wzrokiem, wzajemnego podglądania się i wreszcie – wzajemnego współbycia. On opowiada całe zdarzenie i oszczędność relacji zdaje się potwierdzać, że jest jakby nieufny w stosunku do drugiej osoby. W krótkiej zwrotce następnej okaże się, że jest to kobieta: mówię po omacku/ jestem podejrzliwy/ w stosunku do jej słów. Poeta zastosował tutaj metaforę, w której wykorzystał nałożenie sensów dwóch czynności – mówienia i chodzenia. Zwykle mówimy, że ktoś w ciemności porusza się po omacku. Tutaj poeta mówi po omacku, a zatem niepewnie, jakby podążając od słowa do słowa, jakby często się zatrzymując. Ona też coś mówi do niego, ale on jest podejrzliwy i nie ufa jej słowom. Poetyka rozbłysków i ciemności została tutaj zastosowana w stosunku do dialogu dwóch osób. Słowa pojawiają się co jakiś czas, jakby w odpowiedzi na uderzenie gromu, jakby w przerwach pomiędzy rozbłyskami. Nagłe światło pozwala spojrzeć drugiej osobie w oczy, pozwala dostrzec grymas na jej twarzy, pozwala wreszcie stwierdzić jakie wrażenie wywarły słowa na słuchaczu. W tym momencie nie wiemy jeszcze jaki jest powód takiej podejrzliwości. Jednak w następnej zwrotce zaczyna się szybkie i zdumiewające zarazem pointowanie. Okazuje się bowiem, że ta kobieta istnieje i nie istnieje zarazem. Jest bytem i niebytem, przychodzi do poety z ciemnej strony egzystencji, z miejsc strasznych, przerażających, z miejsc pośród których on bytuje teraz tylko we śnie: ona była po ciemnej stronie/ którą ja nawiedzam we śnie/ budzę się przestraszony. Wspomnienia nie pozwalają spać poecie, spotyka tam ją i budzi się z lękiem. Kimże zatem jest ta kobieta? Czy jest jakąś zjawą, widmem dawnych chwil, a może jest…  personifikacją śmierci? Nie jest kostuchą z przedstawień średniowiecznych tańców śmierci, nie jest też szkieletem z obrazów malarzy fantastów – Bruegela, Boscha, Daliego. Jest kobietą z twarzą, ma subtelne rysy, małe ucho, jakieś wspomnienie czułości. Ale to wszystko jakby poddane zostało prawom pośmiertnym, jakby poddane zostało nieuchronnym procesom rozpadu: jej twarz kurczy się/ marszczy wysycha/ resztka czułości/ zbiera się dookoła/ muszli/ małego bezbronnego ucha/ wygryziona szpara/ ust. Rozpad postępuje tu dość szybko, bo usta odsłoniły już zęby i przypominają wygryzioną szparę. Poeta chce zatrzymać ten proces, pragnie stworzyć w wyobraźni i w wierszu jej portret, ale nicość jest silniejsza. Rozpad jest nieodwracalny, uszkodzenia rozległe. Nie da się odtworzyć tego, czego nie ma. Poeta próbuje ocalić i odtworzyć, ale jednak przyznaje:  jej twarz rozpada się/ w moich dłoniach.

W tym miejscu warto też zatrzymać się na chwilę nad tytułem wiersza. Greckie słowo traúma oznacza ranę. Tak też rozumie i stosuje owo słowo medycyna, gdzie traumatologia jest działem nauk medycznych zajmujących się urazami mechanicznymi. Nieco inaczej rozumie to słowo psychologia, dla której traúma jest gwałtownym wzruszeniem, powodującym trwałą zmianę w psychice. U Różewicza wszystkie te sensy występują jednocześnie – w swoim wierszu opowiada on o tym jak czas uszkadza ludzkie ciało i bezpowrotnie burzy to, co przez lata było pielęgnowane, wzmacniane, odżywiane. Ale jednocześnie mówi też o głębokim urazie jaki powstaje w psychice człowieka pod wpływem tragicznych doświadczeń, mówi o tym, że te bolesne przeżycia są jakby filtrem przepuszczającym do świadomości człowieka tylko obrazy nacechowane cierpieniem, bólem – tylko wyobrażenia traumatyczne.

2. Pustka

 

W wierszu pt. Przesypywanie zderzył Różewicz wzniosłość i kicz, wielkość i bylejakość, sacrum i profanum. Jednocześnie zawarł w tym utworze swoje przemyślenia na temat rzeczy materialnych, na temat życia i przedmiotów, którymi człowiek pragnie się otaczać. Utwór traktuje o nieuchronnym, ciągle burzącym wszelkie struktury upływie czasu. Poeta przywołuje w rozległej metaforze istnienia obraz klepsydry, w której niby ziarenka piasku przesypuje się ludzka egzystencja: Ten szelest/ przesypywanie się życia/ ze świata pełnego rzeczy/ do śmierci. Człowiek nigdy nie zatrzyma upływu czasu, nigdy nie ucieknie od tego spadania cząstek, nigdy też nie zrozumie do końca pustki, w którą spada jego byt. Życie, to tylko ten moment, kiedy ziarenka piasku zostały uruchomione i nieuchronnie przesuwają się w dół, ku innej przestrzeni. Dopiero jakaś niewyobrażalna siła – przestawiając klepsydrę – może odwrócić tę sytuację. Choć wtedy będzie to takie samo spadanie i taka sama nieuchronność, taka sama szybkość. Różewicz nie pozostawia czytelnikowi cienia nadziei – istnienie jest chwilą, właściwie bezsensowną i nie wiadomo dlaczego się przydarzającą. Może tylko dlatego, żeby odmierzyć jakąś cząstkę czasu dla innego, niewyobrażalnego i niewypowiedzianie innego istnienia.

Na tym jednak nie koniec metaforycznych transformacji. Okazuje się bowiem, że ów niewielki otwór, przez który spadają ziarenka jest w człowieku, albo jest nim sam człowiek. Człowiek jest jakby obcym ciałem w rzeczywistości, jest raną i wyrwą i to przez jego świadomość przepływają kryształki zdarzeń, słów, obrazów: to przeze mnie/ jak przez dziurę/ w rzeczywistości/ przeciska się ten świat/ na tamten świat. Poeta akcentuje tutaj jeszcze raz dualny charakter rzeczywistości – oprócz „tego” świata, jest jeszcze „tamten” świat. Mamy tu zatem nawiązanie do wielu teogonii, na czele z chrześcijańskim rozróżnieniem nieba i piekła. Chociaż brakuje czyśćca, to jest to brak pozorny, ponieważ człowiek jest jakby tym miejscem przemiany, miejscem oczyszczenia. Choć z drugiej strony, człowiek jest tym miejscem, gdzie kryształki na chwilę się zatrzymują, a potem nagle uwolnione spadają z impetem w dół. Egzystencja ma w wierszu Różewicza wymiar tragiczny, nie wiadomo dlaczego się zaczyna, ale na pewno się kończy, ruch na pewno ustanie, energia wyzwolona gwałtownie – zaniknie bezpowrotnie. W takim momencie wyobrażenia Boga tracą sens, a to co było sakralne, staje się nagle martwe, statyczne. Zostaje tylko ostatnia myśl i bolesna refleksja: domyślam do końca/ ten którego/ szukałem na górze/ czeka na dole. Ziarna kwarcu spadają na dół, życie ludzkie stale pędzi ku bezruchowi, każde istnienie ma swój kres, a każde myślenie o świętości kończy się pośród milionów martwych ciał, pośród nieogarnionego profanum. Świat jest złomowiskiem i wielkim śmietniskiem bytów, które szukały wzniosłości, a wstrzelone w ludzkie ciało, osunęły się ku pustce nieistnienia.

Tutaj wszystko ma wymiar ironiczny, tutaj wszystko zdaje się potwierdzać absurdalny charakter istnienia. Z wyżyn boskości, człowiek spada do zwierzęcej nory, spada ku śmierci, nieuchronnej jak upadek ziarenka piasku w przestawionej nagle klepsydrze. Tam odbywa się właściwa przemiana, tam materia wraca do swojego pierwotnego stanu: w norze/ przemienienie/ gnuśne porykiwanie/ trąb ugniecionych/ z makulatury/ skręconych z gazet. Tam trąby archanielskie, albo jerychońskie okazują się tylko atrapami, ukręconymi z gazet i wyrzuconymi na śmietnik. Tam wraca zwierzęcy wymiar egzystencji, a człowiek staje się jedynie bytem cielesnym, który musi rozpaść się jak inne byty tego rodzaju. Powrót do statyki, jest powrotem do nory, powrotem ku wszechogarniającemu kiczowi. Wszystko wtedy jest kiczowate – złocone aniołki na trumnach, patetyczne sztandary pogrzebowe, ulotne anonse o tym, że umarł ten a ten, umarła ta, a ta… To jest owo gnuśne porykiwanie, to są odgłosy towarzyszące śmierci, odgłosy potwierdzające, że wszystko się skończyło. Może jeszcze pojawić się spłoszona myśl o zmartwychwstaniu, ale w nihilistycznym świecie poezji Różewicza nie ma nadziei, przeżycia wcześniejsze zakreśliły krąg, ustawiły perspektywę, piasek zdarzeń, piasek dni przesypał się bezpowrotnie. Ucieczka nie ma sensu, bunt nie ma sensu, nic nie ma sensu –  z martwych wstawanie/ w roztargnieniu/ daremne. Jest tylko bezruch i pustka świata, pustka w człowieku, który nie istnieje, bo nic już nie istnieje.

 

3. Fantom

 

Zwykle poeci do kredy porównują kości. Tutaj, w wierszu pt. Białe jak kreda, przyrównane do niej zostały cienie przyjaciół. Cienie przyjaciół/ białe jak kreda/ twarze zatarte/ rozmazane. Jak wielokrotnie u Różewicza czytelnik otrzymuje na początku niewiele informacji. Są jacyś przyjaciele poety, a właściwie już ich nie ma. Są zatem fantomy – przeszłość, która drga jedynie w jego świadomości. Białe cienie są przy tym metaforą niezwykłą, bo raczej obdarza się je w poezji barwami stonowanymi, pastelowymi, często też bywają w niej bezbarwne, przezroczyste. Tutaj są białe niczym kreda, a więc wyraziste. Ta biel – niczym u ludów afrykańskich – ma tutaj symbolizować śmierć, nieistnienie, brak. Do tego jeszcze poeta wprowadza element rozmazania. Twarze przyjaciół są zatarte i rozmazane – zatarte i rozmazane w pamięci, zatarte i rozmazane w wyobraźni. Różewicz stale miesza sensy – szkolną tablicę wymienia swobodnie z imaginacją, wspomnienie z kredowym rysunkiem, zapisem bielą na czerni: na szkolnej tablicy/ kredą wypisane/ imiona nazwiska/ wilgotną ścierką/ zamazane/ oczy i usta. Ścierka zamazała napisy, ale też stała się w wyobraźni jakąś monstrualną ścierką zamazującą konkretne kształty, pozostawiającą ślad maźnięcia niepamięci, nicości, pozostawiającą zaledwie fantomy twarzy, oczu, ust. Różewicz kreuje w wierszu postaci zdeformowane przez upływ czasu i przez bieg zdarzeń, kreuje istnienia kalekie, jakby wydobyte na chwilę z mazi wszechobecnej śmierci. Świat zdaje się wtedy istnieniem chwilowym, a doświadczenie egzystencji ma wymiar podobny do wymiaru drobnych, ulotnych faktów, migających pośród świadomości fantomów zdarzeń. Wszystko zdaje się mieszać, wszystko zdaje się na siebie nakładać. Wzniosłość sąsiaduje z przyziemnością, dziecinne gesty z eschatologią, skrawki obrazów z szerszymi panoramami pośmiertnymi:  śmiech pensjonarek/ czapka z daszkiem/ umajona z fatałaszkiem/ imiona/ gra w zielone/ czarne krzyże/ pierwsze miłości/ pogrzebane. Wszystko przelewa się i przenika, wszystko wzajemnie na siebie napiera, w tej samej świadomości bytują zdarzenia z dzieciństwa i przeżycia szkolne, bytują doświadczenia ważkie i błahe, niewielkie i egzystencjalne, pozostające dobrym wspomnieniem i niosące ból, będące niezabliźnioną raną. Różewicz potrafi kreować w wierszu tego rodzaju sąsiedztwa i czyni to jakby mimochodem, jakby na marginesie opisywanej rzeczywistości. Staje się w ten sposób poetą fantomów, poetą wielkiego, stale rozrastającego się i krzewiącego w człowieku nieistnienia, niebytu. To są wiersze o umieraniu i jest to obicie samego umierania, umierania które nigdy się nie zaczęło i nigdy się nie skończy. Umierania, które trwa… Nicości, która jest… Nicości, której nie ma…

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko