Strona główna Publicystyka Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (36)

Zdzisław Antolski – Moje Kielce literackie (36)

0
233

Zdzisław Antolski


MOJE KIELCE LITERACKIE (36)

DESZCZ


  Wracając na wieś myślą i wyobraźnią, nie tylko cofałem się w czasie, ale zastanawiałem, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym tam został na stałe albo z miasta powrócił. Z takich rozmyślań powstało poniższe opowiadanie, w którym kalectwo bohatera było metaforą mojej depresji.

 

Siwowłosa kobieta stała na werandzie, osłoniętej splotami winogron, których lepki zapach przyciągał objuczone pyłem pszczoły i jaskrawożółte, natrętne osy. Obok niej, na wiklinowym krzesełku, siedział chłopiec z kotem na kolanach.

Kobieta otarła fartuchem pot z czoła i oddaliła się w głąb domu. Ciężkie, nasycone parą powietrze przygniatało pierś, utrudniając oddech. Od kilku tygodni nie spadła kropla deszczu. Zbliżające się żniwa wywoływały jakiś niepokój, nieokreślone napięcie, potęgowane jeszcze przez upał.

Na podwórzu spał, zwinięty w kłębek, duży, bury kundel. Atakowany przez agresywne muchy zrywał się co jakiś czas ze swojego legowiska w poszukiwaniu ocienionego miejsca, gdzie mógłby spokojnie kontynuować drzemkę. Gniazdo jaskółek, wiszące pod okapem obory, zwykle pełne życia i gwaru, sprawiało wrażenie opuszczonego na zawsze. Stara, leniwa kotka wyprężona na kolanach chłopca, odchylała łeb jak najdalej do tyłu – starała się wymyć sobie grzbiet Dostał ją w prezencie, jeszcze kiedy był dzieckiem i zwierzątko było do niego bardzo przywiązane. Razem polowali na chrabąszcze, których w majowe wieczory było zatrzęsienie. Kiedyś przyniosła żywą mysz do wspólnej zabawy, a potem z niedowierzaniem dla jego braku zręczności i z niemym wyrzutem w zielonych ślepiach, patrzyła jak zdobycz ucieka tuż obok jego stóp. Chodziła z nim na spacery w pola i kapitulowała dopiero, kiedy wsiadał na rower. Od czasu do czasu zaczynał gwizdać jakąś melodyjkę, wtedy kocica kręciła się niespokojnie i próbowała odgryźć mu guziki od koszuli.

Dom stał na wzgórzu. W dole, w kotlinie, na dnie przedpotopowej rzeki rozciągała się wieś, ukryta w zbawczych liściach. Przez długi czas przebywał w szpitalu i teraz ten znajomy od najwcześniejszego dzieciństwa pejzaż wydawał mu się czemuś wrogi i obcy.

Każdy szpital ma w sąsiedztwie, po przeciwległej stronie ulicy, taką kamienicę o szarym tynku, w którą pacjenci wpatrują się tygodniami, miesiącami, aż do bólu i łzawienia oczu. Pory roku zacierają się, przecież wszystko dzieje się tam na zewnątrz, za oknem. Nawet przeprowadzki z miasta do miasta, widoki zza szyb karetek, przestają być rozrywką, stają się monotonne.

Choroba chłopca zakończyła się pomyślnie, jak mówili lekarze, to znaczy mógł chodzić o kulach. Wtedy zachorował po raz drugi. Leczono go pigułkami i pokrzepiającymi rozmowami. Siedział w ciasnym gabinecie przed nowym biurkiem, błyszczącym politurą i niklowanymi rurkami. Młoda ciemnowłosa lekarka wpajała w niego chęć do życia. Najpierw pokazywała mu plansze z rysunkami przypominającymi atramentowe kleksy, pytając, co one przedstawiają, a następnie realistyczne postacie, z prośbą o ułożenie do każdej sytuacji fabułki. Już po kilku opisach zorientował się, że narysowanym postaciom przypisuje niedobre cechy i zamiary. Spojrzał jej w oczy, zrozumiawszy, że niechcący się odsłonił i w jej wzroku dostrzegł potwierdzenie tych przypuszczeń.

– Jestem zmęczony – powiedział, żeby się usprawiedliwić, ale ona, kiedy już dowiedziała się tego, czego chciała, bez słowa zabrała swoje malunki. To wszystko nie ma sensu, przecież i tak podciągniesz mnie do założonej formułki – pomyślał. Ale nie powiedział tego głośno, nie chciał jej sprawić przyjemności, że zdobyła sobie zaufanie pacjenta.

Patrzył przez oko na wysokie, rozłożyste drzewa. Przez poruszane wiatrem gałęzie przebijały się, jak na filmie, promienie słoneczne. Zza okna dobiegały odgłosy radiowej transmisji sportowej, zagłuszane z innego okna tonami rzewnych przebojów. Wzbił się nad nie spazmatyczny, przejmujący śmiech młodej dziewczyny. Nienawidził teraz śmiechu i dzieci, ich naturalnego, bezinteresownego okrucieństwa. Spojrzał na lekarkę, zmieszana zaczęła przewracać dokumenty leżące na biurku. Po chwili wyszli na schody przed budynkiem. Po żwirze szpitalnej alejki młoda dziewczyna pchała przed sobą wózek inwalidzki. Jej długie włosy opadały na twarz siedzącego mężczyzny. – To jego narzeczona – szepnęła lekarka. Popatrzył na nią uważnie. Wyglądała bardzo ładnie, z tym wzruszeniem widocznym w oczach, od którego zarumieniła się jej cera.

Rozmowy nie były mu potrzebne, ale pigułki tłumiły ból, dawały sen bez snów. Biegł w nich gdzieś przed siebie, szaleńczo, bo groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale on był szybszy i otwierała się przed nim wielka plaża, dalej huczało morze. Był już bezpieczny, mimo to biegł dalej, roztrącając ludzi idących mu naprzeciw. Czuł ból mięśni, serce waliło nieprzytomnie, aż w końcu zanurzał się w chłodnych, orzeźwiających falach. Budził się wtedy, z przykrością wracając do rzeczywistości.

Koncentrował się na otaczających go przedmiotach, z wysiłkiem wpatrując się w jeden punkt na ścianie, aby tylko nie myśleć. Przestał czytać książki, unikał rozmów, ponieważ wszędzie czaiło się przykre wspomnienie, niedobre skojarzenie. Słuchał muzyki, ale i muzyka kryła w sobie niebezpieczne treści. Czasami jakiś nagły ciepły ból żalu i tęsknoty zalewał mu żołądek. Gryzł wargi bezgłośnie pojękując i czuł, jak rozwiera się w nim przepaść.

Nigdy tak wyraźnie nie uświadomił sobie upływu czasu, jak w chwili powrotu na wieś. Pytał kilku znajomych, co się zmieniło? Oni odpowiadało, że nic, stara bieda, a przecież zmieniło się niemal wszystko. Dla tych ludzi, którzy nie opuszczali wsi, wydarzenia biegły powoli. Na przykład, przed czyimś ślubem był okres narzeczeństwa, zapowiedzi w kościele, na końcu sama uroczystość, kilka dni plotek i komentarzy i znów wszystko wracało do normy. A jeśli twój informator był potem chory albo miał inne zmartwienia, to całkowicie zapominał o całym wydarzeniu, bo nic tak nie oddziela od otoczenia jak własne nieszczęścia.

Przestał kontaktować się z ludźmi. Doskonale zdawał so­bie sprawę, że jeszcze podczas jego pobytu w szpitalu ludzie oswoili się z jego odmiennością. Więc nie bał się tych zdziwionych (chociaż, czy nie bał?), niejako klasyfikujących spojrzeń. Po prostu nie mógł z nimi rozmawiać, bo wewnętrznie nie stał się tym, za kogo oni go uważali, przydając mu etykietkę i odpowiednio do niej modyfikując swoje zachowanie. Każde spotkanie musiałoby zakończyć się konfliktem i wiedział o tym, dlatego ludzi unikał. Nie był do konfrontacji przygotowany, nie pogodził się ze swoją sytuacją i nie podjął walki o inną wartość swojej osoby. Uciekał w niemyślenie, w niepamię- tanie. Całą zimę przesiedział przy oknie, wpatrując się w wirujące płatki śniegu. W lecie przeniósł się na werandę.

Słone krople spływały mu po czole, policzkach, aż na pod­bródek. Drażniło go to, ale nie drgnął, nie poruszył się nawet. Czuł jakąś masochistyczną satysfakcję z powodu narastające­go zdenerwowania. – A niech się stanie, co się ma stać – mówił szeptem.

Rano odwiedził go młody wikary, który nudził się niemiłosiernie na plebanii ze starym, przedwojennym proboszczem. Młody ksiądz pochodził z miasta i źle czuł się na wsi, a chłopów nie rozumiał. Popołudniami grywał na trąbce „Ciszę” Nina Rosso i wieś nazywała go „strażakiem”. Chłopiec sądził, że tamten będzie go pocieszać, powtarzając znane chrześcijańskie argumenty o cierpieniu. Chłopiec już nawet przygotował sobie przeciwko niemu różne wątpliwości, ironiczne sformułowania, bluźnierstwa prawie. Ale wikary pytał o techniczne szczegóły choroby. Cały czas podczas rozmowy, a właściwie swojego monologu, zajadał orzechy, rozgniatając je metalowym dziadkiem. Chłopiec patrzył teraz zły na kupkę skorup po orzechach, a tamte nie wypowiedziane myśli tkwiły w głowie, czuł potrzebę wyrzucenia ich na zewnątrz i musiał powstrzymywać się, żeby nie zacząć głośno mówić.

Siedział nieporuszony, chociaż czuł, jak drętwieją mu mięśnie szyi i barku. Nagle na dłoń spadła brunatna pszczoła. Kotka na kolanach chłopca niespokojnie obserwowała jej wędrówkę. Parsknęła gniewnie i uniosła łapę w ostrzegawczym geście. Wydawało mu się, że nie wytrzyma już dłużej i za chwilę poderwie się z głośnym krzykiem. Wtedy owad uniósł się do wolnego, niskiego lotu.

Zasnął po obiedzie i zbudził się, kiedy słońce już zaszło. Był sam w domu. Ucieszył się, od pewnego czasu nikt się dla niego nie liczył – przyjaciele, rodzice, znajomi. Był tylko on i ból, który w nim zamieszkał. Gorączkowo usiłował przypomnieć sobie treść snu, ale jego wysiłki były bezskuteczne. Po­została ulga, jak po wielkim płaczu, że już wie wszystko, że wie, co zrobi za chwilę. Nagle przypomniał sobie wiersz Norwida, którego kiedyś uczył się na pamięć i teraz powtarzał go szeptem jak modlitwę:

Aż przyjdzie pora, że coś więcej znaczy

Wyjść – niż zatrzymać się po obojętnemu;

Wstaniesz i pójdziesz, kamienny z rozpaczy,

I nie zatrzymasz się, idąc precz… czemu?

Norwid utwierdzał go w przekonaniu słuszności wyboru. Wiedział, że nie był bohaterem, nie stać go było na życie heroiczne. Nie mógł pogodzić się z ograniczeniami, być innym, odmiennym. Nie zamierzał ludzi zadziwiać nadzwyczajnymi umiejętnościami, dzięki którym mogliby zapomnieć o jego ułomności. Odebrano mu prawo do zwyczajności. Odmienność tkwiła jak guz, zatruwała każdą myśl i uczucie.

Wiedział, jak dużo traci i te radości, których miał nigdy nie zaznać, nagle się ujawniły. Cieszył się, że nie będzie dręczył bliskich koniecznością udawania przed nimi, że wszystko jest w porządku, że nie będzie widział ich speszonych min, kiedy niechcący sprawią mu ból. Teraz wiedział: wszystkie radości tkwią w nim od początku i nikt nie może mu ich zabrać. Podróże i kobiety, smak sukcesu i spokój wieczoru – tylko je ujawniają. A on, sam, siłą woli, teraz je uruchomił w sobie i poczuł radość. Nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy!

Nie chciał zostać nikim sławnym i próżne były przekonywania lekarki, że słabość może być źródłem siły. Nie wierzył jej, widział jak mocarze załamywali się, kiedy dotknęło się ich w jeden czuły punkt. Taki pokonany odchodził ze spuszczoną głową, chowając w sercu trwały uraz albo przekazywał swoją nienawiść synowi.

Podszedł do okna. W twarz uderzyła go piekąca fala ciepła. Zanurzył ręcznik w wiadrze z wodą i długo przecierał kark. W sieni zawadził o nosidła, które upadły z brzękiem. Na podwórzu, nad drzewami szybowały nietoperze jak złe duchy.

Szedł szybko, nerwowo, potykając się co chwilę. Bał się, że pogodzi się ze sobą, ze swoimi słabościami, skapituluje, stchórzy… Nienawidził siebie za czułość ogarniającą go nieuchronnie.

Było duszno, na plecach czuł strumyki potu. Wreszcie dotarł do upatrzonego drzewa. Oparł się czołem o jego szorstką korę i chwilę odpoczywał, nasłuchując uderzeń krwi w skroniach. Wtedy błysnęło po raz pierwszy. Czekał na grzmot, ale ten nie nastąpił. Znad lasu nadciągała olbrzymia, czarna chmura. Zaskoczony, dopiero teraz usłyszał odgłosy dobiegające z doliny: skrzypienie wozów, porykiwania krów, nawoływania, ujadanie psów…

Błysnęło po raz drugi. Przez chwilę było zupełnie jasno. Wydało mu się, że ktoś stoi za drzewem. Wielki i czarny, z kapturem na głowie. Zdjęty nagłą paniką rzucił się do ucieczki i upadł bezsilny. Kiedy podniósł głowę, zdumiał go nowy dźwięk, przedtem nieobecny. Na twarz spadły pierwsze krople wody. Szumiały liście.

Padał deszcz.

 

Zdzisław Antolski


BRAK KOMENTARZY