Broda profesora Pisarka. Niebywała. Ta imponująca broda wymagała starań. Musiał mieć w Krakowie jakiegoś tamtejszego pana Wojtka, wyspecjalizowanego w rzadkim za naszego życia kunszcie formowania i pielęgnacji długich bród. Modne bywały tylko krótkie. Profesor nie miał w ogóle brody w młodości, gdyśmy się nie znali i niemal wszystko nas dzieliło, nie tylko pięć lat mojego starszeństwa, wstępna trudność w zbilansowaniu życiowych rachunków. On, uczeń, potem student, siedział w więzieniach, ja w redakcjach „Światła” i „Przeglądu Kulturalnego”. Po latach on, już docent, językoznawca, dzięki pogadankom telewizyjnym o języku rodzaj celebryty w PRL, siadał przed kamerami telewizji państwowej, którą gardziłem. Ja, podobny trochę do ucznia i studenta Pisarka, konspiratora za młodu, znalazłem się jeszcze raz w redakcji, jednak wywrotowego „Zapisu”. Tak się coś obróciło, ale rachunku między nami nie wyrównało, rzecz jasna. Byliśmy niezmiennie oddzieleni barierą, daleko od siebie. Nic nie wróżyło, że się w przyszłości spotkamy i że się to skończy fatalnie śmiercią profesora. On zapuszczał tymczasem swoją nadzwyczajną brodę. Nie wiem, w jakich okolicznościach i co o tym zdecydowało.
Teraz, gdy sam z braku fryzjerów siedzę przy domowym biurku obrośnięty, ze zjeżonym nieswojo włosem na głowie, przychodzą mi do tej głowy śmieszne pytania. Czy człowiek zmieniający wygląd zmienia też niepostrzeżenie dla siebie tożsamość, która w nim tkwi? Stoję na stanowisku, że ja nie zmieniam własnej, zawsze byłem i jestem tym samym sobą, chociaż coś każe mi się przecież w tej pewności wahać. A jak to było z profesorem? Nie wiadomo.
Poznałem go osobiście już brodatego, w roku 1999, gdy zaszczycono mnie nominacją na członka Rady Języka Polskiego. Profesor, twórca Rady, przestał od niedawna być jej przewodniczącym. Zachowywał tytuł honorowego przewodniczącego, a formalnie był członkiem zwyczajnym, jak ja. Tak po raz pierwszy zrównaliśmy się poniekąd we wspólnocie czasu, środowiska i statusu. Oczywiście, niemałe wrażenie zrobiła na mnie broda profesora, lecz i jego skłonność do siadania przy mnie, a nieraz, gdy była roztrząsana jakaś wątpliwość językowa, dowiadywania się, co myślę o tej sprawie lub raczej co czuję. W kwestii kryteriów językowych ja, syn filologa klasycznego, wychowany na łacinie i grece, jestem z usposobienia konserwatystą, uznaję wyższą wartość normy, niż powszechności potocznego użytku, a to odpowiadało chyba profesorowi. Często w tych naszych rozmowach prowadzonych półgłosem przy oknie podczas posiedzeń Rady mówił „właśnie, też tak sądzę”. Podobnie do niego lubiłem siadać razem z nim i zazwyczaj po wejściu na salę zmierzałem pod okno, gdzie on upodobał sobie miejsce. Tam siadałem, chyba że mnie po drodze przytrzymał ktoś inny z jakąś sprawą i zaciągnął do siebie.
Nic nie wiedziałem wtedy o przeszłości ucznia i studenta Pisarka, a profesor nigdy nie wspominał. Myślę, że on o mojej działalności w poszczególnych redakcjach też mógł mieć blade pojęcie, ale jakieś prawdopodobnie miał, bo wszyscy słyszeli o „Zapisie”. Z czasem, a zwłaszcza pod koniec, ogólna świadomość profesora, kto zacz jestem, musiała się stać dokładna.
Miałem wśród obrazów zapisanych na twardym dysku w komputerze kilka wspólnych zdjęć z profesorem. Dysk się dziwnie wyzerował i wszystkie zdjęcia przepadły. W archiwum Rady Języka Polskiego zachowały się dwa dobrze ilustrujące nasz zwyczaj siadania obok siebie. Wykonane w roku 2011, nie pochodzą z posiedzeń Rady w Warszawie, na których raczej nikt nikogo nie fotografował, ale z Forum Kultury Słowa w Rzeszowie, poświęconego, jak brzmiał tytuł , „Kulturze zachowań językowych Polaków”. Pojechaliśmy tam i usiedli razem. Pamiętam, że zabierałem głos w dyskusji, profesor z pewnością też, ale nie pamiętam, cośmy mówili.
Jacek Bocheński blog III