Strona główna Proza Tomasz Pawlęga – W czynnej konieczności humoru

Tomasz Pawlęga – W czynnej konieczności humoru

0
497

Tomasz Pawlęga

 

W CZYNNEJ KONIECZNOŚCI HUMORU

(felietony prozą)

 

 

 

 

TOMASZ  PAWLĘGA

Absolwent wydziału filozofii UWr, dziennikarz, publicysta, pedagog, działacz społeczny, animator kultury, aktor, konferansjer, copywriter, pisarz i dramaturg oraz redaktor czasopisma literacko – kulturalnego „POWIDOKI” wyd. w Lądku Zdroju. Urodzony 1969 r. obecnie mieszka pod Śnieżnikiem – w Stroniu Śląskim. Wielbiciel dzieł Michela Foucaulta, Bohumila Hrabala, Sándora Máraiego, wytrawnego czerwonego wina i szerokiej wzdłuż Doliny Białej Lądeckiej „Snieżnika”.

 

Krople rosy


Rankiem wstałem nieszczęśliwy, że wstałem. Nawet się zdziwiłem. Na ogół wstaję jak tabula rasa, znikąd spływają na mnie melodie starych przebojów Franka Sinatry, Deana Martina, Ewy Bem i Alibabek. Postawiłem czajnik na gaz. Jego szemranie przygłuszyło sąsiedzkie ruszenie z parkingu, który mi burmistrz Łopusiewicz wylał pod oknem. Chyba z pięciu wystartowało jak w Grand Prix Bahrajnu. Uciekłem do łazienki, wysikałem miraże nocy, przemyłem wodą oczy. Dzielnie wróciłem do kuchni, zalałem kawę i postawiłem na blacie. Postanowiłem nie poddać się nastrojowi. Usiadłem do stołu i otworzyłem notes, zdjąłem obsadkę pióra. Tym bardziej, że za plecami miałem otwarte okno, zza którego do mieszkania wlewało się poranne słońce z całym ptasim ambarasem. Ledwie skreśliłem pierwsze słowo, z oddali dotarły do mnie groźne odgłosy wiosennej ofensywy: szwadron kosiarzy z zakładu komunalnego zaatakował trawniki na Morawce. Resztki trawników. Pobłogosławiłem w duchu burmistrza Łopusiewicza, że tak ładnie większość z nich wyłożył asfaltem i wybrukował pięknie betonem. Kosiarze umysłów przeszli bokiem jak wczorajsza popołudniowa chmura, która zlała sążniście Lądek, na Stronie nie zrzucając ani kropli. I tak, pomyślałem, że mam po ptokach. „Dupa z czytaniem, chuj z popisaniem”, jak mawiał defetysta Miauczyński Adaś. Uparcie skreśliłem drugie słowo, uniosłem pióro nasłuchując koniecznego w takich seriach tsunami… Ale nie, nic… Tylko sektor ptasi nadaje niezmordowanie… Poza tym cisza… Piszę…

Każdego dnia zupełnie nieświadomie zaklinam rzeczywistość, wierzę tępo w to, że panuję nad nią, trzymam ją w ryzach umysłu, nie pozwalam jej hasać własnymi ścieżkami. Co więcej, zdaje mi się, że jestem przygotowany na każdy podmuch Chaosu, na każdy obrót koła obłąkanej Fortuny. Od czasu do czasu dociera jednak do mnie, że to nie Chaos, nie Fortuna, lecz ja jestem wariatem. Jestem zupełnie szalony, jeśli choć myślę, że rzeczywistość da się zakląć. Wierzyć w to jest już zupełnym obłąkaniem.

Kawa do połowy wypita zastyga w kubku. Nabieram nagłego rozpędu: łazienka, zęby, ręcznik, krem, pokój, spodnie, skarpetki, przedpokój, buty, bluza, torba, wróć! notes, okulary do torby, do roboty, do pracy, kaszkiet na głowę, wybiegam.

O tej porze na przystanku zawsze czeka kilka osób. Na krawędź pętli podjechał busik Beskidu. Usiadłem, wyjąłem telefon, żeby napisać do Izy. Temat pojawił się nagle. Moja klątwa, skaranie boskie, potępienie niewiernego. Wcale nie żartuję: na dziesięć podróży komunikacją publiczną, trzy z nich odbywam słuchając faceta, który wyje, że pójdzie gdzieś boso. Jakaś cholerna anatema! Schowałem szybko telefon, żeby nie skreślić do Izy całej litanii narzekań, przekleństw, złorzeczeń. Kusiło mnie, ale po co jej moja złość?

Tsunami jednak musi nadejść, myślałem, na kolejnym przystanku wsiądzie zaperzony wierzyciel, porzucona kiedyś kochanka, w najlepszym razie rozmodlony dżihadysta z malutkim detonatorem. Jest kilka osób i nieznośny brak zagrożenia… Ale jest co innego. Na odwyrtkę. Są moje perełki na dnie.

C. i Z. Pierwszy trzydzieści kilka lat, drugi pod pięćdziesiątkę, ale na oko rówieśnicy. Powszechnie znani. Obaj na wytłumiaczach, z obwisłymi nieco ramionami, o twarzach pozbawionych mimiki innej, niż fizjologiczne grymasy. Siadają tuż za mną. Ich rozmowa to zlepek wolno wypowiadanych fraz, które z trudem zamykają się w ledwie czytelną wypowiedź.
– Ale ta pogoda dzisiaj…
– Wczoraj, kurde, wczoraj normalnie siedziałem, a tu jakiś krzyk kobiety słyszę i, kurde, patrzę, a tu gościu jakiś kobiecie torebkę, kurde, wyrywa i ucieka… (Pauza z ciamkaniem i połykaniem pomysłów na rozwój narracji.)
– Ale te ludzie to są…
– To żem się zerwał, kurde (namysł nad kolejną sekwencją scenariusza), pobiegłem i dopadłem gościa, zabrałem mu te torebkę i mówię, co ty, gościu, myślisz, że ja biegać nie potrafię? (Słyszę lekkie pochrumkiwania… świnka wietnamka? młody buldożek francuski?) Gościu normalnie, kurde, myślał, że ja biegać nie potrafię, a ja żem go dogonił i złapał za wszarz, co ty, kurde, gościu, myślisz, że ja szybki nie jestem i cie nie złapię? Żem mu powiedział i żem, kurde, zabrał torebkę.
– Tną te drzewa jedno za drugim…
– I oddałem torebkę, kurde, kobiecie (krótka pauza, bo nie ma czasu na fantazje) a ta szczęśliwa była jak nie wiem, bo w środku i szminki, kurde, i lusterka, pudry jakieś.
– Jak milicjant…
– Pewnie, kurde, bo ja bym chętnie został milicjantem (pauza na wizję wymarzonej policyjnej roboty – biegania za łotrami). Wystarczająco, kurde, szybki jestem (zassanie śliny wymykającej się kącikami ust na brodę), ale cały problem to egzaminy do takiej, kurde, milicji…
– Do gołej ziemi tną (przerwa dla myśli kolebiącej się nad głową). I po co im tyle tego drzewa? Po co?
– Ta pogoda, że nie wiadomo jak się ubrać. Ciepło będzie?
– Też bym do milicji… Dziewczyny milicjantów lubią…
– Patrz, patrz ile tych, kurde, drzew wycieli! Pewno na deski…
– Policjantów lubią… Milicjantów nikt nie lubił…
Wysiadają na tym samym przystanku. Puszczam ich przodem, asystuję im w drodze, bo idziemy w tę samą stronę. W końcu panowie skręcają.

Szedłem do CKIR-u uśmiechnięty, zapamiętywałem zasłyszaną przed chwilą rozmowę. Byłem szczęśliwy, nie bałem się już lawiny codzienności, pod którą zaraz wejdę. W weekend zagram w totolotka, rzuciłem w myśli, wygram te sześćdziesiąt baniek, w końcu, jak widać, w czepku jestem rodzony.


Remik

Mogę w końcu, po nieco zajmującym weekendzie, usiąść i skreślić odpowiedź na Twój długi wpis tyczący mojego blogowego artykułu.

Usiadłem więc i przeczytałem dzisiaj Twój elaborat po raz drugi (pierwsze czytanie było zaraz po jego publikacji, kolega do mnie zadzwonił z pytaniem kim jesteś), przeczytałem też piorunującą dyskusję, jaką przeprowadziłeś z Tomkiem Huzarem (dochodząc do wniosku, że mnie to nie dotyczy), a na koniec raz jeszcze mój artykuł. I nie wiem czy jestem gotowy do skreślenia satysfakcjonującej mnie odpowiedzi, ale muszę ją poczynić, bo raz, że szanuję Twoje reakcje (nikt, do cholery, nie odpowiada na moje nędzne wypociny!), dwa zaś dlatego, że pojutrze temat może stracić datę ważności.

Tak na dobry początek, to myślę, że Obrońcy Częstochowy nie powstydziliby się tak dziarskiej akcji defensywnej z elementami ataku w postaci (prób) personalnego walenia interlokutora po jajach. Niczym Rejtan w odrzwiach sejmu rozpostarłeś swe szaty z wrzaskiem: no pasarán! i zapewne trwasz teraz w poczuciu dobrze wypełnionej partyjnej misji. Chwali się! Ale i w tym problem, że Twoja wypowiedź jest misyjna, a jej argumentacja opiera się na dogmatach partii. Obawiam się więc, że dyskusja z Tobą nosi znamiona polemiki z sekciarzem. Nie podjąłbym się zatem odpowiedzi, gdyby nie fakt, że naszą wymianę zdań obserwują osoby z nieco szerszymi horyzontami.

Do rzeczy zatem.
Nie życzyłem i nie życzę źle Twojej partii, nie życzę Wam żadnych upadków, ani potknięć, które źle wpłynęłyby na los obywatela naszego państwa. Wynika to z prostego rachunku: życząc źle PIS-wi, źle życzyłbym demokracji, która z wolna zakorzenia się w naszym społeczeństwie. PIS został wybrany podczas ostatnich wyborów i ma pełne prawo do wprowadzania „swoich porządków”; i wierz mi, nie przekonują mnie gostkowie, którzy twierdzą, że PIS nie wygrał tych wyborów, bo głosowało nań tylko tyle a tyle procent uprawnionych do głosowania Polaków – PIS wygrał te wybory czy się to komuś podoba, czy nie. O ile jednak Platformie Obywatelskiej przestałem wierzyć w cokolwiek po czterech latach jej rządów, o tyle PIS przekreśla moje nadzieje na dobre rządy po stu dniach ich sprawowania.

Ufam, że kwestię uprawianej przez PIS retoryki mamy za sobą, spójrzmy więc na dokonania tych stu dni… Uj! Czy poza unijnymi wystąpieniami premier Szydło i nad wyraz sprawnym usadowieniem własnych dup na ciepłych posadkach znajdziemy cokolwiek sensownego pośród Waszych dokonań w ciągu tych trzech miesięcy? Oj, no nic! No wszystko, co do tej pory zdołaliście zaprezentować nie jest warte funta kłaków.

Program 500+. Wielkie hasło, które w praktyce niewiele wniesie. Szczerze mówiąc, sam nie wiem czemu – w wymiarze narodowym – program ten ma służyć, bo z pewnością nie podniesieniu stanu demografii Polaków.

Podatki od sklepów wielkopowierzchniowych. Nie mam do czynienia z ludźmi z tej branży, mogę Ci jednak powiedzieć, co się dzieje w przemyśle. Otóż wyobraź sobie, że zyski w tej branży wahają się na poziomie 3-4%, 5% to wielki sukces przedsiębiorstwa. I dotyczy to całej Europy, nie tylko Polski. Z drugiej strony masz kraje słabiej rozwinięte, np. w Ameryce Południowej, gdzie zyski takie wynoszą minimum 20%. Tam też zaczyna się przenosić coraz więcej światowej produkcji. Nie twierdzę, że Rumunia czy Mołdawia pozwoli na zyski osiągane w Meksyku lub Brazylii, ale każde zmniejszenie zysków w Polsce stawia pod znakiem zapytania dalsze prowadzenie w naszym kraju inwestycji. Każdy, pozostający przy zdrowych zmysłach inwestor, po przekroczeniu minimum rentowności spierdoli stąd w podskokach; sytuacja taka pojawi się już wkrótce na Węgrzech, gdy idzie o składalnie samochodów. Powtarzam: nie wiem jakie zyski osiąga handel detaliczny, nie sądzę jednak by były one wyraźnie większe od tych wypracowanych w przemyśle. Na marginesie: Tesco w Polsce ma się bardzo dobrze, w odróżnieniu od jego sytuacji w GB.

Podatki jeszcze inne. Cytat z Remka Sławika: „Piszesz, że za te zmiany zapłacą Kowalscy i to nawet by się zgadzało bo zawsze płacą, chodzi tylko o to że mają również zapłacić ci co dotychczas nie płacili. I proszę Cię, naprawdę są sposoby na to żeby to oni ponieśli koszty bez przerzucenia ich dalej. Po prostu mniej popłynie do centrali gdzieś tam…” Remek, kiedyż poznamy te sposoby, żeby płacili ci, co nie płacą? Obydwaj dobrze wiemy, że jeszcze się nie zdarzyło w historii Polski po 89., żeby nie było dziur w prawie podatkowym przygotowanych dla cwaniaków lobbujących w Warszawce. Co zaś do płynięcia mniejszej forsy do „centrali gdzieś tam”, napisałem już wyżej. Słowem, taki sloganami możesz mydlić oczy szczeniakom, którzy wierzą jeszcze w św. Mikołaja lub w to, że człowiek nie jest istotą z natury chciwą.

Program Morawieckiego (idąc za Twymi słowami) Młodego. Remek, gdybym miał zajady, to by mi popękały przy czytaniu streszczenia tego planu. Były kiedyś takie tanie wina „Patykiem pisane”, wywoływały podobne wizje jak to czytanie: chciałaby dusza do raju… Zwrócę Ci uwagę na jeden zaledwie aspekt tego wielkiego projektu: Morawiecki Młody zaplanował, że 480 mld w tym planie będzie pochodzić z Unii i wkładów własnych do kwot pozyskanych. Zdradź mi jakim cudem Unia, która – ku Waszej wielkiej radości – za kilka chwil się rozpadnie, wpompuje w Polskę jakieś 70-80% tej kwoty? Czytałeś zapewne opinie ekspertów na temat tego programu: wielkie życzenia. Co do samego Morawieckiego Młodego: w istocie – dla mnie jest to Pan Nikt i nie imponuje mi żadną miarą, że zarabiał 300 tysiów miesięcznie (wprost przeciwnie, jestem z tego powodu oburzony!). Co zaś do jego wielkiego poświęcenia dla Rzeczpospolitej, to Ci zdradzę, że bywam dorywczym aktorem i znam smak bycia na szkle, znam fenomen tej energii, więc wcale mu się nie dziwię, że zechciał zostać ministrem.

Cóż nam jeszcze pozostaje z pozostałych sukcesów?

Skok na TK – brawo! Wspomniana wymiana przy korycie z kolesi na kolesi, w tym 10 tysięcy partyjniaków w biurach politycznych – bosko! Wydupczenie z roboty prezesów najważniejszych polskich stadnin koni – cudo! Dymnięcie podatników na ponad 20 baniek dla nędznej uczelni padre Rydzyka – rewelacja! Pomoc „frankowniczom” – ulala!  Utworzenie i eksperckie gaże dla komisji ds. badania zamachu smoleńskiego – tadam!

Wszystko ok, tylko to są sukcesy Twojej partii, a nie Polaków.

A teraz inne tematy.

Niemce i Ruskie.
Raz jeszcze cytat z Ciebie: „Niemcy i Rosja to zawsze będą nasi wrogowie i każdy średnio zorientowany w historii wie że to już dawno nie nasza sprawka. To Rosja się zbroi na potęgę i tutaj Kaczyński nic nie wymyślił,po prostu jesteśmy z jej strony zagrożeni. Może nie wiesz, ale panowanie nad Polską to jedna z najważniejszych doktryn polityczno-militarnych w Rosji. Od stuleci”.
Zadziwiające: ja, w odróżnieniu od Ciebie, nie czuję tego zagrożenia!… Ostatnie dwa zdania mogłeś sobie darować, bo „najważniejsza doktryna Rosji” jest po prostu mesjanistycznym infantylizmem, ale nie będę z tego kpić. Spróbuję Ci – wybacz, że skrótowo – wytłumaczyć dlaczego uważam, że się mylisz.

Wychodzę z dość prostego założenia, którego Ty nie chcesz pojąć: świat półkuli północnej się zmienił. Dla wyjaśnienia pojęcia półkuli północnej: zostało ono ukute w latach 90. zeszłego stulecia jako efekt zmian, które zaszły w naszym ogólnoświatowym społeczeństwie, w którym znikł podział na Wschód i Zachód, zastąpił go natomiast podział na kraje wysoko i nisko rozwinięte: „Większość krajów na półkuli północnej to kraje wysoko rozwinięte (18 krajów z 20 pod względem najwyższego krajowego produktu brutto wywodzi się z półkuli północnej), czyniąc półkulę północną o wiele bogatszą od południowej” (wikipedia.org). Poza neoimperializmem amerykańskim i rodzącym się – mam nadzieję na chwilę – neoimperializmem rosyjskim, mamy zatem do czynienia z innego rodzaju relacjami władzy. W cywilizowanym świecie wojny militarne – które tak w ogóle nie znikną dopóki nie zniknie przemysł zbrojeniowy i oby szlag go jak najszybciej trafił – obróciły się w wojny ekonomiczne; oczywiście byliśmy w latach 90. świadkami wojny jugosłowiańskiej, jednak jej kanwa miała tło religijne i to nieco inny temat. Wojny te – użyjmy go, choć to za mocne słowo – nie są już jednak prowadzone na poziomie państw, lecz na poziomie ponadnarodowych korporacji. Przedmiotem tej walki nie jest powierzchnia państwa, nie jest ziemia, lecz rynki: produkcji i zbytu. Wojna militarna w tym zmienionym świecie jest kiepskim interesem, to chyba oczywiste. Staliśmy się społeczeństwem konsumpcyjnym, naszym celem jest wyrabianie norm produkcyjnych i konsumowanie dóbr. W obliczu takich zmian zagrożona staje się idea państwa narodowościowego. I ja byłbym nawet zdecydowanie za tym, żeby państwowość narodowa zanikła, gdyby nie fakt, że tego typu aparat jest w chwili obecnej jedynym „urządzeniem społecznym”, które stanowić może przeciwwagę dla rządów korporacji, nie tyle wszakże, by jej szkodzić, lecz by dbać o interes pojedynczego człowieka – obywatela państwa, w chwili w której korporacja przestaje dbać o niego jako pracownika. Rzecz w tym, że aparat państwowy powinien być elementem stabilizującym, w odróżnieniu od korporacji, która – tkwiąc w „płynności wolnego rynku” – stabilna być po prostu nie może, bo jest stale w stanie wojny z innymi korporacjami.

Mamy zatem, w moim przekonaniu, dwie wiodące dzisiaj siły i władze: korporację i aparat państwowy. Chciwość korporacji dotyczy zysku, celem aparatu państwowego – czyli grupy rządzącej – jest utrzymanie władzy oparte na głosach – czyli dobrobycie – wyborców.

Chcesz czy nie, problem terytoriów w takiej sytuacji znika. A już szczególnie znika problem terytorium Polski, ponieważ prócz absolutnie cudownej przyrody, nie posiadamy żadnych wyjątkowo dochodowych kopalin czy innych złogów drogich dobrodziejstw. Owszem, posiadamy jedną w najwyższych myśli na świecie, ale nie trzeba podboju Polski, by kupić polską myśl technologiczną, humanistyczną, czy jaką tam chcesz.

Problem zagrożenia Polski przez siły niemieckie lub rosyjskie rozbija się całkowicie o brak interesu w „posiadaniu” terytorium Polski. Po wtóre oba te państwa mają zupełnie inne dylematy.
Niemcy się nie chcą się ruchać dla prokreacji i to ich główny problem. Ruskie mają ustawiczne draki z własnymi kompleksami kulturowymi, które próbują leczyć podbojami oligarchii i mafii.
Wróg urojony przez PIS. Cóż, taka doktryna.

Temat ostatni: mój komunizm.
Nie wiem jak pojmujesz komunizm. Ja go pojmuję jak Wasz „intelektualny filar” (z pewnością zmieniło się to po jego awanturze smoleńskiej) profesor Wolniewicz: uszczęśliwianie ludzi na siłę. Szczególnie uszczęśliwianie na modłę władzy. To trochę jak z PIS-em, który chce mnie uszczęśliwić, bo wie, że jestem z pewnością katolikiem, że jestem konserwatystą i tradycjonalistą. A już na pewno Polakiem.

Otóż, Kolego, ja jestem Tomaszem Pawlęgą. Jestem ciut komunistą, gdy widzę krzywdę (komuniści tak mają; ideowcy są), na ile mi rozumu starcza jestem intelektualistą, jestem wytrawnym chrześcijaninem, ale już katolicyzm, poza świniną, jest mi obcy, choć uwielbiam się modlić, bardzo niechcący jestem demokratą, jestem też tradycjonalistą – i to głęboko wierzącym w tradycję, choć nie Twoją – każdego drobnego gestu szacunku wobec komedii ludzkiej, która mieści się w dawnej polskiej rozmaitości; ja biorę, zważ, najlepsze odium polskości – tolerancję.
Co do polskości, w ogóle o nią nie dbam. Głęboko w dupie mam swoją polskość. Jestem Polakiem. No, takim jak Ty, Remik.
Zdrówka życzę!

                                                         

Obłąkani

Proszę, druga tutaj recenzja o filmie przedstawiającym szaleństwo, pierwsza tyczyła Silver Linings Playbook. Dzisiaj kilka słów o Obłąkanych Brada Andersona z 2014 r.

Z filmami jest jak z książkami. Wspominałem już tutaj o tym: czytasz czasami wielki tom, by odnaleźć w nim jedno inspirujące zdanie. Zdarza się jednak trafić rozdział: tak miałem z nudną jak flaki z olejem Lalką i tym jak Prus opisywał warszawskich Żydów. Podobnie jest z filmami, często zdarza mi się oglądać coś zupełnie słabego, wystarczy jednak jeden gag, jeden slapstick, a już jestem zadowolony. Kiedy znajduję w filmie coś więcej, jestem wprost zaskoczony. Filmy, które mnie oczarowują zdarzają bardzo rzadko. Jeden, może dwa w roku.

Obłąkani nie należą do tej ostatniej kategorii, ma jednak film ten coś, co czyni go wyjątkowym – pomysł. Film powstał na motywach znakomitej humoreski Edgara Alana Poe’go System doktora Smoły i profesora Pierza. Koncept Poe’go został jednak przez scenarzystę filmu – Joego Gangemi – mocno przerobiony: z groteskowego absurdu opowiadania wyłonił się całkiem znośny thriller.

Po obejrzeniu Obłąkanych z ciekawości zapoznałem się z recenzjami umieszczonymi na Filmweb.pl. Cóż, nigdy nie rościłem wielkich pretensji do poziomu intelektualnego i kultury osobistej internautów i teraz też nie będę. Warto jednak odnieść się do nich symbolicznie. W większości komentarzy Obłąkani porównywani są do Wyspy tajemnic z DiCaprio. Myślę, że filmy te da się odnieść do siebie jedynie bardzo ogólnie, ponieważ historie w nich pokazane dzieją się w przybytkach szaleńców. Na tym podobieństwa jednak się kończą. Film Scorsese’go to ostatecznie dość męczący thriller psychologiczny, ażurowa historia terapii pacjenta z głęboką traumą, która osnuta jest w aurze wczesnych lat 50. XX w. Wyspa tajemnic o wiele bliższa jest Pięknemu umysłowi Rona Howarda, choć ten ostatni uważam za znacznie lepszy. Tak na marginesie: jedynym, co mnie ujęło w scenariuszu Wyspy tajemnic, były ostatnie subtelne sceny, kiedy bohater uświadamia sobie, że jednak nie zdoła zaakceptować swojej tragedii i decyduję się na poddanie lobotomii.

Obłąkanych nie da się porównać do Wyspy tajemnic, ani do Pięknego umysłu. Wydaje mi się, że w jakimś ideowym kontekście najbliższym dla niego obrazem jest Lot nad kukułczym gniazdem Formana. Ale dość tych porównań.

Obłąkani pogrywają na kilku płaszczyznach narracji. Mamy tutaj zupełnie trywialną opowieść o miłości, mamy chorobę psychiczną jako efekt wojennych przeżyć, mamy opowieść o barbarzyńskich metodach „terapii” psychiatrycznej (wcale nie tak odległej, elektrowstrząsy były stosowane jeszcze w siedemdziesiątych latach XX w.!). Można też wyjąć kilka pomniejszych tematów, lecz dla mnie najważniejszym wątkiem jest „odwrócona rzeczywistość” instytucji totalnej, jaką jest szpital psychiatryczny: pacjenci stają się personelem, ten zaś zostaje uwięziony i do pewnego stopnia traktowany jak wcześniej kuracjusze szpitala. W Obłąkanych w pierwszych sekwencjach filmu jesteśmy też przekonani, że oglądamy personel szpitala, by wkrótce zorientować się, że ludzie ci są szaleńcami.

Pomysł odwróconej rzeczywistości jest genialny w swej prostocie. Na czym polega jego fenomen? Otóż przyglądając się takiej hipotetycznej sytuacji mamy jak na talerzu wyłożone inne pytanie: jaka jest granica między normalnością a szaleństwem? Z pozoru pytanie to wydaje się błahe, bo niby któż na co dzień, do cholery, zastanawia się dzisiaj na problemem szaleństwa? A jednak, to właśnie tylko pozór.

Z szaleństwem stykamy się każdego dnia. Zastanówcie się ilu Waszych znajomych chodziło, chodzi, będzie chodzić na terapię, ilu z nich nie chce się przyznać (bo tylko część się przyznaje), że jest na granicy wytrzymałości psychicznej i leci na prozaku, xanaxie, innych antydepresantach i psychotropach. Co tam depresje, spróbujcie przebywać dłużej ze swoimi kolegami świeżo wcielonymi do korporacji, którzy nawijają jak zapętleni o wspaniałościach oferowanych przez nich produktów, są na prostej drodze do dewiacji. Najlepszym jednak świadectwem cywilizacyjnego szaleństwa są internetowe portale informacyjne, poziom amoku przedstawiany przez nie jest wręcz bezgraniczny, od pojedynczych tragedii po zbiorowe akty paranoi. Oczywiście w przypadku portali takich, jak np. Wirtualnapolska.pl, obłęd ten jest dodatkowo podkręcany przez pseudodziennikarzy i osoby odpowiedzialne za redakcję, którzy w swoim szczurzym wyścigu już nie tylko ocierają się o niepoczytalność, ale tkwią w niej w najlepsze.

Stworzyliśmy społeczeństwo, którego osnową i udzielnym bogiem w trójcy jedynym stały się rozum – rozsądek – racjonalność. W opozycji do tego boga, jego antytezą, istnym szatanem naszych czasów jest szaleństwo, brak rozsądku, lekkomyślność. Bóg ów, niczym religijni bogowie toczy nieustanną walkę z szaleństwem, która dzisiaj nie ma już dawnego obrazu: dzisiaj szalony – po regularnym przyjmowaniu określonej dawki leku – przysposobiony został na powrót do społeczeństwa, żyje w nim do pewnego stopnia zresocjalizowany. Rozum przecież nie może sobie pozwolić na to, by diabelskie szaleństwo pałętało się po świecie, szaleniec przecież jest bezużyteczny, co więcej jest groźny, bo nie wiadomo nigdy, co uczyni, jest więc elementem, dla którego nie ma miejsca w społeczeństwie.

Widzimy jednak coraz wyraźniej, że im dalej oddajemy się temu bogu w trójcy jedynemu, coraz bliżsi jesteśmy szaleństwa.

Dobrze, nie miejsce to na rozważania głębsze w temacie. Chcę się pokusić o jeszcze jedną, marginalną uwagę. Otóż od lat chodzi mi po głowie średniowieczna tradycja zwana świętem głupców: mieszkańcy ówczesnych miast przez kilka dni w roku pogrążali się w owej rzeczywistości odwróconej. Mężczyźni udawali kobiety i na odwrót, bogacze grali żebraków, mędrcy idiotów; co robili idioci, nie mam pojęcia. I zapewne Obłąkani najlepiej korespondują z tą tradycją. Święto to było nie tylko formą zabawy, ale przede wszystkim swoistym wentylem społecznego bezpieczeństwa. Wcielając się w inne, na ogół przeciwstawne społecznie postaci, uczestnicy święta głupców przez kilka dni spoglądali na świat z innej, rozszerzonej perspektywy. Zapewne to świadome otarcie się o szaleństwo, to zbliżenie do niego stawało się swego rodzaju oczyszczeniem ze sprawowanej na co dzień roli społecznej, ale też formą akceptacji faktu, że szaleństwo w życiu człowieka jest stale obecne i bliskie. Myślę, że tego nam stale brakuje, rozum już jednak nie pozwoli na to powtórne zbliżenie.

Co zaś do filmu… Polecam serdecznie

Tomasz Pawlęga

 

 

 

BRAK KOMENTARZY