Strona główna Felietony Jacek Bocheński – Odmienności

Jacek Bocheński – Odmienności

0
192

Jacek Bocheński – Odmienności

Śmierć z odtworzenia nie jest już taka jak ta, która przychodzi, kiedy przychodzi. Jest poprzedzona sobą. Ale tylko taka poprzedzona sobą może być w odtworzeniu prawdziwa, każda inna byłaby fałszem. Chcę w blogu uniknąć falsyfikatu.

Otóż w tamtym czasie autentycznym, nie odtworzonym, profesor Pisarek żył i pisał laudację. Były jeszcze trzy dni, kiedy oddychając, myśląc, kaszląc i nie dosypiając poświęcał się mnie. Ja tymczasem skupiałem się na pielęgnowaniu siebie, a właściwie na ostrożności w posługiwaniu się zagipsowaną ręką. Bo nie jest tak, żeby dłoni w gipsie nie można było do niczego użyć. Nie można nią zapiąć guzika ani chwycić łyżki czy widelca, ale da się wsunąć taką dłoń do rękawa, wciągnąć z pomocą drugiej koszulę przez głowę i da się nawet zrobić jajecznicę, i ustawić talerz przed sobą jak lis przed bocianem, i jeszcze potem nacisnąć klamkę i pchnąć drzwi. I wyjść z domu. To wszystko można. Częściowo to robiłem.

 

Profesor wertował wtedy moje stare książki, nie zwracając uwagi na najgorsze, wydobywając za to niektóre pomniejsze publikacje, lecz z jakiegoś powodu, jego zdaniem, oryginalne. Do ostatniego dnia był zajęty głównie jedną rzeczą: intensywnie szukał w książkach i w Internecie wszystkiego, co mogło świadczyć o mnie dobrze i w dodatku „robiło mi dobrze”, jak się potocznie mówi. „Zrobić komuś dobrze” mówi się w sensie „przysporzyć przyjemności lub korzyści”. Zadaniem laudatora jest zrobić dobrze laureatowi, a profesor podjął się przygotowania laudacji i pracował nad nią do drugiej po północy jeszcze w dzień wyjazdu. „On był bardzo obowiązkowy – napisała Dorota. – Nie podlegało dyskusji, że musi jechać. Nawet przez moment nie próbowałam go od tego odwieść”.

Może gorączkę mierzył, może nie. Są poszlaki, że jakieś wahania co do swego fizycznego uczestnictwa w Gali jednak przeżywał i że one ustały dopiero w chwili, gdy ja odwołałem własny przyjazd, a profesor Markowski mejlem wysłanym na dzień przed Galą poinformował, jak się ułożyła ostatecznie sprawa ze mną, wystąpi Iwona Smolka, i raz jeszcze zapewnił profesora Pisarka o konieczności jego osobistego wystąpienia w Katowicach.

Wyobrażam sobie, co obaj myśleli: nieobecny laureat, wypadek losowy, trudno, zdarza się, ale do tego jeszcze nieobecny laudator? Nie, to już za wiele, do czegoś takiego nie możemy dopuścić, obecność laudatora w tych okolicznościach jest niezbędna.

Profesor Pisarek odpowiedział profesorowi Markowskiemu, że jest już umówiony na podróż do Katowic następnego dnia. Podjadą do niego samochodem i zabiorą prosto z mieszkania. Do tego momentu będzie tylko w domu pracował. Nigdzie nie wyjdzie. Żeby się bardziej nie przeziębić, objaśnia Dorota. Ona tak to rozumie. Ale też laudacja pozostawała wciąż niedokończona i wymagała jeszcze pracy, myślę ja.

Wydaje się, że w poczuciu profesora stworzenie tej laudacji nie było jedynie obowiązkiem. Sprawiało mu także pewną satysfakcję, jaką przeżywa każdy człowiek zwłaszcza pod koniec życia, im bliżej tego końca, tym bardziej, gdy może sobie powiedzieć: o, tę rzecz zrobiłem, udało mi się, doprowadziłem ją do skutku, również takie dzieło stworzyłem, dodałem do innych i tu zostawiam.

Nie wiem, czy to się działo w przeddzień Gali, czy któregoś razu wcześniej, gdy rozmawiał przez telefon z córką Dorotą w Wiedniu, bo mieli zwyczaj rozmawiać co wieczór. Profesor się cieszył. Znalazł nieoczekiwaną informację. Odkrył, że to ja, ukryty pod pseudonimem, byłem autorem słów do znanej piosenki o rudym rydzu. To mu się przyda, planował, może tym urozmaicić laudację.

– A pamiętasz, jak z mamą i z tobą chodziliśmy na grzyby i to podśpiewywali?

– Pewnie, tato, rudy rudy rydz, śpiewaliśmy tak w lesie.

– No to jutro do tych Katowic. Kiedy? Na obiad. To teraz już, kotku, całusek.

I Dorocie zdawało się, że czuje ciepło w słuchawce, bo wiedziała, że ojciec chuchnął do słuchawki w Krakowie. Odpowiedziała mu tym samym z Wiednia. Zawsze tak robili. Żegnali się na dobranoc chuchnięciem.

Profesor posiedział jeszcze nad laudacją do drugiej, aż wreszcie zamknął laptop i prawdopodobnie poszedł spać.

Rano, przypuszczam, nie miał ochoty wstać z łóżka. 
Gdy się powoli zwlókł, ubrał i coś przełknął, a do przyjazdu samochodu pozostało trochę czasu, raz jeszcze otworzył laptop. Ale już nie po to, żeby wprowadzać poprawki do laudacji. Zajął się przenoszeniem w jedno miejsce jakichś plików, rozproszonych w komputerze. Utworzył dla nich nowy folder i oznaczył nazwą „100 lat mediów”.

Nic dziwnego. Przez pół wieku badał język mediów. Pomyślałem, że pliki w komputerze musiały być jego tekstami na ten temat, które w ostatniej chwili przed wyjazdem, jakby czymś tknięty, porządkował i opatrzył tytułem. Tak sobie wyobraziłem i tak opisałem w pierwotnej wersji, utraconej na wyzerowanym dysku. Ale tak nie może być, bo to nieprawda, i w odtworzonej wersji nie będzie.

Dorota przejrzała ten folder. Nie ma tam w ogóle tekstów profesora. „To są archiwalne materiały z powojennej prasy- informuje mnie na moją prośbę. – … Wygląda to tak, jakby Tata zbierał materiały do książki pod tytułem “100 lat mediów”.

Nie jest to więc żaden zapis na wypadek śmierci.
Te materiały przygotował sobie raczej, by mieć je pod ręką i po powrocie zabrać się do pracy.

Śmierć jest zawsze nieprzewidywalna.

 

Jacek Bocheński Blog III

 

BRAK KOMENTARZY