Krystyna Habrat – 5 z życia!

0
248

Krystyna Habrat

5 z życia!

 

Olga BoznańskaZ wielkim zainteresowaniem czekałam na niedawny teatr telewizyjny po przeczytaniu, że będzie tam o młodym małżeństwie, żyjącym dla sukcesów w pracy zawodowej.

Sukces? Co to właściwie jest sukces? W ostatnich latach odmienia się to słowo na różne sposoby, a ja jakoś nie mogę zgłębić jego istoty. Ciągle mnie to nurtuje i nie wiem.

Tym bardziej, że ostatnimi czasy mówi się nawet o sukcesie gospodyni domowej w gotowaniu obiadów czy sprzątaniu domu. Wygląda, że to słowo się zdewaluowało, jak kilka innych, choćby: kocham, przepraszam, przyjaźń… Jakoś zbyt łatwo nimi rzucamy i straciły na wartości.

   Dotąd uważałam, że np. największy sukces pisarza to Nagroda Nobla. Ale odkąd dowiedziałam się, jak Wisława Szymborska zamartwia się czekającą ją ceremonią w Sztokholmie, jak boi się pomylić kolejności gestów wobec króla, przestałam być tego taka pewna. W końcu zobaczyłam, że tam i tak najważniejszy był wręczający nagrodę, czy tylko uszczęśliwiający swym uściskiem dłoni, król, a nie wyróżniony noblista. Nasza poetka stremowana nieco się pomyliła w ukłonach, a ja dotąd nie wiem, czemu ona musiała je bić, a nie oni jej? Potem byłam z Szymborskiej dumna, że spotkawszy gdzieś we Włoszech króla ze Sztokholmu, pomimo nalegań, by przeszła na druga stronę ulicy i się z nim przywitała, nie zrobiła tego. Może jej motywacja była inna, ale ja odczytałam w tym symboliczne pokazanie wyższości poezji nad władcą. O kaprysach kobiecych już nie wspomnę.

W każdym bądź razie w moich oczach i ta nagroda się zdewaluowała. Dalej więc nie wiem, czym jest prawdziwy w życiu sukces.

Teatr, o którym wspominam na wstępie, wcale tego tematu nie pokazał. Owszem oboje młodzi pracują i wszystko poświęcają pracy, ale czy to sukces, czy raczej niewolnictwo dla mamony?

Kiedyś znajoma opowiadała o sukcesach zawodowych swej córki, ale – jak przyznała – nie tak wielkich, bo córka ma jeszcze dom, dziecko, męża. Dopiero jej koleżanka odnosi prawdziwe sukcesy. Ta wszystko ma podporządkowane pracy zawodowej. Całe dnie jej poświęca. Nie wyszła za mąż. Na nic nie ma czasu. Nie ma żadnego życia osobistego. Wyłącznie zawodowe. Ale ile zarabia! Tu padła abstrakcyjna dla mnie suma: 100 tysięcy. Może więcej, bo przy zarobkach wszystko co powyżej 10 tysięcy to dla mnie taka abstrakcja, że wszystko jedno, czy to 100 tysięcy, czy sto milionów. To ostatnie mogło być nawet prawdopodobne, bo było to   po wymianie pieniędzy z 94 r., gdy jeszcze długo liczyliśmy wszystko w milionach. Nauczycielka z tytułem magistra i 30 letnim stażem dostawała wówczas miesięcznie 8 milionów. Ale lat miała 50 albo więcej. A tamta dziewczyna sukcesu była w wieku balzakowskim, tym prawdziwym zgodnie z tytułem powieści tegoż autora: „Kobieta trzydziestoletnia”. Obecnie usiłuje się ten wiek przesunąć dużo dalej, ale to już inna bajka.

Wracając do przykładu owej dziewczyny sukcesu, nie miałam wątpliwości, że sukces okupiony takim kosztem nie zasługuje na moje uznanie. Robić wszystko dla wielkich pieniędzy? A jak z nich skorzystać, gdy całe dni się pracuje? Nie warto tak. Po co te stroje, jakie można za to kupić, gdy nie ma kiedy w nich gdzieś wyjść i nie ma z kim?

 

Czytałam kiedyś o badaniach sprzed lat, robionych wśród architektów, na temat: jak wygląda ich życie w zależności od zarobków. Ustalono, że ci którzy zarabiali miesięcznie do 5 tysięcy żyli sobie dobrze, chodzili do teatru, na koncerty, podróżowali, czytali książki, prowadzili satysfakcjonujące życie towarzyskie. Natomiast po przekroczeniu owej sumy 5 tysięcy w drodze kolejnych awansów życie ich ulegało radykalnej zmianie. Mieli więcej pieniędzy, więc należało je rozsądnie spożytkować. Najlepiej: budując dom według własnego projektu. Sam szczyt marzeń! Odtąd przestawali chodzić do teatru, czy kina, czytać książki, prowadzić życie towarzyskie, podróżować, bo każdą wolną chwilę poświęcali budowie domu. Na budowę poświęcali też każdy wolny grosz. Musieli więc oszczędzać, nawet odmawiać sobie różnych przyjemności. Zresztą i tak brakowało im na to czasu.

 

Wniosek oczywiście jest banalny. Możnaby poprzestać na czymś małym. I, że duże pieniądze szczęścia nie dają. Tylko ten znajomy i tamten zbudował piękny dom, inny odpoczywa podczas weekendu we własnej daczy, a my gorsi? Dobry samochód też niezbędny. I wyjazdy do egzotycznych krajów, bo wszyscy tam jeżdżą. A umiar, a złoty środek? Kto wie, gdzie on się znajduje. Zaczyna się w dobrej wierze, a potem już się musi dalej zarabiać, dorabiać, budować, kombinować…

 

Jeździłam swego czasu do znanej miejscowości wypoczynkowej i tam na wzgórzu stał jeszcze niewykończony dom z oknami zabitymi dechami. Poniżej drugi taki sam, pusty, martwy. Myślałam, że właścicielom chwilowo zabrakło na wykończenie domu pieniędzy. Okazało się, że zanim skończyli się budować rozpadło się ich małżeństwo i już nie było sensu dalej budować. Tak w jednym domu, podobnie w drugim. Dramat.

Chyba więc najważniejsze jest udane życie rodzinne. Czy jednak można to nazwać sukcesem nie odpowiem, bo to nie tyle sukces, co wielkie szczęście. Trudno rozważać, ile w tym własnych zabiegów, a na ile to dar od losu.

 

Dalej więc nie wiem, co to jest prawdziwy sukces. Niby to proste: każdy liczący się awans, wielka nagroda, osiągnięcie szczytu góry, wiecha na nowobudowanym domu… Tylko osiąganie szczytu bywa okupione tragedią. Awans, nagroda – przemija, stają się niewystarczające, chciałoby się więcej, wyżej.

A wiecha? Jest takie określenie w psychologii: „melancholia wiechy”. Chodzi o to, że stawiając wiechę, czyli kończąc budowę domu, człowiek przestaje widzieć dalsze perspektywy. Brakuje mu kolejnych celów do osiągania. Dom już jest i co dalej? Wystarczy zamiatać podwórko, gracować grządki? To za mało. Popada się tak w melancholię z braku dalszego celu.

 

Za to chyba niewątpliwym sukcesem była 5 w szkole! No przynajmniej świadomość, że się jest dobrym uczniem i należy się do czołówki klasy. A to dlatego, że kiedyś w szkołach panowała dziwna zasada, że piątek się nie daje, bo na 5 umie tylko Pan Bóg; nauczyciel na 4, a uczeń co najwyżej zasłuży na 3. Chyba, że był działaczem ZMP lub jego ojciec ważną szychą w oczach szkoły, czyli ogółu nauczycieli. Jakoś tak było.

Mimo to można było być dobrym uczniem, może nawet z czwórkami i rzadką piątką. Czasem dostać piątkę bywało niebezpiecznie, bo potem pan profesor pilnował, czy rzeczywiście ten uczeń na nią zasługuje. Pytał więc podchwytliwie takiego poza kolejnością i to wielokrotnie. Wtedy nie sprawdzała się zasada, że jak się już było pytanym można się było nie uczyć do końca okresu, lub wypytania pozostałych. Wreszcie nauczyciel przyłapywał owego piątkowicza na momencie nieuwagi i już triumfował, że uczeń nie okazał się mądrzejszy od niego. Wiem to z własnego doświadczenia. Ale mimo to solidne przygotowanie z biologii, bo o nią chodziło, przydało mi się przy egzaminach wstępnych i dostaniu się na Psychologię na UJ.

Jednak dobrze było, gdy w szkole można było dostać dobrą ocenę i czuć się dobrym. Nawet sobie nie potrafię wyobrazić, że mogłabym być gorsza od innych. Nie potrafiłabym tego znieść!

Brakuje mi tego, żeby i w dorosłym życiu ktoś wystawiał mi piątki, no choćby czwórki, za wszystko co dobrze robię. I w pracy zawodowej, choć nigdy nie lubiłam zgadzać się z szefami, woląc drzeć z nimi koty niż się podlizywać. I w domu – za gotowanie, porządek i organizację życia rodzinnego. I żeby ktoś ocenił, że dobrze wychowałam dzieci, i że dla męża jestem dobra. A bez ocen, to nie zawsze nawet wiem, czy to co robię jest dobre.

Tylko na moje książki, na moje pisanie machnęłam już ręką. To już sukcesem wielkim nie będzie.

O, żeby tak ktoś wystawiał nam piątki z życia.

 

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko