Strona główna Felietony Marek Jastrząb – Muzykant

Marek Jastrząb – Muzykant

0
32

Po ciężkiej nocy uparta myśl o stworzeniu symfonii wracała jak bumerang i znowu, niczym zadra, tkwiła w nim. Było to zamierzenie wielkie, przeczyste, warte mszy. Zwłaszcza dla niego, rzępoły z dansingowych ochlajów. Miało go uratować z nijakości i przedstawić jako wyjątkowego twórcę, którym pragnął być od zawsze.  Lubił być w sytuacji pociąganego za język, indagowanego, któremu różni ludzie, krytycy, profesjonaliści narzucają się z pytaniami, a on składnie i z finezją, swobodnie i z prostotą, stojąc skromnie z boku, odpowiada rozsiewając błyskotliwe uśmiechy.

O, tak! Mógł zgodzić się na mówienie o pracy nad swoją muzyką, lecz pod warunkiem usłyszenia czyjejś wyraźnej prośby lub nacisku, ale czy nie szkoda zachodu opowiadać o niej bez zachęty? Nie chodziło przecież o przekonywanie do swoich rewelacji, tylko o wzbudzenie zainteresowania, które służyło mu za pretekst do malowania własnych wizji zamierzonego utworu.

Wizje te zmuszały go do ścisłości i demonstrowania sądów, pomagały widzieć opisywany świat w kontekście słuchaczy, pozwalały nanosić nań ewentualne poprawki, sprostowania, nakazywały uwzględniać zastrzeżenia pytających gości. Uznał, że muzyka jako taka jest nieistotna, ważny natomiast jest sam proces dochodzenia do niej, rodzenie się, wykluwanie z próżni, powstawanie tego, o czym myślał: bezustanne komponowanie dzieła, w którym nic się nie dzieje, a wszystko przebiega opodal, między wierszami, poza narzuconą treścią. Rozumowanie to nakładało na niego uciążliwy obowiązek, wymóg tłumaczenia się z podejmowanych prób, toteż miotał się wśród przyczynków i refutacji, a wszelkie ułatwienia traktował jako zbyteczne.

*

Pogodził się z myślą, że jest producentem muzyki, której nikt nie słyszy i  jest zwariowany na punkcie talentu, którego nie ma. W trakcie natchnieniowej posuchy znajdował równe swojemu, panierowane ucho schabowego melomana. Odgrażał się w nie, sapał w zakąskowe dodatki. Zawiane ucho słuchało go z wypiekami na małżowinie, z    uśmiechem wyższości. Przy podpitym stoliku nadrabiał  spore luki w swojej  niewiedzy; poufale konwersował na tematy uważane za bulwersujące, gorączkowo  szukał okazji, by dostać się do towarzystwa ludzi, którzy mogli by go wywindować z nizin i wyłuskać z niego  to, co mu w duszy pitoliło.

A kiedy już nie miał forsy, noga za nogą i cień w cień – szedł do domu, nie dogadany, na tarczy i z obitą ambicją. Wsmykiwał się do swojego legowiska, układał przy nieważnym boku aktualnej Muzy, przykrywał się nutami jakiegoś tam Chopina, grajka, od którego czuł się niebywale doskonalszym, by, przed zaśnięciem, dokończyć swoją bulgoczącą kwestię o symfonii, której, cholera, nikt już nie chce.

Menel

Mówiliśmy na niego „ten Wiktor”, „kochany Przecinek”, „ta wredna Dynia”. „Przecinek”, bo na widokówkach pisanych do nas, było tych przestankowych zasieków więcej, aniżeli sensu pomiędzy nimi. „Dynia”, bo pękaty. Niekiedy był „Garbusem”, czym popadnie, zależnie od okoliczności. Mówiliśmy do niego w akompaniamencie odpowiednich akcentów, zająknięć, przydechów i spojrzeń, z tą choreografią wzmocnień, z tymi nic nie mówiącymi omówieniami, które ilustrowały nie tyle jego, co nas. Mieszkał nie wiadomo gdzie, na waleta, przygodnie, w piwnicach z wybitą szybą, na klatkach schodowych. Może kogoś miał, rodzinę, krewnych z kłopotami, watahę przypadkowych znajomych, którym zawsze się jakoś kulało i nigdy nie narzekali.  

Nie byłem na bieżąco w tych jego parantelach; zresztą nie tylko ja, inni również blado się w nich orientowali, bo faktem jest, że gdy zachodził do naszej konfraterni, do naszego klubu „Pod Wesołym Mamlaczem”, z  grubsza biorąc obchodził nas niewiele, ot, starczało nam energii na jakieś zdawkowe cześć rzucone w przelocie, a potem na szybki powrót do stygnącego sznapsa, do  przerwanej rozmowy.

Kiedyś był tu mile widziany, był naszą maskotką, niemal ulubieńcem, a teraz, gdy zjawiał się  wśród nas, jak zwykle nie w porę, z gwałtownym  entuzjazmem poklepywaliśmy go po skoliozie, zachęcaliśmy do snucia zwierzeń, które, udawaliśmy,  że nas interesują. W atmosferze pełnego niezrozumienia, w otoczeniu naszej “aprobaty” i serwowanych drinków przekonywaliśmy go, że ciągle jest dla nas ważny, niezbędny i niepowtarzalny, a on to przełykał, brał za dobrą monetę, rozklejał się, cieszył się jak dziecko, któremu obiecano księżyc na gumce.

Uśpiony naszym bazyliszkowym podziwem, starał się nie dostrzegać, że ukradkiem, ponad nim i jego bezradnością, przesyłamy sobie migoczące znaki, że z utęsknieniem wypatrujemy chwili, kiedy nareszcie przestanie truć i zniknie. W miarę łagodny i w miarę nierozgarnięty, ze stoickim spokojem znosił głupotę mądrzejszych, więc lubiliśmy go. Ale niekiedy, będąc górą w jakimś sporze, umiał to wykorzystać, umiał mścić się za krzywdy, podnosić nastroje do rangi “wydarzeń”, które decydowały o jego zmiennym  samopoczuciu.

Gdy miał zły dzień, stawał się nieustępliwy, ponad miarę spostrzegawczy. Jednak przeważnie starał się nie wiedzieć, że go lekceważymy, że nabijamy się z jego niegustownych, teatralnie ogródkowych przeżyć.  Na moment, na migawkową chwilę, zanim wróci do swoich losowych nadżerek, pod schody, na dworzec, do mniej niż samotnej rzeczywistości wagonu, stawał się tym, czym był niegdyś: człowiekiem posądzanym  o zdrowy rozum. Jego twarz odzyskiwała poprzednie kolory, znużone oko przestawało być nieufnym, argusowym wziernikiem, zalęknionym i nieprzystępnym judaszem popatrującym na niepewny i pokątny świat. Odrodzone optymizmem, zdawało się wyrażać to, co nas w nim drażniło, peszyło, co sprawiało, że mógł czuć się od nas lepszy.

Na samym początku powszechnej euforii zjawiał się częściej „Pod Wesołym Mamlaczem”, ale gdy karczma przeobraziła się w bilardowy pub o stu lampionach, gdy zyskała nazwę sprzeczną z przeznaczeniem, lecz zgodną z dochodowym duchem czasu, Wiktor wsiąkł.

Nagle przestało go być w nadmiarze, a jego wyfiokowane  rozrzewnienia przestały nam dokuczać. Pojawiły się ploty, że trafił do mieściny słynącej ze złóż nostalgii oraz Domu Przewlekłej Opieki.

Gdzie jak gdzie, ale tam, pośród swoich odbić w rzece i refleksów na tarasie (o którym to tarasie pisał nam tym swoim afektowanym maczkiem, tym z piekła rodem, nieczytelnym pismem, którym nas uwodził, zachęcał do odwiedzin), mógł wreszcie znaleźć to, czego bezskutecznie pragnął: wyrozumiałość.

Naciągał nas na odwiedziny, na które nie dawaliśmy się namówić, zapraszał do tego domu, a my, po bohatersku i do końca, udawaliśmy, że jego namowy nie dochodzą do nas.

Krystyna i Hamlet

Maurycy usiadł w kątku przy kontuarze, w pobliżu półotwartych drzwi, obok muzyka, którego zatrudniono w klubie Pod Wesołym Mamlaczem na etacie wirtuoza. Widział, jak kawiarniane opary wsysały do środka zastępy smakoszy. Co pewien czas wykopywały nasyconych, a brzuchaty szatniarz kłaniał im się cyklicznie. A między stolikami, po dywanowej wykładzinie, laskonogie kelnerki, wystrojone w służbowe uniformy i przyszywane uśmiechy, zwijały się mechanicznie: serwowały temu rachunek, tamtej – wino, a wszystkim bez wyjątku – ciepławe „sorry”.

Rozdygotane paniusie, wystrojone jak choinki na Wielkanoc, z mężami zamiast breloczków, kładły dłonie na szklankach cieczy a la kawa, podczas gdy krępy baryton dawał wycisk słuchaczom. Śpiewał co żwawsze kawałki z „pieśni do słów”, a ujeżdżający po klawiaturze pianista trzepał rytm. By nie wypaść z roli artysty, wadził się z własną nieudolnością, zachęcał, prosił, szturchał klawisze grubymi serdelkami. Grał z nerwem, nie zwracając najlżejszej uwagi na wyczyny śpiewaka, który omdlewająco dyszał w stronę zabłąkanych melomanów.

Wkrótce baryton przestał szlochać do słuchu, lecz, uparcie zachwycony własnym talentem, wsłuchany w swoje wizje, nadal improwizował, nieprzerwanie rąbał kolejne arie, aż kilku zniecierpliwionych ludzi, kurtuazyjnymi brawkami dało mu znak, że ma spadać, i zapadła cisza przerywana mlaskaniem.

Lubił tu bywać. Kochał być „w przyczajeniu i rozmodleniu”, jak nazywał ten swój kibicowski proceder. Anonimowo patrzeć na gwarny ruch toczących się, dyskusyjnych sabatów. Intelektualnych podróży donikąd. Wędrówek, w których jeszcze nie tak dawno brał udział. O czym niechętnie i niemal z rozżaleniem wspominał sąsiadom od kieliszka.

*

Postanowił, że zanim wyjedzie z miasta, pożegna się z Klubem. Tuż przy drzwiach do kibla znajdował się jego stolik. Jak zawsze, wśród nich, naczelny Hamlet, Piotr. Podszedł więc do siedzących, opadł na krzesło i patrząc na apaszkę Piotra, zamówił herbatę.

– W czym rzecz? – spytał.

– A, tak, mówimy o królach i wojnie – powiedział F. – Niegdyś było oczywiste, gdzie żmija ma ogon, a teraz są na ten temat chytre koncepcje –

Z tego, co słyszał, wysnuł wniosek, że F, profilaktyczny cwaniak, radykał i wolny strzelec jakichkolwiek idei, złagodniał ostatnimi czasy, jakby obluzowały mu się szare komórki. Wycofał się z dotychczasowej agresji, przycichł i przestał odstawiać specjalistę od cudzego postępowania, co, dla klubowiczów, oznaczało, że się mentalnie rozcieńczył. Nagle zmętniały mu poglądy, stały się płynne i trudno pojmowalne. Krążyły nawet pogłoski, że dokonał w sobie prywatnej weryfikacji. Jakiejś drobiazgowej przebudowy dotychczasowych mniemań.

Z dnia na dzień zrobił się uśrednionym wyznawcą każdego trendy–przekonania. Gdy przychodził do Klubu, gdzie czuł się dopasowany do tapety i uroczy jak dawniej, w hitowych glanach i bez krawatowych poglądów, zachowywał się jak płyta, która zanim pękła, przestała się zacinać

Odwracając się do Maurycego, F. uzupełnił:

– Mówimy, że równość w łóżku to aktualne hasło wyemancypowanej baby. Popatrz na Jolę, prawomocną zdzirę T. Wiesz, co z niej zostało. Zastanów się, co wyrośnie z jej córeczek. Takie same, lub mniej więcej takie same, osowiałe „kreacje”. Ani się nasz T. obejrzy, jak znajdą wybranych jełopów, którzy pozwolą im na pomiatanie sobą. Awans w dół przypieczętował jego los. J. tak go nakręciła, że nie ośmiela się myśleć na własny rachunek. Przysłoniła mu horyzont i jest jego refleksem. Kiedy nie ma jej w pobliżu, T. Kapcanieje i robi się wytarmoszony z wigoru –

– Ona mu w glacę, a on jej dziękuje ze strachu – dorzuca Ruda, nauczycielskie zjawisko. Jest tutaj brana za ciotkę–poczciwotkę, nieraz jednak rżnie błyskotliwą. Początkowo zagubiona w popisowych oracjach tutejszych mędrców, w ich swobodnym przerzucaniu się z tematu na temat, w uściślaniu, nawiązywaniu, abstrahowaniu i mówieniu śmiało, lecz bez sensu, po przejściu erudycyjnej kuracji, nabrała stosownej ogłady, towarzyskiego poloru, śmigłej orientacji w tym, o co tu biega.

Owa sprytna mimikra pozwoliła jej być nie tylko niemą ozdobą klubowych pogawędek, ale pojednawczą negocjatorką. W razie potrzeby, kiedy stolik tracił animusz i należało przerwać nudę, potrafiła rozłożyć T. na czynniki pierwsze, zadać mu bobu, popędzić kota, obedrzeć z nawiedzonej prawdy i złachanych aforyzmów i nim zdążył doczołgać się do końca zdania, poczynał oddalać od reszty stolika, malał, niknął w oczach, wątlał i nikczemniał, stając się jej łupem i ze wszystkich stron obśmianą padliną.

Gdzie może, niewinną rżnie, a do Klubu z racji Piotra zagląda.

Piotr. jest przystojny, ma spojrzenie dogłębne, zaborcze. Pozuje na notorycznego uwodziciela. Tu i ówdzie bywały, z otwartymi ramionami przyjmowany, na zmiany otwarty, zipiący co rusz to nowszymi prądami, wesoły, jak trzeba, smutny, gdy nie. Obwołany arbitrem, zostawał nim. F. poprawi, T. potrząśnie, ze wszystkich stron podoba się Rudej, a ona wie, co dobre.

To dla Piotra wykierowała się na ludzi. Razem trafili na studia. Uważał ją za siostrzyczkę, tylko jej zwierzał się ze swoich podbojów, zgryzów i rozterek, przy czym nieświadomie, zachowując się jak niefrasobliwy kokiet, druzgotał jej serce: .

*

Ruda już linieje, Piotr będzie wkrótce zmurszały, stanie się lakoniczny, coraz mniej elokwentny. Dla niepoznaki siekaczem błyśnie, brzuchem zaświeci, spocone cylindry przetrze i coraz częściej ozdobi twarz niepewnym uśmiechem. Ale jeszcze nadrabia miną. Wciąż surowy, nieprzejednany, apodyktyczny, temat zmienia, senne oczy krótkowidza mruży, za rumianą przeszłością wzdycha.

To jednak dopiero nastąpi, przyjdzie znienacka, bez uprzedzenia.

– Tak, moja droga, żeby być idiotą, nie trzeba być nim ciągle – mówi – Starczy poudawać mądrego – dodaje – czego żywy przykład siedzi przed tobą. Popija łyczek. Milczy chwilę. – Skończyłem się, Krystynko… –  powiada. Nie, nie powiada: mówi. Jest teraz bezradny. Staje się zaduszkowy, zakłopotany, cylindry szmatką wyciera.

Krystynko, wreszcie padło imię, na które czekała od dawna, od czasu gdy zaczęła karmić się nadzieją, że będą razem.

– Albo może nigdy się nie zacząłem – dorzuca – bo czy mam prawo mówić o sobie, skoro żyłem bez celu, wyzuty z indywidualności, która była zapożyczona i martwa?Jeśli wiedziałem, że nie jest moja, że to jeszcze nie ja, tylko zarodek, wątłe pisklę rzucone na wodę.

– Pisklę? – wtrąca się F. – Każdy może tak powiedzieć!

– Ale ty masz za co być frajerem, masz za co się mylić – odciął się Piotr. – zaś ja jestem frajerem za darmo, bo nie miałem tatusia zapracowanego bałwana, który przymykał oko, spuszczał kurtynę, wyprowadzał na spacerek.

– Dosyć – mówi F. – ludzie słyszą, a poza tym wszyscy mamy źle w głowie, co nie oznacza, że nikt nas nie kocha.

– Pax, pax – rzekła Krystyna – nie kłóćmy się, kto z nas ma większe parchy.

*

Maurycy poczuł zmęczenie. Był rozczarowany miejscem, w którym słowami spreparowanymi z dymu i puszek po piwie grano w dyskusyjnego salonowca. I słyszał zdania zastępujące chustkę do nosa, ordynarną szmatę, w którą smarkano i oglądano jej zawartość pod światło. Z coraz większą niechęcią wracał do tamtych kontaktów. Coraz mocniej bronił się przed nimi. Coraz łatwiej przychodziło mu odmawiać uczestnictwa w rozmowie z kimś, kto mu przeszkadzał pozostawać w snach. Zaczął wchodzić w hermetyczny świat swoich osaczeń i przeczuleń. W nieufną obserwację ludzi, którzy udawali, że cierpią, a chcieli wprasować go w męczącą codzienność. Już nie tolerował widoku przewlekle zgorzkniałych, tryskających sztuczną energią; zakłócali jego smutek i rozpychali po lękach. Szwendali się po cudzych myślach w zabłoconym obuwiu, udając, że ich cierpienia mają klasę, certyfikat i dobre pochodzenie. Że mają ekskluzywne przeżycia i bardziej zasługują na zrozumienie.

Klub stawał się miejscem, w którym tramwaj w oku służył za olśniewającą metaforę, wyznaczał ślepym gadkom ślepą drogę. Działy się w nim „zbiegi okoliczności” i zdarzały „przypadki”, „wyjątki uzasadniające regułę”, „ewenementy”. One zaś pęczniały w nim na podobieństwo tuzinkowych fircyków przykutych do sztampy. Odważna jeremiada o naleśnikach ze śmietaną, przynosiła im więcej satysfakcji, aniżeli sążnisty referat o bohaterstwie. Wyspiański nie miał takiego wzięcia, jak szczegółowa dysertacja o śledziach w oleju. Lowry bladł przy apoteozie szprotki, a Proust przegrywał na punkty z knedlami, więc machnął im ręką na pożegnanie i wyszedł.

BRAK KOMENTARZY