Liść idzie pierwszy, twego wzrostu, dwunożny,
odklejony
od swoich – tobą czuje.
A
obraz to reprodukcja, wycięta z „aganioka”,
dawno,
już nie wiesz, czy emgieem to on czy ona,
tego
pierwszy plan nie różnicuje.
Pomiędzy
brzozy w zakopconych łydkach,
ściśniętych
czarnym sznurem – jak powietrzne trąbki w kiszkach.
Nad
wodą stanąłeś, więc biegnij po odgiętej karcie,
to
twój niewyobrażalnie ostry zakręt.
A
teraz weźmiesz wzgórze, z którego pada trawa: zwierzę lustra,
lecz
dzisiaj przejrzyj się pobieżnie, patrz za liściem, formą prawie ustną.
Jednak
krwiobieg. Bez towarzystwa okryć na jedno kopyto.
I
nieważne, czy to liść, czy kogo zabito.
Twoja
epoka traci głos w tej sprawie.
I
patrz, że żółknie, a jeszcze sobą coś zasłania.
Biedną
chałupę, którą kocham. Ty to kochasz? Ty to kochasz!