Krzysztof Lubczyński
Świadectwo z literackiej Atlantydy
Czytając zatem dziennik Mirona napisany parę dziesięcioleci temu, 29 lat po jego śmierci, czułem się niczym dinozaur dokopujący się do gatunkowych przodków. Nie tylko wszakże z powodu objętości woluminu. Zapis Białoszewskiego to zapis zaginionej Atlantydy – PRL, z jej obyczajami, tworzywem codzienności, a nade wszystko zapis „świata Mirona”, świata widzianego przez niezwykły pryzmat jego mózgu. Nie jest to dziennik w rodzaju tych, klasycznych pozycji, znanych z ostatnich choćby lat – Dąbrowskiej, Nałkowskiej, Kijowskiego, Jastruna, J.J. Szczepańskiego, Mrożka czy ostatnio Iwaszkiewicza. To nie jest dziennik pisarza sensu stricte. Tu nie ma spraw życia literackiego, sprawozdań z lektur, plotek środowiskowych, polityki, uczonych komentarzy do spraw tego świata, całego tego konwencjonalnego – w lepszym czy gorszym wydaniu – sztafażu dziennika pisarza. „Tajny dziennik Mirona” w istocie żadnym dziennikiem nie jest. To już jest raczej pamiętnik, też mało konsekwentny w ramach pamiętnikowego gatunku. Nade wszystko to jest dalszy ciąg „Szumów, zlepów, ciągów”, „Chamowa” itd. To jest najzwyczajniej potężny kawał prozy Białoszewskiego wrzucony w coś, co może w zamierzeniu miało być dziennikiem, ale się nim nie stało, może zgodnie z intencją a może wbrew intencji autora. Tadeusz Sobolewski, krytyk filmowy spowinowacony z Mironem i występujący jako pojawiająca się w zapiskach postać, użył na określenie „Tajnego dziennika” nader trafnego określenia – „epopea domowa”. Bo niemal wszystko z czym czytelnik spotyka na tych niekończących się stronach, cały ten świat widziany jest z perspektywy mironowego pokoju, łóżka. Tak zawsze patrzył na świat, choćby w „Pamiętniku z powstania warszawskiego”. Zapiski Mirona przypominają jakby mieszaninę snu i jawy, marzenia i realności. Miron przygląda się sobie, innym, życiu, własnemu pisaniu. To autobiografia, z tym że bez śladu megalomanii czy choćby egotyzmu.
Nie zamierzam nikogo łudzić. Ci, którzy choć odrobinę wiedzą, kto to Miron, nie powinni być tą lekturą zaskoczeni. Tych, którzy o Mironie nie wiedzą nic, wypada ostrzec. To dla profanów czytelniczych lektura piekielnie zabójcza, nie do zniesienia, nie do przejścia. Pękną po kilku stronach, ugrzęzną i już nie wrócą do czytania. Dla tych, którzy w swoim czytelniczym krwioobiegu wyobraźni mają soki z Mirona, mają odrobinę jego miazmatów, będą mieli satysfakcję, podobną jak z lektury jego prozy i poezji. O Mickiewiczu można – od dużej rzecz jasna biedy – powiedzieć, że „my wszyscy z niego”. My wszyscy, czytelnicy literatury, prozy i poezji. Z Mironem, tak jak n.p. z Gałczyńskim, jest inaczej. I tak jak trzeba się wszczepić, wniknąć, wzwyczaić w świat absurdalnej wyobraźni Konstantego Ildefonsa, aby smakować jego poezję, tak trzeba najpierw łyknąć „próbki” mironowego języka i mironowego „życiopisania”, aby stać się członkiem sekty czytelników-mirończyków. Ale jak się już to zrobi, jak się przejdzie tę inicjację, to artystyczna, czytelnicza satysfakcja jest niezwykła i nie dająca się z niczym porównać. Jak samo „zjawisko Miron”.
Miron Białoszewski – „Tajny dziennik”, Wyd. Znak, Kraków 2012