Piotr Wojciechowski
Cud w Gdyni czyli wierność warunkowa
Teraz przyszło mi zmierzyć się z efektem opóźnionym, organizatorzy festiwalu filmów polskich zaprosili mnie, abym towarzyszył projekcji tego filmu włączonego do serii projekcji „Zagubione w przestrzeni – zapomniane polskie filmy sf”. „STACJĘ BEZSENNOŚĆ” obejrzałem ze wzruszeniem i spojrzałem bez wstydu w oczy nielicznych widzów. To był nadzwyczajny epizod w mojej młodości, niewątpliwe świadectwo przychylności losu, sympatii Tadeusza Konwickiego i nieskuteczności partyjnego nadzoru nad kinematografią.
Status uczestnika festiwalu pozwolił mi obejrzeć inne filmy, nowe, zrobione w większości przez dużo młodszych ode mnie, wśród nich paru byłych moich studentów. Zobaczyłem kilka filmów mądrych, inne wredne lub głupie, nawet trochę pięknych, a do tego udało mi się nie oglądać filmów których postanowiłem unikać. O tym wszystkim właśnie gada się w mediach, pisze w prasie, a większość tych filmów można będzie zobaczyć.
Zatrzymam się jednak na tym, o czym się nie mówi i nie pisze, o ekranowych zjawiskach stanowiących osobliwe świadectwo przemian myślenia o wartościach. Chcę tu przywołać przykład filmów wysoko ocenionych i nagrodzonych – Złotymi Lwami – IDA – Pawła Pawlikowskiego i Srebrnymi Lwami – MIŁOŚĆ – Sławomira Fabickiego. W obydwu tych filmach kluczową rolę odgrywa wierność – wierność jako pojęcie, wierność jako wartość, wierność jako relacja.
Ida z filmu Pawlikowskiego to nowicjuszka tuż przed obłóczynami w prowincjonalnym klasztorze surowej reguły. Rzecz dzieje się w na początku lat sześćdziesiątych minionego stulecia. Przeorysza wysyła Idę na spotkanie z jej jedyną żyjącą ciotką. Ciotka okazuje się zgorzkniałą alkoholiczką, która pracuje jako sędzia, , a w latach stalinowskich była prokuratorem skazujący na śmierć w procesach politycznych. Od tej właśnie ciotki, partyjnej Żydówki, dowiaduje się zahukana Ida, że ona sama też jest Żydówką ocaloną w zakonnym sierocińcu. Wyrusza z ciotką w Polskę, odnajduje dom rodzinny, grób rodziców, mordercę rodziców – który ją samą ocalił, bo była mało podobna do Żydówki.
Czy po tym wszystkim będzie wierna swojemu powołaniu?
Film Fabickiego MIŁOŚĆ jest filmem współczesnym. Portretuje mieszczańską rodzinę z niewielkiego miasta. On inżynier, ona urzędniczka w zarządzie miasta. Młodzi, urodziwi, z pięknym domem. Spodziewają się dziecka. Wszystko ładnie, pięknie, ale merowi miasta, który natarczywie adoruje swoją podwładną puszczają nerwy. Odwiedza urzędniczkę w jej domu, napastuje, gwałci.
A ona nie od razu przyznaje się mężowi – rzecz wydaje się, gdy dziecko już się urodziło.
Konflikty, niedomówienia, złe porozumienie, mąż szaleje z zazdrości, wątpi w swoje ojcostwo, wyprowadza się z domu. Kocha i kochać nie może, wie, że jest kochany, ale co chwila w to wątpi.
Czy ostatecznie potrafi być wierny?
Obydwa filmy mają dobre zakończenia, mąż wraca do żony, nowicjuszka do klasztoru. Są wierni. Gdzie problem? Problem w tym, że obydwa filmy pokazują nam wierność nie taką. Inną. Gorszego gatunku. Mąż, aby powrócić, musi przedtem zdradzić, zahaczyć w barze ślicznotkę nic dobrego i odbyć z nią stosunek na przypadkowym meblu. Kandydatka na mniszkę musi jeszcze przebrać się w wysokie obcasy w metaforycznym i dosłownym sensie. Ubiera się w te pantofle na koturnach, wciąga na siebie czerwoną suknię po ciotce, wypala jakieś papierosy, pije wódę z gwinta, odszukuje przystojnego saksofonistę, idzie z nim do łóżka. Dopiero potem wraca, leży krzyżem.
Myślę, co się stało z wiernością. Oto przestała to być wierność z Ewangelii, wierność z książek kapitana Josepha Conrada, wierność z „Kamieni na szaniec”. Przestała istnieć jako cnota z metafizyczną sankcją, ze zdradą jako piekłem. Przestała istnieć jako cecha charakteru człowieka, o którym bliźni sądzą – jest prawy, jest szlachetny. W ogóle nie istnieje już w człowieku jako pewien porządek jego wnętrza – przenosi się do gombrowiczowskiej – „katedry międzyludzkiej”, staje się relacją, staje się kontraktem z sankcją kodeksu cywilnego. Wychodzi z serca człowieka, wchodzi w przestrzeń społecznych procedur. Wierność już nie prowadzi – na dobre i na złe – człowieka, który chce być wierny. To już człowiek włada swoją wiernością, wydziela drugiemu określoną porcję wierności.
Oto szlachetny film Fabickiego i dwuznaczny film Pawlikowskiego, obydwa świetne realizatorsko, wysmakowane estetycznie, aktorsko bez zarzutu. Czy one proponują nowe podejście do wierności, czy opisują to, co się już z wiernością stało? Czy może chcą podtrzymać na duchu tych, którym się zdaje, że żadna wierność już nie ma miejsca w świecie, którego dewizą jest – „Nasze faktury są w porządku”.
Gdyby chcieć o tym rozmawiać, trzeba by włączyć w dyskurs i inne filmy z gdyńskiego festiwalu – nagrodzony „Chce się żyć” Pieprzycy czy pominięty w konkursie młodego kina „Ojcze masz” Kacpra Lisowskiego. Nie wypada jednak na biesiadzie literackiej zajmować się tylko filmem, zwracam się więc ku moim „notatkom w chaosie, w których zapisałem parę myśli z pamiętników Jana Józefa Szczepańskiego, sprzed 60 lat: 1953 – Boję się szczególnego formalizmu i przywiązania do gestów niezłomnej uczciwości, które pozostaną jako nawyk, gdy treść dawno zwietrzeje. 1953 – Świat rządzony samą logiką nie jest normalny. 1954 Trzeba geniuszu żeby wyrazić zwykłe prawdy.
Szczepańskiego wspominam jako człowieka wielkiej prawości. Był wierny.