Ewa Klajman-Gomolińska
Rok przepukliny słonecznej
Nie zastanawiałam się wcześniej nad tym… Zastanawiałam się, czy np. Jezus lubiłby jeździć na rowerze?
Tabuny krwawych motyli przyklejają się do sygnalizacji świetlnej w rok pękającego słońca… A mogło słońce tyle trosk ludzkich nie dźwigać. Wszystkie samochody wkoło dostają szczurzych ogonów i z takimi łysymi same przed sobą się obrzydzają.
Znajomy pędzi do MPK przystemplować stary bilet. I parę groszy to warto, wiadomo, co z tym końcem świata… A jak słońcu zoperują przepuklinę? Najlepszych chirurgów wyślą, to on bilet straci. Świni i szczecinę wyrwać… Przyspiesza kroku, a ja patrzę na jego różowy, zakręcony ogonek wystający z ciemnogranatowych americanosów.
Puszczają famę, że najlepiej zaatakować samego siebie nożem, żeby nie patrzeć na to wszystko i już radio puszcza info, że są zapisy na studia licencjackie „Noże, nożyce i sekatory”. Opróżniam z resztek bankomat i w pośpiechu opłacam pierwszy semestr. Opuszczam budynek uczelniany z wyraźną już opuchliną brzuszną i z satysfakcją rzucam człowiekowi stojącemu na rozszczepionym chodniku, wołającemu „Ostrze noże! Ostrze noże!”
– Ja też to będę robić, jak studia skończę i wykoszę pana, bo będę mieć na to licencjat! Starzec dziwnieje w oczach i przemiena się w znanego piosenkarza Garou. Dźwięki jego przeboju „Gitan” niosą mnie po słonecznych flakach na żółte wody wymieszanych kwachów z sokami trawiennymi. Natrafiam na kumpelę z poprzednich studiów, zachęcam do edukacji nożowej, ale ona już zaczęła naukę w technologii sznura wisielczego, a jej siostra robi w żyletkach po samym tylko kursie. Udało jej się, zawsze miała fart. Pokazuje mi reklamówkę świec, bo będziemy mieć teraz ciemności egipskie i kurtkę bladoniebieską, którą pędzi do butiku wymienić na żółtą, bo w ciemnościach egipskich bladoniebieski będzie wyglądać jak szary, więc to bez sensu. Puszczają mi nerwy i siadam wśród pierwszych samobójców na czyjejś sztywnej nodze. Nie, żebym się przejmowała, że wejdę w ciemności egipskie w starym paltku, ale te świece… Pięć w świeczniku, jedna w kiblu (na wypadek zawsze, jakby światło zgasło w czasie…), trzy nietknięte w szufladzie…, ale to mało wszystko, mało… Naprzeciw widzę, jak staruszka niczym Szewińska biegnie z koszami pełnymi świec.
„Napadnę i obrabuję wiechcia” – męczę się jak Konrad w trzeciej części „Dziadów”.
„Tu żywot na świecie się kończy, a ty nagrzeszyć jeszcze chcesz” – odzywa się moje dobre ja. Tak rzadko się odzywa… Ostatnio trzy lata temu na komunii mojego chrześniaka. Chciałam małemu dać w ryj, bo z tępym wyrazem twarzy chował wszystkie czekoladowe cukierki ze stołu do kieszeni, a ja nie powiem, lubię czekoladowe cukierki… A tu nagle dobre moje ja sobie o mnie przypomniało i mówi do mnie tak „Sabino, w dniu komunijnym chrześniakowi nie wypada dać w ryj” i poskutkowało. Cały wieczór uśmiechałam się do małego diabełka, prowadziłam za rączkę do kibeleczka, gzie zwracał na przemian ptasie mleczko ze śliwkami w czekoladzie. „Rzygaj sobie, skarbeczku, rzygaj dziecino” – rzucałam mu tylko dobrotliwie. Jaka ja właściwie byłam przez to całe moje życie? I znów mój film przewija mi się przed oczami w obliczu światowej zagłady. Przy piaskownicy mamusie mówiły swym dzieciom
– Bawcie się z Sabinką, bawcie. Sabcia jest dobrą dziewczynką, bo to garbus, a kaleki to dobrzy ludzie. Nie miejmy pretensji do garbatego, że nie ma prostych dzieci. Cała rodzinka garbusków to i Sabinka ma garbcia i lekki świderek widzę w malutkich skośnych oczkach i eski-floreski nóżki i nochalek pokaźny, ti-ti-ti mały brzdącu.
Babcia mawiała, że albo się będą mnie bali albo się będą ze mnie śmiali, a że wyglądałam jak Napoleon Bonaparte anorektyk, to do serca sobie to wzięłam. Moje medytacje przerywa kłucie i pieczenie wzdłuż mojego niechlubnego garba. Co jest, nigdy mnie nie bolał, to takie nieśmierdzące gówniuszczko. Czuję powolne pękanie otyłości na plecach i nic na to nie mogę poradzić. Z garba wypadają mi kolorowe lampki choinkowe, całe multum i zaczynają, bez podłączenia do prądu, świecić. Galopuję po mieście jak rozjuszone zwierzę, bo coraz bardziej już świecę. Ludziom się to podoba!
– Zobaczcie – wołają – garbus jest samowystarczalny! Garbata dobrze kuma, świeci garbem i nie potrzebuje świec. Ty, garbie cwany!
Ludzie otaczają mnie kołem i zapewniają, że ciemności egipskie spędzą ze mną i że mnie nie opuszczą. Tak mnie ta miłość ich rozgrzewa, że tańczę sobie w kółku z moim garbem rozdartym na ten kończący się świat… Ale moją radość przerywa wąsaty chłop schodzący po drabinie wielkiej jak World Trade Center wprost ze słońca.
– Co wy tu wyrabiacie? – pyta, ocierając pot z czoła.
– My jesteśmy ludźmi tego świata idącego ku zagładzie – wyjaśnia rzeczowo ktoś z tłumu.
– A ja jestem krawcem z tego świata i właśnie skończyłem szyć słońcu wielką kieckę, a na wszelki wypadek, gdyby słońce się roztyło, uszyłem o dwa numery za dużą i kiedy słońce oddycha, sukienka unosi mu się jak balon tworząc złudzenie przepukliny brzusznej.
Cisza trwała sześć i pół minuty, po czym ktoś z tłumu zapytał:
– To nie ma zagłady i końca świata?
– Nie ma – odpowiedział krawiec.
Parominutowe szemranie przerodziło się w potworną wrzawę.
– Garbata nabiła nas w butelkę, łapać podłego garbusa!
I znowu gdzieś uciekałam z odczynem tętniaka schizofrenii, gdzieś biegłam i gdzieś się chowałam, gdzieś żyłam i gdzieś mdlałam. Ludzie zapomnieli, że mieli być ze mną do końca świata, bo okazało się, że to jeszcze nie czas. Za karę ogłoszono pogrom garbusów i nastała noc kryształowa z roztłuczonych szkiełek kolowych lampek mego jestestwa.