Jan Stanisław Smalewski – Minął (Wielki) Tydzień

0
302

Jan Stanisław Smalewski


Minął (Wielki) Tydzień

 

René MagritteKocham Pana Boga, bo On mnie ukochał. Dlatego, że tu jestem, mam nazwisko, wołają mnie po imieniu. Że pozwolił mi zbudować dom i zamieszkać w nim. Mogę w swojej kuchni smażyć kotlety z innych istot żywych, które On dla mnie stworzył. Pozwala im rozmnażać się. Dał mi owoce Ziemi i stworzył istotę mi bliską, która nie tylko śpi ze mną i rodzi moje dzieci, ale hamuje mnie w niepożądanych żądzach.

            Nie, proszę się nie obawiać, nie będzie to wywód teologiczny, to jedynie kilka refleksji przystających przeciętnemu katolikowi w tak szczególnym czasie, jakim jest uroczysty czas upamiętniający ostatnie dni Chrystusa, przygotowujący do największego święta chrześcijan, Zmartwychwstania Pańskiego.

            Zatem, by nie zanudzać czymś, co już mamy za sobą, podeprę się Wikipedią, która wyjaśnia, że: ”…Wielki Tydzień, w tradycji chrześcijańskiej pojawił się dopiero w IV wieku. Rozpoczyna go Niedziela Palmowa, a kończą nieszpory Wielkiej Niedzieli, zamykające Triduum Paschalne. Poszczególne odłamy chrześcijaństwa wykształciły własną bogatą obrzędowość związaną z okresem Wielkiego Tygodnia. Również w tradycji ludowej i regionalnej Wielki Tydzień zachował wiele zwyczajów. Poniedziałek, wtorek i środa Wielkiego Tygodnia są dniami w sposób szczególny poświęconymi pojednaniu. Był to też czas wielkich porządków, przyozdabiania domów, które jednak należało zakończyć najpóźniej we wtorek…”.

Zatem poniedziałek, wtorek, środa – Drogi Czytelniku – miały być dniami pojednania, a tymczasem… – wzdycham głęboko i ubolewam nad złym losem. – Tak naprawdę pozostała nam jedynie tradycja. Ta dotycząca liturgii i ta związana ze świątecznym stołem.

Wsłuchując się w odgłosy mediów przywołujących zbliżające się święta, z żenadą obserwowałem sytuację w Metropolii Gdańskiej, która podjęła próbę obrony interesów swojego arcybiskupa Leszka Sławoja Głódzia, wykorzystując atmosferę Wielkiego Tygodnia.

Czy również księża pomawiający biskupa brali pod uwagę fakt, że ich zarzuty najdonioślej mogą zabrzmieć w tym czasie?

Jak się okazało, naszym duchownym, z wyjątkiem księdza Zalewskiego, nawet w tak szczególnym okresie (sypania popiołu na głowy chrześcijan), brakło odwagi, by o przywarach kościelnej władzy mówić otwarcie.

I ja też nie odezwałbym się słowem na ten temat, gdyby nie podniesiona przez hierarchów kościelnych wrzawa, że “to są ataki na Kościół rodem z PRL”.

Bzdura. Atak nie wyszedł wcale od polityków, tylko od samych duchownych. I chyba wiem. To papież Franciszek wprowadzając do Kościoła Katolickiego nowe zasady posługiwania wiernym, wywołał temat (czytaj także: dodał odwagi) by mówić prawdę o tym, co obraża innych. To On otwiera oczy niektórym naszym duchownym na sytuację w polskim kościele.

O skłonnościach biskupa Głódzia wiedziano od lat. Tolerowało je wojsko, tolerowali sami duchowni. Jak pamiętam, jedynie Jerzy Urban w swoim NIE starał się systematycznie dopiekać biskupowi, nazywając go m.in. “biskupem flaszką”, wyśmiewając, oczywiście czasami tendencyjnie (z czego NIE słynął) niektóre jego słabości, decyzje, czy posługi.

Sam też nie jestem bez winy. Bo kiedy pełniąc służbę zawodową w Legnicy (jako zastępca dowódcy Garnizonu Wojska Polskiego ds. kontaktów ze społeczeństwem), i uczestnicząc w poświęceniu przez ówczesnego biskupa polowego Leszka Głódzia kaplicy wojskowej, bez szemrania wykonywałem polecenia przełożonych nakazujące mi… “odpowiednie przygotowanie pokoju gościnnego dla biskupa”. Chodziło mianowicie o to, by w lodówce obowiązkową stała duża butelka zmrożonego Johnnie Walkera, a druga, najlepiej za firaneczką na oknie, przy telewizorze.

A co to kardynał Gulbinowicz (podsuwając biskupa na to stanowisko) nie wiedział, jakie „zalety” ma biskup Głódź? – Sądzono, że do wojska najlepiej nadaje się właśnie taki kapłan, co to i wypić i dosadnie powiedzieć potrafi.

Pamiętam, że z tym mówieniem po szklance whisky (chociaż wcześniej było śniadanie w kasynie wojskowym z toastami smirnoffa) to tak całkiem – według mojej opinii – dobrze nie było. Towarzyszyłem biskupowi przy śniadaniu, a potem w nowej kaplicy. Gdy odłączył od gości, by czynić swą posługę, obserwowaliśmy wraz z wojewodą, jak sobie da radę.

Ja po takiej ilości alkoholu bym nie wystąpił – pomyślałem sobie. Nie wiem, co wtedy myślał wojewoda, ale znając go jako człowieka wielce religijnego, widziałem na jego twarzy rysujący się niepokój. I przyznam, że po raz pierwszy przyszło mi wobec wojewody wstydzić się za “swojego biskupa”. Po kilku zdaniach biskup odszedł od omawianego wątku, by rozpocząć kolejny. A chwilę później porzucił ten drugi wątek na rzecz trzeciego.

– Ciekawe, czy zdoła powrócić teraz do porzuconych wcześniej myśli – pomyślałem z przestrachem. Gdy powrócił do tego pierwszego wątku, by zgrabnie go dokończyć – poczułem chwilową ulgę, ale już później niedane mi to było. Drugiego wątku biskup nie zapamiętał, a trzeci – z widocznym kłopotem – zastąpił innym, zastępczym wątkiem.

Jakiś czas później mój przełożony – komendant dużego Centrum Szkolenia Wojsk Łączności zderzył się z trudnym problemem zdyscyplinowania nowego kapelana wojskowego, dla którego wcześniej biskup polowy wyświęcił wspomnianą już przeze mnie kaplicę. Kapelan w stopniu podporucznika miał skłonność do kobiet, upodobał sobie jedną z telefonistek wojskowej centrali, zakochał się w niej i zaczął się z nią afiszować publicznie.

Kiedy nie pomogły prywatne rozmowy wychowawcze, komendant powiadomił o sytuacji biskupa Głódzia. Jego reakcja zaskoczyła nas. – No to znaczy, że chłop z jajami, chyba, nie? – pytał biskup.

Zabrał jednak kapelana do siebie, do Warszawy I wyznaczył innego. Nie, nie musiałem się wówczas wstydzić za biskupa, tym razem poczułem się głupio. Kapelan, który grzeszył swymi postępkami przeciwko ślubom czystości, nie tylko został wyznaczony przez biskupa na wyższe stanowisko, ale także awansował na kolejny wyższy stopień oficerski.

Swoją drogą praktyka nadawania stopni oficerskich kapelanom wojskowym (na tej samej zresztą zasadzie biskup Głódź doszedł do stopnia generała) kłóciła się z wszelkimi zasadami zdrowego rozsądku i wprowadzenie jej w oparciu o przedwojenne kryteria, kiedy stopnie oficerskie nadawano jak tytuły szlacheckie wysoko urodzonym, była błędem, godząc w prawdziwe wartości tych awansów (stopni wojskowych) otrzymywanych przez studentów wyższych szkół i uczelni wojskowych po wielu latach nauki.

No cóż, byłem winny grzechu zaniechania, ale i niewiele w sytuacji faktów dokonanych mogłem zrobić. Mój biskup jednak – skoro już dostąpił takiej godności – powinien wiedzieć, że należy tak postępować, by za jego czyny nie wstydzili się inni (podwładni). By z powodu jego decyzji innym katolikom nie było głupio.

 

 

Nie tylko za „mojego biskupa” przyszło mi wstydzić się w minionym tygodniu. Za premiera rządu też się wstydziłem. Chyba wielu Polaków także.

Najpierw, gdy premier Donald Tusk w poniedziałek publicznie pokpiwał sobie z naszych piłkarzy, którzy dali plamę na narodowym, przegrywając 3:1 z Ukrainą, czym jakoby miał przysporzyć sobie (jako „wybitny specjalista rządowy od futbolu” przecież) sympatii zawiedzionych kibiców.

Mojej sympatii sobie nie przysporzył, bo gdzie był wcześniej? Jak m.in. przed meczem podgrzewano im murawę, wydając kolejne miliony na igrzyska, gdy narodowi nie igrzysk trzeba, ale potrzebny mu chleb?

Zresztą naszym piłkarzom nie pomoże już ani „kryty basen” zamiast stadionu, ani ciepła trawa, ani nawet namaszczenie ze strony premiera. A podgrzewanie im woli walki przez kibiców ma takie samo znaczenie, jak obiecywanie nam przez premiera, że „będzie lepiej”. Odkąd piłkę nożną zaczęły trawić korupcja i prywata, i to już nie tylko w Polsce, ale w skali całej światowej federacji piłkarskiej, przestałem być kibicem piłkarskim. Zraziło się też do futbolu wielu moich przyjaciół, którzy wcześniej nim żyli.        

Przypomnijmy: tylko w skali kraju odnotowano już ponad 650 aresztowań i oskarżeń o korupcję, w tym o sprzedawanie i kupowanie meczy piłkarskich.

            W tym miejscu za to chylę czoło przed naszymi łyżwiarzami (panczenistami) i skoczkami narciarskimi, którzy licznymi sukcesami tuż przed Wielkim Tygodniem zakończyli udanie sezon zimowy. Dodajmy – najbardziej udanie w historii skoków narciarskich. I to bez udziału zagranicznych trenerów, wielkich stadionów i finansowych nakładów. Wystarczył jeden wymagający człowiek (podobnie zresztą jak w przypadku naszej królowej śniegu Justyny Kowalczyk) i zdrowe ambicje sportowców.

Wracając do pana premiera. We wtorek on publicznie wziął w obronę… nasz przemysł mięsny i spożywczy.

Gdyby nasz premier zawsze był człowiekiem prawdomównym, pewnie część społeczeństwa by mu zaufała i tuż przed świętami ruszyła masowo po kiełbasy i pasztety do supermarketów. Skoro jednak tak nie jest, wmawiając nam, że pomówienia polskich producentów o handel niezdrową żywnością są bezpodstawne, w tej sytuacji jaką znamy, dołączył tylko swoją wypowiedź do pliku: „Kłamstwa premiera Tuska”.

Zresztą już nazajutrz media dały tego dowód, pokazując w telewizji kolejną ubojnię zwierząt, w której tonami przechowywano padlinę przeznaczoną (tym razem z Rawy Mazowieckiej) na rynek konsumencki.

Obserwowałem z żoną w tym Wielkim Tygodniu szał świątecznych zakupów. I chyba nie muszę opisywać tych kolejek przed zaufanymi prywatnymi zakładami mięsnymi i gastronomicznymi, bo moi Czytelnicy sami tego doświadczyli.

Z okresu przedświątecznego pozytywnym doświadczeniem dla wielu gospodyń pozostanie zapewne z tej okazji powrót do samodzielnych domowych wytworów wędlin, pasztetów, i innych wyrobów garmażeryjnych, jak kiedyś robiły to zdrowo nasze babcie i matki.

I wcale nie współczuję tym wszystkim, którzy zostali zagrożeni zwolnieniami z pracy z zakładów, w których ujawniono, iż produkowały zatrutą w rozmaity sposób żywność, narażając zdrowie i życie konsumenta. Za grzechy zaniechania, a takimi mówiąc ogólnie jest przymykanie oczu na krzywdę drugiego człowieka, też trzeba płacić.

Nie bez winy są także dziennikarze, którzy przyjmowali i redagowali w wielu lokalnych gazetach ogłoszenia o skupie padniętych i chorych zwierząt.

Nie dziwmy się także zagranicznym kontrahentom, że rezygnują z polskich produktów spożywczych, i mało tego…, że sąsiedzi śmieją się z nas Polaków, wymyślając dosadne dowcipy o tym, co na co dzień jemy. Niestety, ale w dużej mierze sami sobie jesteśmy tego winni. Gubi nas pazerność, znieczulica na krzywdę wobec bliźniego i brak zdrowego rozsądku.

A co powiesz na to Czytelniku, że kiedy kupuję puszkę rodzimej karmy dla swoich kotów, to kręcą nosami, jakbym chciał je otruć?

Wąchałem to, co było w tej puszce. Pfe, wcale się im nie dziwię. Zrobiłem nawet doświadczenie. Przypominając sobie Jerzego Kosińskiego  literackie opisy życia Polaków w Greenpoint, jak przed laty jedli (z konieczności oszczędzania) karmę z puszek dla zwierząt, kupiłem ostatnio i ja podobne puszki (i to nawet taniej niż polskie) w małym sklepiku z niemieckimi produktami, i… zawiązując oczy panu Waldkowi, posunąłem mu z żoną pod nos trzy produkty: dwie (otwarte rzecz jasna) puszki karmy dla kotów; polską i niemiecką oraz rozciętą na pół kiełbasę śląską z Biedronki.

Pan Waldek miał powiedzieć, który z produktów – oceniając po zapachu – zjadłby najchętniej. Oczywiście wybrał niemiecką puszkę dla kotów.

Nasze koty jadły ją potem, aż im się uszy trzęsły.

 

A propos Jerzego Kosińskiego warto przypomnieć, że ten pochodzenia żydowskiego polski pisarz, który sławę zdobył „Malowanym ptakiem” w Ameryce, był w latach 1950-56 instruktorem narciarstwa w Zakopanem.

Kosiński wyjechał do Ameryki na stypendium w roku 1957 i już nie wrócił. W roku 1965 otrzymał obywatelstwo amerykańskie. Mieszkał w największej po Chicago nowojorskiej dzielnicy Green Point skupiającej Polaków (ponad 40% z 40 tysięcy jej mieszkańców), nazywanej też Little Polan, czyli Małą Polską. Ciekawostką dla młodych adeptów literatury może być to, że pisał tylko w języku angielskim. No i to, że popełnił samobójstwo w maju 1991 r. pozostawiając odręczną notatkę, w której napisał: Kładę się teraz do snu, na trochę dłużej niż zwykle. Nazwijmy to wiecznością.

 

Kiedy dwa lata temu w maju odwiedziłem Lecha Wałęsę, z którym byłem umówiony na wywiad do przygotowywanej przeze mnie książki, zapytałem najpierw byłego prezydenta o samopoczucie. Nie zapomnę tego nigdy, mimo iż z podobnymi jego wypowiedziami spotykałem się wcześniej.

– Panie, ja nie o taką Polskę walczyłem. Ja jestem chory, jak na to wszystko patrzę. Ja wiedziałem, że kapitalizm to nie jest dobre, ale co? Zostać z komunizmem nie było można, to należało zmienić. A innej drogi nie było.

Tak, współczuję byłemu prezydentowi, bo – jak mi mówił wtedy – miał nadzieję, że kapitalizm w Polsce da się usprawnić. Nie tylko, że nie udało się go usprawnić, ale jeszcze wciąż się go degraduje. I proszę się nie gniewać na mnie, że przyznam, iż moim zdaniem my Polacy mamy wyjątkowe zdolności psuć to, czego nie popsuli inni.

 

Tak, tak panie Waldku, będzie i zającach, nie zapomniałem. Oczywiście póki co, o zajączku wielkanocnym. Prawda, że w tym roku nie trudno było przekonać maluchy, dlaczego w grudniu przychodzi święty Mikołaj, a na Wielkanoc zajączek? Wystarczyło wyjść przed dom i zamiast bałwana i ulepić im śniegowego zajączka.

 A tak gwoli ścisłości warto przypomnieć, że tradycja wielkanocnego zajączka, który w pierwszy dzień świat chodzi z koszyczkiem i rozdaje drobne prezenty, jest tradycją świecką i wywodzi się z Niemiec.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko