Strona główna Proza Józef Hen – Z dziennika 2016 r.

Józef Hen – Z dziennika 2016 r.

0
320

J Ó Z E F   H E N

 

              Z   dziennika 2016 r.

 

 

         DZWONI p. PETR JANYSZKA z Czeskiego Centrum Kultury.  W marcu, zawiadamia, będą  w „Iluzjonie”  wyświetlać, w ramach Miesiąca Kina Czeskiego,  film „Bokser i Śmierć” wg mojego scenariusza. Film jest słowacki, reżyserował w 1962 roku młody  Peter Solan  (od kilku lat nie żyje). Film kręcił w Bratysławie, ale należy do dorobku czechosłowackiego, prawami dysponuje  praski Barrandov. Pan Janyszka uganiał się telefonicznie za Mariuszem Szczygłem, bo chce, żeby porozmawiał ze mną przed pokazem. Niech publiczność się czegoś dowie. „I wie pan, gdzie go znalazłem? U nas, w Pradze! Jadł akurat obiad – nie zgadnie pan z kim… Z Heleną Stachovą”. Moją tłumaczką. (Zaczęła od Twarzy Pokerzysty, potem był  Crimen – 30 tysięcy nakładu! – a wreszcie Ja, Michał z Montaigne, świetna robota, ona jak najbardziej na miejscu, bo z wykształcenia jest romanistką).  Ach, więc u Helenki wszystko w porządku, byłem niespokojny, bo się nie odzywała.

 

         KILKA SŁÓW O SOBOTNIEJ MANIFESTACJI. Policja komuniku, że było 15 tysięcy uczestników. Ratusz oblicza ich na 80 tysięcy. Naczelnym hasłem tej manifestacji była obrona Wałęsy, co nie wszystkich chyba emocjonowało.

        Młody pisowiec, zdaje się że poseł (uchodźca z Platformy) o uczestnikach manifestacji: to osoby związane z ubecją, „to  nie jest naród polski”

       Inny pisowiec ( tym razem uchodźca z PSL), występując przeciw opinii Komisji Weneckiej, która utrzymuje, że zablokowanie  Trybunału Konstytucyjnego jest gwałtem na demokracji i  sprzeczne z tym, co obowiązuje członków Unii, odpowiada, że „ta opinia nas nie obowiązuje”, „jesteśmy wielkim  i   d u m n y m    narodem”, Nie słyszałem nigdy z ust żadnego dygnitarza innego kraju i to  całkiem niemałego – z ust Francuza, Anglika czy Niemca – że są „dumnym” narodem. (Ale po co ja o tym piszę? Przecież każdy mój czytelnik wie, że takie sądy o sobie  są najczęstsze wśród   ludów upokarzanych, zakompleksionych – nie potrzeba tu psychiatry, wystarczy własne doświadczenie).

       Film dokumentarny: Radio Maryja i czołówka PiS. Pobożne oczęta Dudy i anielskie spojrzenie Macierewicza.  Molierowscy Świętoszkowie. Ale molierowski Tartuffe nie rządził, działał dla doraźnej korzyści. Zdobyć pieniądze i kobietę,  żonę naiwnego dobroczyńcy.  U Moliera (i w rzeczywistości)   pilnuje, by  Świętoszkowie nie wpływali na rządy, król Ludwik XIV.

         SPRÓBUJĘ TRZYMAĆ SIĘ PEWNEGO PORZĄDKU. W czwartek, 3 marca, przyjeżdża po mnie pani Radwan samochodem Czeskiego Centrum Kultury. W „Iluzjonie” jest już p. Mariusz Szczygieł. Rozmawiamy najpierw przy herbatce. Przypominam sobie głównych aktorów filmu: Stefana Kvetika, który gra pięściarza  Kominka, i Manfreda Kruga, ten jest tym boksującym  Lagerführerem. (Filmu nie wyświetlano w NRD, bo Krug był bardzo popularnym piosenkarzem i nie chciano go pokazać w roli SS-mana. Stało się gorzej: pewnego dnia Krugowi udało się uciec do Niemiec Zachodnich, tam film wyświetlano bez przeszkód, a Krug zdobył nową popularność)  Do roli  więźnia-Polaka, kibica boksu, poleciłem doświadczonego Józefa Kondrata (stryj Marka), przed wojną nieraz partnerował Dymszy. (Poznałem go w 1944 r. w Rzeszowie, prowadził  tam z żoną założone przez siebie studio aktorskie). .Wychwalając go przed reżyserem Solanem  wspomniałem, że on jest taki „teply”. Powstało zamieszanie, Solan i Minać, kierownik literacki studia, spojrzeli po sobie: I co ty na to? Okazało się, że słowem „teply” określa się w tym środowisku homoseksualistów. Trzeba było szybko wyjaśnić – taka postać była w scenariuszu nieprzewidziana.

        Podbiega do nas Bożena Stachura, kupiła bilet (!), obejrzy film.

         Publiczności (wszyscy za biletami) jest chyba ponad 6o osób. Rozmowa z p. Szczygłem żywa, jak było do przewidzenia, opowiadam, jak doszło do realizacji, jak przez trzy lata walczyłem, by  scenariusz nie był „partyjny”. Oni jeszcze byli na „socrealistycznym” etapie, mój „Krzyż Walecznych” nie miał tam debitu. Przypadek chciał, że w nową erę film czechosłowacki wstąpił – i to kilkoma znakomitymi pozycjami – mniej więcej wtedy, gdy  odbyła się premiera filmu „Bokser i śmierć”. ( O czym wspomniał znany słowacki publicysta, Peter Karvasz, w praskim „:Rudym Pravie).  Najbardziej podobała się opowieść, jak dzięki uroczej dziewczynie, która w 1948 roku, 9 maja, w radosne święto zakończenia wojny, obcałowała mnie na Vaclavskem Naměsti– i tak zostałem Czechofilem. Wybuch śmiechu, oklaski.

       Po 15 minutach oglądania filmu miałem go już dość, irytowały mnie skonstruowane przez Vichtę i Solana dialogi – to nie mój styl – jakieś  nazbyt oczywiste. Siedząc w Warszawie nie mogłem nad tym zapanować. (Ale i tak  się na nich wtedy zemściłem: rozgromiłem ich w błyskawicznym turnieju pingpongowym, w którym to oni mieli  okazać swoją wyższość).. Pojechałem do domu.

       Nazajutrz zdzwoniliśmy się ze Stachu. Film wstrząsający. Świetny. Ona wciąż  pod wrażeniem.  Dobrze, niech tak zostanie. Film dostał nagrodę w 1963 roku na Festiwalu w San Francisco – za „humanistyczne treści”. Czyli nagrodę dostał scenariusz.

        CZYTAM WYWIAD DONATY SUBBOTKO Z WAJDĄ. Oczywiście, zawsze to ciekawe, ale zdarzyło się Andrzejowi coś palnąć – gdyby się zastanowił, to autoryzując sam by doszedł do wniosku, że wcale tak nie myśli. Nagle   pada coś takiego, ze wszystko co napisane cyrylicą jest nieeuropejskie. „Europa się kończy z ostatnim gotyckim kościołem.”  Wylazł z Andrzeja, artysty o skali światowej, krakowski pan radca, dumny Galicjanin. (Miejmy nadzieję, że przejściowo). Subbotko powinna mu było powiedzieć: „Panie Andrzeju, nie dawajmy tego”.  Bo to po prostu nieprawda. I Andrzej o tym wie. Jak to przeczyta, to zaklnie: „Kurczę, ale palnąłem!” Bo przecież właśnie on, reżyser adaptacji tekstów stamtąd, wie nie tylko, ile Rosja wchłonęła z Europy, ale też ile Europa zawdzięcza kulturze rosyjskiej.  Wyliczanie wspaniałych nazwisk w prozie, poezji, muzyce, balecie, filmie – czczonych przez artystów europejskich – byłoby łatwizną. Od Puszkina aż po wiek dwudziesty – po Bułhakowa i zbuntowanego Sołżenicyna.

         Gdyby Wajda mówił o państwowości, o samodzierżawiu – od kniaziów moskiewskich, przez Romanowów do rady komisarzy ludowych (nie pomijając szlachcica Dzierżyńskiego), można by było się z nim zgodzić. Sposób rządzenia, owszem, raczej azjatycki, rodem ze „Złotej Ordy”. Stalin wniósł tu może i element kaukaski.  Ale może byłoby lepiej, gdyby Europa  swoją wyższością „humanistyczną” się nie pyszniła. Europa, która ma za sobą Hitlera i miliony pomordowanych bezbronnych ludzi.

               W „STOŁECZNEJ” NEKROLOG, DUŻE LITERY:  „A L E K S A N D E R   M I N K O W S K I.”  Czy to On? Tak, on, Olek. Bo jest słowo „P i s a r z „   „Zmarł mój . Mąż i Wielki Przyjaciel”. Podpisana: „Grażyna”. I niżej: „Krzysztof i Artur”. Zmarł pewnie za granicą, może w Australii, dokąd Grażyna się przeprowadziła, kiedy Olek związał się – z kim? – jestem obok niej na zdjęciu w jego mieszkaniu – z Lilianną, dowiedziałem się z opublikowanego w kilka dni później wspomnienia. To wspomnienie skomponował ktoś z dawnego kręgu partyjnego, ale nie pomyślał, że trzeba poinformować choć trochę, co Olek napisał. „Setki książek” – entuzjazmuje się p. Jerzy Tepli. No, przesada. Setki – to by było fatalnie. Kilkadziesiąt na pewno. Ale wymień, do diabła, przynajmniej trzy, te najbardziej czytane.

      Był na pewno utalentowany, pisał łatwo, czasem zbyt łatwo.  Miałem mu za złe – i powiedziałem mu to – że jeździł w ekipie Olszowskiego, kiedy ten zatwardziały moczarowiec uprawiał wizyty zagranicą. Nie powodowała Olkiem próżność – bo co ta za zaspokajanie próżności towarzyszyć draniowi – raczej szło o ciekawość świata, o przygodę. Wobec mojego  pisarstwa był usposobiony wyjątkowo, po Więźniu i Jasnowłosej wyznał mi, że stara się w następnej książce mnie naśladować. Pewnie ta książka, rzekomo ~a la Hen, mnie irytowała. Był okres, już po transformacji, kiedy przedsiębiorczy Olek, korzystając z wolności gospodarczej, wydawał pismo „Skandale”. Zamieścił w nim recenzję z „Odejścia Afrodyty”, tak entuzjastyczną, że nie wypada mi jej zacytować.

         Dobra była książka z pobytu w Nowym Jorku, w którym przez pewien czas wykładał na Columbia University. Udało mu się spotkać wciąż jeszcze żyjącego Kiereńskiego, legendarnego premiera z czasów rewolucji lutowej. Rozmowa świetna.

        DZWONIŁA PEWNA PANI, która przedstawiła się jako moja czytelniczka, podała nazwisko, dobre, szanowane.  Korzenie sięgają do frankistów. Bardzo zasymilowanych, aż tak bardzo, że bywali współwłaścicielami dzienników, w których zamieszczano artykuły o odcieniu antysemickim, a może nawet wręcz antysemickie. Z    takimi kompleksami nieraz się stykałem. Ale nie tylko o to jej idzie. „Mam nieszczęście, zwierzyła się moja czytelniczka, mieć wspólną wnuczkę, z Iksem”. Jej córka wyszła za mąż za syna tego  – jakby go nazwać – najprościej faszystą. I ten syn, jej zięć, jako filozof nie różni się  od ojca faszysty. „ Co z dzieckiem?” Przygląda się światu, „swój rozum ma”, mówi pani z westchnieniem.  No właśnie. „Współczuję pani. Ale wnuczka to wnuczka”. Zięć i jego ojciec, dziadek dziecka, to chorzy ludzie. Pani ma nadzieję, że wnuczka będzie myśleć zdrowo.

          Babcia na poziomie, świat przez nią pokazywany, jej słowa,  miłość mogą być bardzo pomocne. 

      W KSIĘGARNI NA WIEJSKIEJ KUPUJĘ KSIĄŻKĘ „SANATOR”. . A obiecywałem sobie, że nie będę już książek kupował, nie ma  miejsca na półkach i, co gorsza, niewiele już mam czasu, by je czytać. A tak by się chciało  raz jeszcze zatopić się w wielkiej klasyce… No, ale ta książka jest o Stefanie Starzyńskim, moim wrześniowym bohaterze. Wydaje się, że autor: Grzegorz Piątek, architekt, nie lubi postaci, którą się zajmuje, biografom to się czasem zdarza. Już sam tytuł, „Sanator”, świadczy o pewnym uprzedzeniu. Bo przecież nie jego przynależność partyjna w tym, co pamiętamy,     dominuje, ale to, co zrobił dla Warszawy, a później, podczas oblężenia został w niej i w przeciwieństwie do innych „sanatorów” nie uciekł przez Zaleszczyki, ale trwał, organizował opór, wpływał także moralnie. Kilkakrotnie autor podaje, że Starzyński był brzuchaty, nie taki jak na pomnikach. Nie, nie był brzuchaty, był barczysty, byczkowaty, ale brzucha nie miał. Pamiętam, że kiedy grono architektów skupionych wokół niego przed wojną zorganizowało wystawę „Warszawa przyszłości”, zrobiła na nas, gimnazjalistach od „Kryńskiego”, duże wrażenie.

        W Konstancinie opowiadała mi Lindorfówna, popularna przed wojną aktorka teatralna, że przyjaźniła się ze Starzyńskim i kiedy zwierzyła mu się, że chce kupić działkę pod budowę domku, radził jej daleki Mokotów, „będę – powiedział – rozbudowywać Warszawę w tamtym kierunku”. (Więc tam będą rosły ceny gruntów).

        W mojej powieści „Opór” (książka druga w cyklu „Teatr Heroda”) często wspominam Starzyńskiego. Kiedy książka się ukazała, dostałem   list od profesora St. Lorentza, który  we wrześniu kierował grupą ratującą  obrazy ze zbombardowanego, płonącego Zamku królewskiego;  podziękował mi, ze tak ciepło piszę o prezydencie Starzyńskim, inicjatorze tej akcji. List, w którym wyczuwało się wzruszenie.

PO JEDENASTEJ u doktora Macieja Grodzickiego, znanego już moim czytelnikom młodego geriatry, który czuwa nad moją starością. Z zapowiedzią, ze będę miał  operację  oka – co pan doktor na to? Operacja, mówi, to duże słowo, dzisiaj to tylko „zabieg”. Uważa, a nawet żąda, bym poddał się masażom, bym wyjechał na wypoczynek, na nicnierobienie, chociaż on też wie z doświadczenia, iż nie ma nic bardziej męczącego niż „wypoczynek”.

         Masaże? Mowy nie ma! Czas w tym wieku jest zbyt cenny, żeby marnować go na jakieś masaże. Zjedliśmy z Madzią obiad w Czytelniku. Ani jednej znajomej twarzy…

BRAK KOMENTARZY