Strona główna Felietony Jan Stanisław Kiczor – Towarzyszące mi strofy

Jan Stanisław Kiczor – Towarzyszące mi strofy

0
181

Jan Stanisław Kiczor


Towarzyszące mi strofy

 

Panowie: Stefan Jurkowski – „Kroki tych wierszy słyszę nieustannie” i Andrzej Wołosewicz – „Chodzą za mną wiersze”, uprzejmi byli podzielić się z czytelnikami wierszami, które wywarły na nich większe niż inne – wrażenie, których strofy są im bliskie na tyle, że towarzyszą  im zawsze, czyli jak to ładnie zostało powiedziane – „chodzą za nimi”.

 

Sądzę, że każdy (i niekoniecznie piszący wiersze) nawet średnio uwrażliwiony, ma takie strofy zakodowane w sobie, które przy lada okazji, wyłażą z uchylonych drzwiczek naszej świadomości, wtapiają się w dzisiejszą codzienność i „prześladują” swoją celnością, pięknem czy choćby nastrojem.

 

Pół wieku temu z okładem zachwycił mnie „Fortepian Szopena” Artura Oppmana (Or-Ot) i do dzisiaj przy różnych, nawet niekoniecznie patriotycznych okazjach, wraca do mnie fragmentem:

 

„…I cóż, że z Jej świętego zrobili nazwiska

Wieczny pacierz, co płacze i piorun, co błyska,

Kiedy widzą płomieniem nakreśloną wstęgę:

Trudniej przeżyć dzień pięknie, niż napisać księgę…”

 

 

Później odkryłem dwa piękna: góry i Bolesława Leśmiana. To nic, że oprócz przewodników, literatury specjalistycznej, towarzyszyła książka Michała Jagiełły „Wołanie w górach”. Ważne, że towarzyszył także Leśmian. Czy można zatem się dziwić, że w takiej scenerii, czymś, co utkwiło i już pozostało (choć i po górach jakby rzadziej) to wiersz  Leśmiana, który pozwolę sobie przytoczyć:


Marcin Swoboda

Z górskich szczytów lawina, Bogu czyniąc szkodę,
Strąciła w przepaść nizin Marcina Swobodę.

Spadał, czując, jak w ciele kość szaleje krucha,
I uderzył się o ziem ostatnią mgłą ducha.

Poniszczony śmiertelnie, chciał się z bólem wadzić,
Wokół bólu jął miazgę człowieczą gromadzić

Dłoń złamana w niej tkwiła, jak nóż w ciepłym chlebie!
To się ciułał, to trwonił…i tak pełzł przed siebie.

I z trudem bezkształtnego ciała rozwłóczyny
Doczołgały się wreszcie aż do stóp dziewczyny.

Wargami, zszarpanymi o skały i krzaki,
Szeptały własne imię pewno dla poznaki.

Bocząc się na pełzacza, w ogrodzie bielała.
“Nie strasz kwiatów ranami! Precz, kałużo ciała!

Odkrwaw mi się od stopy! Szukaj lęków w niebie!
Próżno szepcesz swe imię! Nie poznaję ciebie!” –

A Bóg z nieba zawołał: “Wstyd dziewczyno młoda!
Nie poznałaś? – Jam poznał! To – Marcin Swoboda!”

I pobladła dziewczyna i odrzekła: “Boże!
Już to ciało Marcinem dla mnie być nie może!…”

A Bóg otchłań do niego przybliżył mogilną,
Aby ciału ułatwić śmierć już bardzo pilną.

I biedne, przez dziewczynę nie poznane ciało,
Poszeptawszy swe imię, w otchłań się przelało.

 

Przyznają chyba Państwo, że wiersz adekwatny do wędrówek Orlą Percią, czy innymi graniami Tatr Wysokich.

 

Ale przecież bywają i takie momenty, że nic tak nie oddaje uczucia, może poświęcenia, przemijania, jak krótki wiersz Julii Szychowiak –  „Widziałam, jak leżymy ogromni nad dachami”:

 

Widziałam, jak leżymy ogromni nad dachami,

i pamiętam mgłę domu kiedy znikał

powoli, tuż po mnie. Odeszłam, żebyś został.

 

A jak już sentymentalnie ( na co wiek  pozwala, ba, usprawiedliwia nawet), to strofa  Zbigniewa Herberta, otwierająca „Pieśń o bębnie”:

 

Odeszły pasterskie fletnie

złoto niedzielnych trąbek

zielone echa waltornie

i skrzypce także odeszły

 

Ta właśnie strofa, ostatnio jakby bardziej do mnie się przywiązała i częściej nawiedza. Bywa, że razem pijemy kawę, badając głębię nieba. W sumie to chyba jedyne natręctwa, które mi nie wadzą, a  wręcz cieszę się, że chcą mi towarzyszyć.

BRAK KOMENTARZY