A jeśli życie przypomina stary wazon
I jak mała drobina wiecznie ciążę w szklane dno
W muł pyłków płatków i szczątków liści
Korzeni przekonań i mętnych antidotów
Szkło ziębi i wystudza
Nieśmiałe występki serca
Ścina w próchnicę zaczyny
Ruchu i przeczucia wiedzy
Gdy woda już umrze cuchnącą zielonością
Mogę w końcu popatrzeć na siebie
Tak jak patrzy się w skrzepłą w pół
Twarz obcej osoby
– Oko zwodzi – mawiają mędrcy
– Nic nie istnieje a wszystko się zdaje…
Kwiaty idei uwięzionej w wazonie życia
Gdy odwrócę oczy one przestają być
I kończy się wymuszeń skłonności wzajemność
I doprawdy trudno pojąć
Skąd bierze się ta pewność
Że trwa coś niezmienne jeszcze oprócz
Czasu
Idee żywe jak najjaśniejszy Antares na niebie
Gdy naiwnie podpowiada nadzieja
Że można bez końca zaczynać od nowa
A ponazywane pojęcia wykreślać jak złe wspomnienia
Choruję na przesyt i kształtów i wrażeń
Nie mogę już myśleć o rzeczach nowych,
Ludziach, których poznam oraz udawanej symbiozie słów
Iluzji potrzeby wzajemności w mętnym ekstrakcie
Społecznego bytu
Buszuję na dnie szklanego wazonu życia
Szkło zzieleniało a to, co poza szklanym kosmosem
Unieważnione i bez znaczenia
To granica, gdzie rozpływa się moje niby – Ja
I nie tęskni już do mojego Nie – Ja spoza szklanej obręczy
Jedyną ulgą jest rozkosznie pulsująca myśl
Że nadzieja już na mnie nie działa
A miłość i jej lot wysoki
Przestała wreszcie zwodzić