Strona główna Publicystyka Jan Stanisław Kiczor Andrzej Hiolski – ...

Jan Stanisław Kiczor Andrzej Hiolski – baryton – „urokliwy mruk” – śpiewał, bo sprawiało mu to przyjemność

0
603

Jan Stanisław Kiczor

 

 

Andrzej Hiolski  –  baryton – „urokliwy mruk” – śpiewał, bo sprawiało mu to przyjemność

 

Andrzej Hiolski podczas koncertu w Bibliotece Polskiej, Paryż 19 października 1991

by Ertopixx – praca własna

 

    Nowy rok – 1 stycznia 1922. Lwów. Znak – Koziorożec. Trzeba mieć duże poczucie humoru, aby rodzić się w takim dniu. Jednak o Jego dziecięcych i młodzieńczych latach, jak też o rodzicach, wiemy niewiele. Artysta nie lubił się „wywnętrzać”, czasami gdzieś, komuś coś zdawkowo wspomniał, więc i bardziej szczegółowych wiadomości na ten temat brak. Wiadomo jednak, że Jego ojciec był wielkim kolekcjonerem płyt i naczelnym weterynarzem Lwowa,  zaś Andrzej  został absolwentem VI Gimnazjum im. Stanisława Staszica we Lwowie, że studia wokalne rozpoczął w Konserwatorium Polskiego Towarzystwa Muzycznego we Lwowie pod kierunkiem Heleny Oleskiej (1939 rok) i Adama Didura, że jako młodzieńca pasjonowało go lotnictwo i z powodzeniem ukończył kursy szybowcowe, zaś w czasie wojny pracował fizycznie, jako stolarz. We Lwowie  debiutował w czasie wojny (1941 rok)w zespole Lwowskiej Rozgłośni Radiowej. Śpiewał wówczas pieśni Jana Karola Galla, Stanisława Niewiadomskiego i Stanisława Moniuszki. Śpiewał w chórze kościelnym,  a dodatkowo w 1939 roku zdał na studia medyczne, których nie podjął. Wyjechał ze Lwowa do Krakowa w 1944 roku, z listem polecającym od jego profesorki śpiewu z Konserwatorium Polskiego Towarzystwa Muzycznego – jedynej, jak zawsze podkreślał – Heleny Oleskiej, wystosowanym do Adama Didura, który przebywał w Krakowie, a później tworzył w Bytomiu podwaliny Opery Śląskiej. W tamtym czasie nagrał – pod pseudonimami Andrzeja Boruty i Andrzeja Beauvalle dwie płyty z modnymi piosenkami.

    Nie wszystkim jest wiadome, że miał brata Włodzimierza, też śpiewaka (baryton). Jak podają źródła, Włodzimierz pod pseudonimem Lwowicz  występował wiele lat w Operze Śląskiej w Bytomiu, natomiast Andrzej wywędrował na bardziej prestiżowe sceny, osiągając niepomiernie większe sukcesy. Za swój prawdziwy debiut uważał jednak 25 listopada 1944 r. w krakowskim Teatrze Starym – rolą Janusza w Halce Stanisława Moniuszki, które to przedstawienie odbyło się za pozwoleniem niemieckich władz okupacyjnych i rządu londyńskiego. Andrzej Hiolski wyróżniał się wśród innych nadzwyczajną rozpiętością i wszechstronnością repertuaru. W jednym z wywiadów (a tych udzielał rzadko i niechętnie) wspominał radę, jaką otrzymał od Adama Didura: „Pamiętaj, jesteś na scenie i śpiewasz ostatni raz w życiu, a potem nie ma już nic…” Tej rady się trzymał i śpiewał przepięknie. Talent, połączony z rzadką intuicją, wiedza muzyczna, kultura wykonawcza, sprawiały, że Jego kreacje określano mianem prawdziwej sztuki interpretacji. Solistą Opery Śląskiej był do 1963 roku, co nie przeszkadzało mu związać się na stałe ze sceną warszawską  już w 1957 roku.

 

 

Andrzej Hiolski. Z realizacji: Straszny dwór, 22 czerwca 1996 – Opera (Wrocław). Fot. Grotowski Marek.

 

Dziennik „trójmiasto.pl” z okazji imprezy „Andrzej Hiolski in Memoriam” która odbyła się 25 lutego 2011 roku w Akademii Muzycznej w Gdańsku, podsumowuje tak całą działalność Artysty:

„…Jako śpiewak, Andrzej Hiolski,  kreował role głównych postaci dzieł m. in. Moniuszki (Janusz w “Halce”, Miecznik w “Strasznym dworze”), Szymanowskiego (Król Roger), Pendereckiego (Grandier w “Diabłach z Loudun”), Verdiego (Hrabia di Luna w “Trubadurze”), rola tytułowa w “Rigoletcie”, Posa w “Don Carlosie”, Germont w “Traviacie”), Pucciniego (Scarpia w “Tosce”, Marcelo w “Cyganerii”, Sharpless w “Madame Butterfly”), Czajkowskiego (rola tytułowa w “Eugeniuszu Onieginie”, Jelecki w “Damie Pikowej”), Giordano, Mascagniego, Leoncavalla, Bizeta. Zapadł w pamięć słuchaczy wykonaniem utworów Bacha (“Pasja wg św. Jana”, “Pasja wg św. Mateusza”, kantata “Ich habe genug”), Mozarta, Brahmsa (“Ein deutsches Requiem”), Faure (“Requiem”), Szymanowskiego (“Stabat Mater”). Był także wnikliwym i biegłym interpretatorem liryki wokalnej. Podziwiany w pieśniach Schuberta (“Schwanengesang”), Schumanna

 

Andrzej Hiolski. Z realizacji: Widma, 26 listopada 1996 – Teatr Narodowy (Scena Operowa) (Warszawa). Fot. Rosłon Piotr.

 

(“Dichterliebe”), Mahlera (“Lieder eines Fahrenden Geesellen”, “Ruckert Lieder”), Ravela (“Don Quichotte a Dulcinee”), w recitalach swoich propagował zwłaszcza twórczość kompozytorów polskich, Chopina, Moniuszki, Karłowicza, Bairda (“Cztery sonety miłosne”). Za nagranie pieśni St. Moniuszki Andrzej Hiolski i Sergiusz Nagryzowski w 1971 roku nagrodzeni zostali Złotą Muzą. Śpiewał na scenach i estradach Europy i obu Ameryk. Uczestniczył w renomowanych festiwalach (Berlin, Salzburg, Wiedeń, Praga).

Wielu polskich kompozytorów dedykowało mu swoje utwory, powierzając prawykonanie m. in. podczas Warszawskiej Jesieni. Wybitne dokonania artysty dokumentowane były przez Polskie Radio, programy telewizyjne, Deutsche Grammophon, Philips. Andrzej Hiolski otrzymał wiele nagród i wyróżnień państwowych. Szczególnym sentymentem darzył artysta Lwów, miejsce swego urodzenia…”

    Moim zdaniem najpiękniej o artyzmie śpiewaczym Andrzeja Hiolskiego napisał Wacław Panek w „Andrzej Hiolski – ku perfekcji”. Za osobistą zgodą Pana Panka, pozwolę sobie przytoczyć ów fragment:

„…Długo czekała Warszawa na tę premierę. Można nawet powiedzieć, że przez te sześć lat,

jakie upłynęły od prapremiery światowej w Hamburgu 20 czerwca 1969 roku aż do

prapremiery polskiej w stołecznym Teatrze Wielkim, wokół opery Krzysztofa Pendereckiego

„Diabły z Loudun” narosła swoista legenda półszeptów. Wielokrotnie przedstawiano już

Diabły w europejskich teatrach operowych i w Ameryce, a do kraju docierały tylko odgłosy

prasowe tych premier, odgłosy wywołanych wokół nich sporów i dyskusji, przypuszczenia,

plotki. W ciągu tych sześciu lat oczekiwań na polskie Diabły, wydano u nas dwie książki

o Pendereckim, na Zachodzie nakręcono film telewizyjny z Diabłami, a firma „Philips”

opublikowała płytową wersję tego utworu, nagrodzoną Grand Prix du Disque – a Warszawa nadal nie spieszyła się z przedstawieniem. Posmaku sensacji dodawał również fakt, że to

dedykowane Henrykowi Czyżowi dzieło w dniu prapremiery światowej, prowadzonej

przez tego dyrygenta, zerwało długoletnią przyjaźń Pendereckiego i Czyża, co kładziono na karb niezbyt udanej prezentacji hamburskiej. Podczas pierwszego w Polsce przedstawienia

Diabłów z Loudun miało wystąpić na scenie dwóch artystów, którzy brali udział w światowym prawykonaniu w Hamburskiej Operze Państwowej: Andrzej Hiolski w głównej roli męskiej jako ksiądz Urban Grandier oraz Bernard Ładysz w roli ojca Barre, egzorcysty. W dniu 8 czerwca 1975 roku, już przed trzecim dzwonkiem, rozpoczęło się jedyne w swoim rodzaju misterium operowej premiery. Od samego wejścia do gmachu Teatru Wielkiego, zatłoczonego przez tych, którzy nie dostali biletów, czuło się nastrój galowy. Premiera ta otwierała sezon Teatru Narodów w Warszawie, czyli wielki festiwal teatralny, goszczący

co rok w innej stolicy. Prapremiera w Hamburgu sześć lat wcześniej inaugurowała tamtejszy festiwal Międzynarodowego Towarzystwa Muzyki Współczesnej. W jednym i drugim przypadku, okazja do zaprezentowania się szerzej niż zwykle publiczności międzynarodowej.

Główne schody, prowadzące do wejść na parter widowni, oprócz rzęsiście świecących wielkich kryształowych żyrandoli, rozbłyskują lampami filmowców. Dokumentaliści wyłapują swoją kamerą co bardziej znane twarze w tłumie gości, dostojnie wspinających się z hallu ku foyer. Z boku widzę też ekipę telewizyjnego magazynu muzycznego „Camerata”,

przeprowadzającą pierwsze rozmowy. Fraki, muchy, dyskretnie przygładzane przez panów czupryny i resztki dawnej świetności owłosienia. W powietrzu czuje się kosmetyki peweksowskiej ery. Gasną światła. Przed szczelnie wypełnioną widownia kurtyna osłania malowniczą, ale mroczną, szaroczarną, posrebrzaną wizję scenograficzną Andrzeja Majewskiego. Poznajemy matkę Joannę (Krystyna Jamróz) w klasztorze Urszulanek w Loudun. To od niej, od jej niespełnionej miłości i skrzętnie podsycanego opętania rozpocznie

się dramat miejscowego proboszcza, księdza Grandier. Jest i on. W szatach kapłana, z odkrytą

głową, postawny, przystojny, męski – obok spowiadającej się przed chwilą i zakochanej w nim młodziutkiej Philippe (Urszula Trawińska–Moroz). On – Urban Grandier – ciche bożyszcze kobiet z Loudun. On – Andrzej Hiolski – obiekt westchnień piękniejszej połowy operowej publiczności, uznawany od lat przez wiele pań za najprzystojniejszego polskiego śpiewaka. Teraz jest tu ojcem Grandier, człowiekiem godnym, acz nielitościwie przez los doświadczonym, poprzez czystą miłość do dziewczyny i dworskie intrygi wszechpotężnego kardynała Richelieu. Gra bardzo powściągliwie. Siłę przekazu opiera na głosie. Wyrównana

skala brzmienia, przy jednocześnie pięknej i szlachetnej barwie pozwala mu bez zbędnych

gestów przenosić uczucia bohatera w owe dwie najsilniejsze emocjonalnie sfery miłości:

miłości do Boga i do kobiety. Ojciec Grandier szuka u Boga ratunku przed ludźmi, którzy skazali go na tortury za nie popełnione winy. Nikt chyba lepiej od Hiolskiego, w obecnym

zespole Teatru Wielkiego i w ogóle w naszych teatrach muzycznych, nie oddałby na scenie tej szlachetnej godności towarzyszącej księdzu Grandier aż do spalenia na stosie, nikt lepiej nie wyśpiewałby tego olbrzymiego dylematu moralnego, przed którym stanął zakochany w Philippe proboszcz kościoła św. Piotra w Loudun. I co dla kreacji Hiolskiego

charakterystyczne: ilekroć jest na scenie, czy to Miecznikiem czy Urbanem Grandier, bez względu na kostium i koncepcje reżysera, wydobywa z tych postaci znamiona symbolu.

Chce się wierzyć – słuchając jego głosu – że ożywiona przezeń postać sceniczna daleko

wybiega poza libretto i kostiumowe realia, że ma do powiedzenia jakąś ukrytą pośród słów prawdę, z którą się spotykamy po wyjściu z teatru. Nie wiem, czy jest to celowe zamierzenie

artysty, czy też tylko talent szczęśliwie zbiegł się z rozkazami podświadomości. Ale właśnie

w tej umiejętności kreowania symboli dopatrywałbym się fenomenu wielkości, jakim to

mianem powszechnie określa się sztukę  Andrzeja Hiolskiego, mówiąc o nim: to wielki artysta…”

 

 

 

Andrzej Hiolski. Z realizacji: Bal maskowy, 20 grudnia 1958 – Opera Śląska (Bytom). Fot. Stapiński Bronisław.

 

    Powiedział kiedyś, że mógłby robić wiele innych, też bardzo ciekawych i użytecznych rzeczy. Jednak śpiewa, bo sprawia mu to przyjemność. Dopóki ona trwać będzie, on będzie śpiewał. Ani chwili dłużej…

    Nagle wszystkich zaskoczyła wiadomość o Jego śmierci. Dziennik Polski piórem AW tak wtedy pisał: „…Co roku w czasie festiwalu “Muzyka w Starym Krakowie” rozkoszowaliśmy się Jego recitalami. W sierpniu 2000 roku już się nie spotkamy w Sukiennicach.. Choć wydawał się nam niezniszczalny, czuł mijający czas, bał się niedołęstwa uniemożliwiającego śpiew. Los mu tego zaoszczędził. W sobotę wieczorem przyjechał do Krakowa, by wziąć udział w próbach i jubileuszowym koncercie Capelli Cracoviensis, zespołu, z którym był związany od lat silną nicią artystycznych i osobistych przyjaźni. Miał śpiewać Sonety miłosne Bairda, których był niezrównanym interpretatorem. Zmarł nagle w nocy z soboty na niedzielę. Koncert jubileuszowy z odpowiednio zmienionym programem, który zawierać będzie m.in. Requiem Mozarta, będzie koncertem pożegnania i hołdu składanego pamięci Wielkiego Artysty nie tylko przez Capellę Cracoviensis, ale całą muzykalną społeczność Krakowa.

 

Grób Andrzeja Hiolskiego na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.  7 lipca 2007

by Ertopixx – praca własna

 

 

 

Korzystałem z:

 

1. Google

2, Wikipedia

3. Alfabet polskiej opery – Jacek Marczyński

4. Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów Polskich, luty 2003, 2014.  Culture.pl

5.Wacław Panek  „Andrzej Hiolski – ku perfekcji” – Maestro 1977

6.Andrzej Szypuła – Artysta niezapomniany. Wspomnienie o Andrzeju Hiolskim

7. Małgorzata Komorowska „Hiol” – Maestro

8. Andrzej Hiolski in Memoriam

9.Wywiad z Andrzejem Hiolskim – Ściąga.pl  – borowik7

10. Artykuł okolicznościowy (A.W.) – Dziennik Polski

 

BRAK KOMENTARZY