Andrzej Walter – O poezji Leszka Żulińskiego słów kilka …

0
128

Andrzej Walter 


O poezji Leszka Żulińskiego słów kilka

 

Nikifor   Przeczytałem nowe wiersze Leszka Żulińskiego. Nie jestem krytykiem i nie mam prawa widzieć z tej perspektywy. Widzę sercem i instynktem. Smakowałem te wiersze kilkakrotnie, były pod skórą. Nikt chyba tak jeszcze nie pisał. W bełkocie egzaltacji innej proezji buzowała Prawda. W tych wierszach ukryło się dzisiejsze „ja” każdego poety nowego wieku. Odczułem wizję człowieka krzyżowanego atomizacją i indywidualizmem.

 

Kim jesteśmy? Literaci Nowego (ponoć) Wspaniałego Świata. Siedzimy przy tych swoich biurkach, centrach zarządzania, stanowiskach … jakże komputerowych. Siedzimy samotni nad Cieśniną Dardanele, my, Dowódcy minionego wieku i kandydaci na Wodzów nowego tysiąclecia. Siedzimy i rządzimy wojskami ciszy.

 

Piszemy jakieś wiersze, nieodczytywane, niczym egipskie hieroglify. Może za tysiąc lat zdolni naukowcy odtworzą strzępy naszych cierpień, może dotrą do fragmentów naszego oddalenia. Będą musieli spojrzeć na nas przez grubszy koniec lunety, a i tak nie wiadomo co zobaczą. Starych osłów, którzy próbowali ulepszyć świat, młode wieprze żądne sław? Nie wiem. Ileż to wody płynie w rzece czasu? Nad Cieśniną Dardanele nie wiadomo czy jest się na lewym czy prawym brzegu. W Europie czy Azji, w domu czy w na zewnątrz, może w piekle?

 

Każdy z nas jest Dowódcą swego wirtualnego centroom. Zadajemy pytania, dajemy odpowiedzi, podsuwamy rozwiązania, chcemy dotknąć ulotnego skrawka erotycznej przygody, ale wypada nam z rąk tylko róża penisa. Udajemy mistrzów, bo w tym świecie pokręconych pojęć mistrzów pogrzebano. Są efemerydą współczesności, wrzodem na tkance społecznie nieskonsumowanej. Spokojnie. Pożar nastąpi wkrótce. I igrzyska. Spalą nas na stosach, bo nie pasujemy do konwencji wiecznej młodości, bo nie wplatamy się w sieć manipulacji genetycznej, nie tańczymy chocholich tańców godowych, nie pasujemy do schematu postmodernistycznej postcywilizacji.

 

Śnimy erotyczny zwid o kręceniu loczkiem, pod markizą rzęs i pewnie staje nam … zegar świadomości, kiedy zalewamy się wierszem. A może w ogóle nas wyprą z przestrzeni, zlekceważą, nieszkodliwych troglodytów słowa lanego w papier, jak mocz do wanien pustej radości. Ale to będzie na Dardanelach, wszystko skończy się w wiadomy sposób – carpe diem. Co potem? A kogo to obchodzi.

 

W słoiku poezji martwa zima. W naszych pokojach dowodzenia świat nie istnieje, my tworzymy, jakąś pokraczną niby prawdę, która dziś chyba jest kobietą. Dziś wszystko jest kobietą. Kobiecość uwznioślona na niwie postępu. Kobiecość samców alfa przystrojonych w kobierce zniewieścień tak ślicznie się komponuje z pejzażem przyszłości. Nikt nie ocaleje prowadzony na rzeź. Nawet we Wrocławiu. Nawet w Sztokholmie.

 

Jakże to porównać do hologramów, holokaustu, i haustu … świeżego powietrza swojego centroom. Tam jesteśmy bezpieczni. Bujamy w poezji, w jakimś tekście, śnią nam się na jawie perwersje życia ex post i ex ante. Jest konstytuowanie ciszy. Nie ma kworum. Warto jednak próbować. Wypluć z siebie resztki słów. Podnieść z ziemi plik banknotów. Były fałszywką? A cóż z tego.

 

Zaszaleliśmy sobie trochę na niby, ale zawsze. Carpe diem. Absolut odpłynie w dal. Po co komu dziś absolut? Ważne by mieć, stanowić rzeczywistość, pociągać za sznurki, interferować z modernizacją, a potem wykonać eutanazję Śmierci. Bo po co komu śmierć? Jeśli się zjawi – pod dywan, albo na wysypisko rzeczy, które się nie wydarzają w Ti vi … bo tam wszystko jak z foldera – idealnie wysmakowane, oni w to wierzą, kupują, rytualnie spełniają sny i jest fantastycznie. Nowo wspaniało światowo.

 

Wypaliłem właśnie ostatniego peta trucizny (poetów nie stać na całe papieroski). Pod prąd piewcom zdrowych ciał i naszych wyszydzonych marzeń. Bo, cholera, od nich wszystko się zaczyna… Rzygam na śmierć, rzygam na świat, wchodzę do centroom i godzę ciszę z pustką, … może coś napiszę, może pomarzę… może wyjdę na spacer. W każdym razie te kilka wierszy Leszka Żulińskiego pozwoliły mi przejrzeć się w lustrze naszego tu i teraz.

 

Lista klęsk była dłuższa niż lista zwycięstw. Zupa pomidorowa smakowała pomidorami i ryżem, zalatywała koncentratem, ale był deser! Ba, deser poetycznie wykwintny. Smakował niebem opakowanym delikatnie w treść. Fakt, ta treść jest zbyt głęboka, a im głębiej się wdziera tym bardziej zimno, tym trudniej czekać. Ale cóż innego od oczekiwania mamy?

Deser jak orgazm. Poetycznie szorstki, nadaje świeżość krokom i uczuciom, powoduje refleksje, działa estetycznie – uzdrawia. Nie jest może z nami jeszcze tak źle. Jeszcze żyjemy, szukamy prawd, piszemy … ktoś nam to gdzieś wyda, opublikuje … dowartościuje.

Nic więcej nie mamy.

Prócz narkotyku poezji.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko