Strona główna Publicystyka Leszek Żuliński – Sny o potędze

Leszek Żuliński – Sny o potędze

0
135

Leszek Żuliński

 

Sny o potędze

 

            W świetnym wywiadzie, jaki Beata P. Klary przeprowadziła z Izą Fietkiewicz-Paszek w swej książce „Rozmowy z piórami”, poetka powiedziała: Poczytność i sukces komercyjny są możliwe, kiedy po książkę sięga tzw. masowy odbiorca. Czyli ciało obce dla poezji.

            I tę myśl chcę tutaj rozwinąć… Obserwuję narastającą frustrację ludzi pióra wynikającą z coraz większej niszy, w jaką wpada nasza twórczość. Mnie jakoś ta nisza nie przeraża, nie frustruje, nie zniechęca do pisania ani drukowania. Owszem, okoliczności tzw. publicity są gorsze niż były za czasów Peerelu. Książka stała się po prostu towarem, a więc „produktem biznesowym”. Trzeba zainwestować pieniądze, by wydać nakład, a ten musi się zwrócić z nawiązką, by biznes był biznesem. Wiadomo z grubsza, jakie książki to zagwarantują, a jakie nie. Moim zdaniem niewiele także skoczyłaby sprzedaż naszych tomików poetyckich, gdyby trafiły do księgarni. Sprzedaż nadal odnosiłaby się do niskich nakładów, bo typowy czytelnik poezji nie czyta, a co czyta, to z grubsza wiemy. Istnieją więc te sektory piśmiennictwa (także w literaturze pięknej), które czeka „los niszowy”, a nie „los komercyjny”. Tak więc, jak się nie ma, co się lubi, to lubmy, co się ma.

            Czy po transformacji politycznej w Polsce i kapitalizacji ustroju zaniedbano edukacje kulturalną społeczeństwa, w wyniku czego spadają jego tzw. kompetencje kulturochłonne? Owszem, spadają, ale nie wierzę, że w sektorze poezji i prozy ambitnej kompetencje te były do uratowania. Możliwości istnieją: kto chce, znajdzie i kupi taki tomik wierszy, jaki chce. Ale tych „chcących” nie jest milion i nigdy ich nie był. Teraz tzw. kultura masowa, właśnie zapewniająca obroty w sektorze wydawniczym i księgarskim, jest łatwo dostępna, nawet nachalna, ale tę przewagę ona zawsze miała. Tzw. „prosty czytelnik” dawniej też raczej sięgał po „Trędowatą” niż po „Ferdydurke”. My dziś w środowisku literackim żyjemy „inteligenckimi mitami”, których uroda stawia nas wobec swoistej fatamorgany.

            Myślę, że inteligencja oddawała się lepszym lekturom w czasach PRL-u. Ale to dlatego, że „oferta komercyjna” była uboższa, więc nie wiodła nas na tanie pokuszenie. Głód książki zaspakajało to, co było na półkach, a jak na półkach pojawiła się komercja, to głód ten szybko ją polubił. Zresztą i wtedy największe nakłady miała chyba seria powieści kryminalnych „Z kluczykiem”, a nie książki Parnickiego, Truchanowskiego czy Buczkowskiego. Normalna rzecz, przeciw której niech sobie protestują pięknoduchy. Ja wolę być realistą. Poza tym w słusznie minionych czasach wydawcy nie zależeli od dochodu, jaki osiągali. Państwo dotowało wydawców, bowiem łatwiej drukowało się pieniądze. Tamten „mecenat” nie miał nic wspólnego z prawdziwym ukochaniem literatury, a raczej z modelem państwa autorytarnego i budującego sobie dobre samopoczucie właśnie pod togą mecenasa. Jak to się skończyło ekonomicznie – wiemy! Dziś mamy inny ustrój. Oczywiście: niedoskonały, ale nie da się w nim powrócić do dawnego modelu produkcji i dystrybucji książek, a postawy roszczeniowe, nawet w najbardziej szlachetnych sprawach, nie mogą dominować nad rachunkiem ekonomicznym. Moje zastrzeżenia wzbudza raczej system dotacji prowadzonych przez Ministerstwo Kultury, ale to mało istotne, bo jak Ministerstwo Kultury będzie dzieliło pieniądze według moich preferencji, to postawa roszczeniowa innych podmiotów będzie taka, jak moja teraz. Innymi słowy: dla wszystkich nie starcza!

            A Parnas ciasny. Kto i dlaczego nań się dostaje (czytaj: i cudnie w księgarniach się sprzedaje), to łaska boża i skrzypce. Także siła mocy lansujących, ale w społeczeństwie wolnorynkowym reklama jest sztuką pragmatyczną i jak na razie w wierszach np. Żulińskiego pożywki dla siebie nie widzi. Tyle, że ja nie czuję się sfrustrowany.

            Ma rację Iza Fietkiewicz, że czytelnik masowy jest ciałem obcym dla poezji. Za ancien reżimu w ZSRR Jewtuszenko czytywał swoje wiersze na stadionach; publiczność szalała. Ale ten model kulturowy przepadł razem z tamtą epoką – może był ersatzem, kompensacją, mirażem, które zwiędły, gdy tylko pojawiła się nowa alternatywa?

            Powiem wprost: moim zdaniem miejsce poety jest w niszy. Poezja z natury rzeczy jest „sztuką intymności”, jest dla czytelnika szczególnego, osobnego w swej inności i emocjonalizmie. Siedzimy w swych katakumbach jak pierwsi chrześcijanie, ale trzymamy się mocno naszej wiary i ona daje nam siłę. Wierzymy w sens tworzenia, ono nas konstytuuje i ono otwiera nam drzwi do środowisk takich jak nasze, wcale nierzadkich, tyle że nie funkcjonujących w sferze życia konsumpcyjnego i pragmatycznego. Tak więc, Koledzy, sny o potędze odłóżmy do lamusa; piszmy z „potrzeby egzystencjalnej” i nie dla publicity i sławy.

            Drzewiej lepiej bywało? A guzik prawda! Po pierwsze, nie było masowego czytelnika, bo odsetek analfabetów był ogromny. Po drugie, kultura miała najpierw charakter dworski, potem szlachecki, potem wąsko-inteligencki. W cudnej XVI-wiecznej Toskanii lud się nią karmił? W Polskim dwudziestoleciu międzywojennym – masy? Owszem, rozrastała się inteligencja, brylowała bohema – ale kto bywał u Michalika czy w Ziemiańskiej? A przeczytajcie powieść Ciury Wiktora Gomulickiego (wydaną w 1909 roku) – zobaczycie jak, pożal się Boże, żyli artyści.

            Dzisiaj wszyscy umieją czytać, toteż każdy czyta, co lubi i na dodatek ma w czym wybierać. Mógłby polubić poezję? Mógłby, ale woli co innego. To jest sytuacja, który mi się podoba. I nie uważajmy, że mniej ambitny czytelnik to gorszy czytelnik. Ja znam ludzi, którzy niczego nie czytają, a są mądrzy i wspaniali. Bo pasja nie zawsze sprowadza się do książek. Wyobraźcie sobie kogoś, kto całe życie coś kolekcjonuje i jest znawcą czegokolwiek lub kogoś, kto działa na jakiejś niwie zupełnie niekulturalnej i ma wspaniałe wyniki w swojej dziedzinie. Tak więc koniec naszego nosa nie musi być końcem cudzego nosa.

            Czy literatura ambitna upadnie? Jasne, że nie. Bo ją się tworzy nie z wyrachowania ani nie z „nauczenia”. Z nią się przychodzi na świat. Nie ma pokolenia bez pisarzy, bez poetów, jak świat światem. Tego nie regulują ustroje ani warunki. To jest „przymus wewnętrzny” i on się realizuje.

            I to jest kwestia podstawowa. Cała reszta niesie nam grubsze lub chudsze lata, ale to bez znaczenia. Walczymy, aby „ktoś” nam nagonił czytelnika, ale ja takiego czytelnika nie chcę, wolę takiego, który sam mnie znajdzie, bo z niewiadomych powodów będzie mu to potrzebne. Ale skąd on ma wiedzieć, że ja istnieję? Dzisiaj, zwłaszcza w dobie Internetu, stało się to łatwe – kto szuka, ten znajdzie. Nie chcę machiny państwa do pomocy w tej sprawie.

            Innymi słowy, jako autor nie czuję się pokrzywdzony w tych czasach.

            Słyszę też coraz częściej utyskiwania na poziom współczesnej literatury pięknej. Na ogół lamentują ci, którzy przestali śledzić nowe zjawiska lub przestali je rozumieć. Także ci, którzy marzą o sukcesie, a on nieustannie zdarza się innym. Z tego rodzi się frustracja. Ale frustracja jest złym suflerem. Ona zamienia się w filtr, przez który postrzegamy bieżące życie literackie i wyłuskujemy z niego tylko to, co nas boli. Boli, bo przestaliśmy nadążać i straciliśmy przymiot obiektywizmu. Szatkujemy istniejący nas stan rzeczy według pretensji, jakie rodzi nasza alienacja. Jednak nazwijmy rzecz po imieniu: najczęściej jest to alienacja na własne życzenie. Objaw naszego nienadążania. W tym względzie pozytywnymi wzorami byli Henryk Bereza czy Andrzej K. Waśkiewicz, którzy do końca nadążali za młodymi i umieli się cieszyć literaturą „nowego języka”, na którą większość z nas głuchnie z biegiem lat. I tak zamieniamy się w tetryków, a w lustrze widzimy ginące pokolenie tych, którym odebrano starą, dobrą kulturę. Hola, Panowie, hola! Już Sędzia w „Panu Tadeuszu” narzekał na tych, co po nas wszystko psują. I jakoś wciąż powtarzamy tamto gderanie…

            Ja? Ja chcę być oczywiście czytany. Ale ja nie oglądam się na rynek i nie myślę o socjotechnice autolansowania. Ja „tylko” piszę i publikuję w ramach dostępnych mi możliwości. Pisanie nie jest moim wspinaniem się ku czemukolwiek i komukolwiek – jest moją fizjologią. Cała reszta na pstrym koniu jeździ, ale niech sobie jeździ. Ja sobie piszę.

            Ostatnia kwestia: czy życie kulturalne w Polsce podupadło? Ależ nie! Mamy zalew wspomnianej kultury masowej, ale też i kultura „wysoka” znajduje swoje możliwości, egidy, publiczność. Na niwie literackiej dzieje się bardzo dużo: imprezy, festiwale poezji, spotkania autorskie, niezliczona mnogość konkursów poetyckich, niezliczona liczba debiutów, publikacji itd. Tak naprawdę nic nie zamarło, tylko nasze sny o potędze rozpanoszyły się. Chcielibyśmy być „inżynierami dusz”? Ależ jesteśmy, tylko tych, które tego pragną. I może to jest najważniejsze?


BRAK KOMENTARZY