Wczesnym rankiem, gdy odsłaniałam zasłony w oknie, zobaczyłam na alejce pod blokiem dwoje młodych. Ona drobna, jak nastolatka, on wysoki. Szli powoli. Któreś trzymało na smyczy pieska, a szli tak blisko siebie, że nie dostrzegłam które. Przystanęli pod rozłożystym klonem i przytulili się do siebie jeszcze bardziej, a ona położyła głowę czule na jego ramieniu. Kiedy zaczęli się całować odeszłam od okna.
Zerknęłam za chwilę. Już ich tam nie było.
Jaka piękna była ta scena. Wydała mi się kwintesencją pierwszej miłości. Takiej romantycznej, jaką opisują wiersze. O jakiej marzy chyba każda dziewczyna. Utkanej z samych wzruszeń i piękna.
Miałam kiedyś pogadankę na ten temat dla rozbrykanych chłopaków ze szkoły zawodowej, takich około szesnastu lat. Ganiali po korytarzu jak szaleni byle się ruszać, rozładować siłę mięśni, więc spontanicznie zaprosiłam ich do pokoju i stanęłam pośród nich, a było ich ze dwunastu. Zapytałam, czy chcą porozmawiać, a oni odkrzyknęli ochoczo, że tak. O czym? O miłości!!
Staliśmy wszyscy dalej, bo nawet nie było w pokoju dla wszystkich krzeseł i spróbowałam mówić trochę bez przekonania, bo takie łobuziaki mogły mój sentymentalizm wyśmiać.
Ale oni słuchali jak zaklęci. W wielkiej ciszy. Żaden ani drgnął. Tylko głowy pospuszczali i oczy, chroniąc swe emocje dla siebie. I słuchali.
O czym mówiłam, dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że o pięknie tego wielkiego uczucia, jakim jest miłość. Mówiłam z całym przekonaniem, bo sama tak uważam aż dotąd. A byłam wtedy mężatką z kilkunastoletnim stażem i dwojgiem dzieci. I mówiłam tym zasłuchanym chłopakom, że miłość to przede wszystkim najpiękniejsze uczucie. Poznaje się je po tym, że kiedy się ktoś zakocha, to pragnie dla dziewczyny napisać wiersz, choć nigdy żadnych nie pisał. Albo zrobić coś równie niezwykłego.
A chłopcy słuchali, powstrzymując nawet oddech. Wyszli potem z pokoju z ociąganiem, zamyśleni. Zupełni inni niż zawsze. Wiem, że tego nie zapomnieli. Ja też.
Może nikt nie powiedział tak o miłości pewnej parze, którą kilka lat później spotkałam w szpitalu. Wcześnie rano weszła na salę chorych piękna dziewczyna i usiadła na łóżku, które jej wskazałyśmy. Powiedziała, że przyszła tylko na kilka godzin, na badania. Zaraz za nią wkroczył chudy chłopak i rozgościł się na jej kołdrze. Pacjentka leżąca obok ostrzegała, że lada chwila będzie obchód lekarski, ale on jakby nie słyszał. Zzuł trzewiki i wsunął pod kołdrę.
Ledwo zdążył wybiec w skarpetkach, z trzewikami w ręce, gdy wkroczył na salę groźny ordynator. I zaraz o obchodzie gramolił się z powrotem do łóżka. Czy to było ładne? Pielęgniarki nie wiedziały, co powiedzieć, gdy przychodziły z lekami, a pacjentki osłaniały się, jak mgły, kołdrą, gdy musiały się przebrać lub odkryć do zastrzyku, niepokazywaną publicznie, część ciała. Dziewczyny długo nie wzywano na badania, a na warcie koło jej łóżka stały podniszczone trzewiki chłopaka.
Czy ich właściciel napisał kiedy dla tej pięknej dziewczyny wiersz? Nie sądzę. Czy kupował jej kwiaty? Nie wiem. Taki, myślę, wierszy nie czytywał, kwiatami się nie napawał, ale pewnie czytywał Wisłocką i ją zalecał dziewczynie. Nie mam nic przeciw takiej lekturze. Byle we właściwym czasie. Byle nie zamiast. I tu czegoś jednak żal.
Krystyna Habrat