Już pora. Śnieg osaczył jesień w ptasich gniazdach
i na puszczańskich krzyżach zakrzepł stygmat mrozu.
Zielone żagwie świerków roznieciły pożar
w wysoki zamysł lotu betlejemskiej gwiazdy.
Wychodzę z siebie. Zamieć na rogatkach świata
w pustych barwach nostalgii i w technikolorze.
A czasu tak już wąsko jak cięciwa noża.
Zrozum. Ślepnę czekając na śnieżnych rozjazdach.
Tutaj promień cytryny ogrzewa herbatę.
I jarzy się optymizm na niezmienność brzasku
i na wszelki wypadek. I na okoliczność.
Lecz ciebie znosi w wymiar międzygalaktyczny.
A we mnie w popłoch wpada chorych ptaków stado.
A ty znowu w podróży. A ja się rozpadam.