Strona główna Publicystyka Leszek Żuliński – Przyjaciel

Leszek Żuliński – Przyjaciel

0
429

Leszek Żuliński

 

Przyjaciel

 

         Przyjaciel to – jak wiadomo – „rzecz bezcenna”. A „przyjaciel literacki” chyba trafia się nam wszystkim szczególnie rzadko, bowiem na tej niwie zawsze plączą się rywalizacje, konkurencja i zazdrość. Istnieje także, być może jeszcze bardziej bezcenny fenomen – Mistrza! Można jednak dla obu tych przypadków znaleźć w literaturze sporo pięknych przykładów.

         Ja przez wiele lat obserwowałem szczególną komitywę Eugeniusza Kurzawy z Andrzejem K. Waśkiewiczem (zmarłym – przypomnę – 11 lipca 2012). Teraz z Eugeniuszem często o AKW rozmawiamy… Zadałem mu pytanie o źródła i wyrazy tej przyjaźni. Oto co mi odpisał:

*

         Poznaliśmy się w redakcji „Nadodrza” w 1976 r.; tak dotąd wszędzie pisałem. Ale coś mnie tknęło i zajrzałem ostatnio do tomiku wierszy Marii Aniśkowicz pt. „Na imię mi Nauzykaa…”. To ważna dla mnie pozycja, gdyż dzięki Marii i jej ówczesnemu przyjacielowi, krytykowi Tadeuszowi J. Żółcińskiemu, poznałem Andrzeja. Zaprosiłem ją – poetkę akurat po debiucie książkowym – na spotkanie autorskie do klubu studenckiego „Raj-Piekiełko” w Zielonej Górze. Byłem tam kierownikiem. Zgodziła się, ale w liście poprosiła o zorganizowanie przy tej okazji spotkania z krytykiem Waśkiewiczem, który pracował w „Nadodrzu”. Wcześniej nie miałem pojęcia o istnieniu Waśkiewicza.

         Do tej pory myślałem, że to działo się w 1976 r., ale dedykacja Marii dla mnie na jej tomiku nosi datę 9 grudnia 1975. W swym dzienniku znalazłem też zapis pod datą 19.10.75: „Zaprosiłem Marię Aniśkowicz”. Czyli w tamtym okresie musiałem poznać Andrzeja.

         W miarę upływu czasu, poznawania się, powoli się zbliżaliśmy do siebie. Uważam tak z dzisiejszej perspektywy. Wtedy nie miałem tej świadomości. Ot, cieszyła, może imponowała młodzieńcowi, sympatyczna znajomość z niegłupim facetem. Byłem wszak zwykłym chłopakiem z małego miasta. Raczej niedouczonym, nieobytym w „wielkim mieście”. Żaden talent, żadna rewelacja, która mogła zbliżyć takiego znawcę i praktyka literatury, jak Andrzej, i mnie, wówczas studenta. Wśród poetów zielonogórskich mojego pokolenia należałem do przeciętnych. W wielu już miejscach drukowałem anegdotkę o pierwszej ocenie moich wierszy przez Andrzeja (– Do dupy – uznał po prostu), więc nie będę się powtarzał.

         Co się zatem zdarzyło, że nasze drogi tak mocno się splotły? Że Waśkiewiczowie pewnego razu, gdy Bąble (czyli bliźniaki) miały po dwa latka zaproponowali mi bycie ojcem chrzestnym (cywilnym, nie kościelnym) jednego z nich? Zdaje się, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy albo zapomniałem. Więc do dziś nie wiem…

         W moim rodzinnym Zbąszyniu – w czasie wakacji Waśkiewiczów w ośrodku nad jeziorem Błędno w końcówce lat 70. – wypiłem z Andrzejem bruderschaft. Ania powiedziała wtedy, że jak Andrzej się przyzwyczai mówić do mnie po imieniu, to wówczas i ona wypije. Coraz częściej bywałem w zielonogórskim bloku przy ul. Gwardii Ludowej. Raz, dwa razy w tygodniu. Nie odbywały się tam wyłącznie rozmowy dorosłych, ale i obowiązkowe zabawy z dziećmi, czytanie im bajek na dobranoc, a wcześniej kąpiel. Cały rytuał. Potem, po mniej więcej trzech latach znajomości w Zielonej Górze, we wrześniu 1979 r., przypadło mi w udziale odwiezienie rodzinki do Gdańska. Dosłowne – odwiezienie. Zapakowaliśmy wszystko na ciężarówkę, do której wsiedliśmy Andrzej i ja, i z meblami, książkami pojechaliśmy nad morze. Reszta rodziny dotarła samochodem osobowym po dwóch lub trzech dniach, gdy jako tako rozpakowaliśmy rzeczy, ustawiliśmy meble i łóżeczka dzieci w bloku przy ul. Amundsena. Wcześniej przez kilka miesięcy, gdy przychodziłem na Gwardii, pakowaliśmy po parę kartonów książek w jeden wieczór i zwoziliśmy je – gdy Hanka już zanotowała w zeszyciku numer kartonu – do piwnicy. Tam czekały na przewiezienie.

         Co istotne, ta rozłąka z 1979 r. nie rozłączyła nas. Waśkiewiczowie byli w Gdańsku, ja rok później znalazłem się w Suwałkach, potem w Białymstoku. Ale kontakt utrzymywaliśmy. Odwiedzaliśmy się rodzinnie, z Andrzejem widywaliśmy na „spędach literackich” w kraju. Waśkiewiczowie „w międzyczasie” wzięli udział w moim ślubie z Lidką w Suwałkach, Andrzej jako świadek, a Kazik Sobecki, brat Ani, jako… fotograf.

         W ostatnich 22 latach, gdy znów znalazłem się w Zielonej Górze, nasze kontakty stały się jeszcze bardziej intensywne. Za co należy chwalić telekomunikację i pocztę elektroniczną. Ale grały tu rolę także dawne związki Andrzeja z Winnym Grodem. Pisze gdzieś o tym. A może obudziły się też jego sentymenty za czasem i miejscami młodości? W każdym razie zaczął w miarę często – mniej więcej raz w roku – przyjeżdżać do Zielonej Góry. Wówczas (już nie tak długie) nocne rozmowy prowadziliśmy w moim domu w Wilkanowie, gdzie zawsze nocował. Gadaliśmy wciąż o tym samym: analizowaliśmy i „uzdrawialiśmy” polską literaturę. Poza tym obśmiewaliśmy polityków i inne postacie życia społecznego i związkowego. Mówiliśmy o ważnych i nieważnych książkach. Andrzej przyjeżdżał jako juror (w pewnym okresie jako „etatowy” przewodniczący jury) Lubuskiego Wawrzynu Literackiego, publikował też w zielonogórskim piśmie „Pro Libris”, udzielał wywiadów (wymyśliłem patent na wywiady z nim: pisałem na maszynie pytanie i odchodziłem, wtedy podchodził Andrzej i wklepywał odpowiedź, wtedy ja… itd.), pisywał szkice o literaturze lubuskiej. Jest zresztą szansa, że wyjdą w całości drukiem.

         37-letni splot różnych okoliczności, wydarzeń spowodował, że Andrzej wraz z całą rodziną swoją, ale i Ani (bo wiele lat temu pomagałem bratu Ani, Kazikowi, znaleźć pracę w Suwałkach i nawet razem pracowaliśmy w redakcji „Krajobrazów”), wrósł w moje życie. Stał się jego ważkim, ba, wręcz nieodłącznym elementem. I przyjacielem. Jednakże pomimo 37 lat kontaktów nie zadałem mu wielu istotnych pytań, nie postawiłem najważniejszych problemów poetyckich i życiowych wprost. Uważałem, że mamy czas…

         Rozmawialiśmy telefonicznie tydzień przed śmiercią. Powiedziałem mu, że wreszcie znalazłem wydawcę książki o nim. Rozmowa zeszła na szczegóły. Ustaliliśmy, że Adaś, młodszy o 5 minut syn bliźniak, zrobi skany zdjęć do książki i mi przyśle. – Zapytaj wydawcę, jaka ma być rozdzielczość zdjęć – powiedział Andrzej. A potem zupełnie w niewaśkiewiczowskim stylu zaczął mówić, że gdy widzi, jak Marcin, starszy z bliźniaków, tworzy z Justyną i ich dzieciaczkiem taką kochającą rodzinę, to czuje się tak fajnie. – I ty też z Lidką tak dobrze się tyle lat trzymacie – ciągnął. Gdy odłożyłem słuchawkę, powiedziałem do żony w tym ironicznym Andrzejowym stylu: – Z Waśkiewiczem musi być kiepsko, bo gada takie pierdoły zupełnie jak nie on…

         Tymczasem to było nasze pożegnanie. On to wiedział, ja – nie.

         Rok wcześniej udało mi się, z czego ogromnie się cieszę, sprawić mu wielką frajdę na 70. urodziny. Szczegóły będą wkrótce w książce, więc tylko parę zdań. Wpadłem na pomysł, żeby zawieźć Andrzeja do tych miejscowości na Ziemiach Odzyskanych, w których od 1946 roku wraz z mamą, jako dziecko, mieszkał. A mieszkał wtedy w Lubsku, we wsi Stary Zagór (stamtąd chodził do szkoły w Dychowie), potem w Kożuchowie (skąd pojechał na naukę do technikum w Szprotawie i zamieszkał w internacie). Wreszcie jako już dorosły, aczkolwiek młody człowiek, zatrudnił się w bibliotece wojewódzkiej w Zielonej Górze. Trzy dni jeździliśmy śladami Waśkiewicza w ramach „projektu Waśkiewicz”, jak sobie to żartobliwie nazwałem. Jeździła Ania, żona Andrzeja, jego syn Marcin z Julitą, moja żona Lidia i zielonogórską przyjaciółka Waśkiewiczów, Maria Wasik, oraz dwoje sympatycznych studentów polonistyki, Mirka i Janusz, którzy całe zdarzenie dokumentowali. Okazało się, jak mi relacjonowała potem Hanka, że Andrzej bardzo przeżył tę eskapadę. W sensie pozytywnym. W niektórych miejscach znalazł się bowiem po raz pierwszy od czasów, gdy opuścił Ziemię Lubuską. Żal tylko, że nie zobaczy książki o tych powrotach, o sobie. Będzie to pierwsza wspomnieniowa pozycja o nim. Dałem jej tytuł „Miejsca opuszczone”. Niestety…

         Staram się zachować, zapisać Andrzeja znanego i oglądanego przeze mnie prywatnie, gdyż dotąd w tej roli w literaturze polskiej raczej nie występował. Dla szerszego grona znawców, specjalistów, zawsze był i jest wybitnym krytykiem, literaturoznawcą, socjologiem literatury, oczywiście znakomitym poetą. Bez problemów mógł być profesorem uniwersyteckim, ale w latach 70. odrzucił niebywałą ofertę prof. Stanisława Jaworskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego obronienia dwóch (gotowych już, napisanych i wydanych) książek, jako doktoratu i habilitacji. Natomiast o jego pasjach kulinarnych, zbieraniu znaczków (szczególnie Generalne Gubernatorstwo), hodowli rybek, zbieraniu Leninów, codziennym wyprowadzaniu psów, ironicznych opiniach na tematy polityczne i o wielu innych sprawach, wie mało kto. Najbliżsi. Nie był bowiem celebrytą, nie występował w telewizjach, nie budził więc zainteresowania innych mediów. Na szczęście. Choć był postacią wybitną! Życie przyjmował ze stoickim spokojem, z dystansem. Racjonalnie do bólu tłumaczył (co nie znaczy, że akceptował) różne uwarunkowania polityczne, społeczne. Potrafił oddzielić znakomitą twórczość, dajmy na to, poety, od jego wrednej postawy życiowej. Szanował przeciwników, jeśli potrafili zachować się godnie. Uznawał prawo artysty do zmiany postawy. Ale też bez skrupułów wskazywał – jeśli taka sytuacja zaszła – koniunkturalizm tej zmiany. Sam pozostał do końca wierny swoim przekonaniom.

*

         Tyle relacji Kurzawy… Jak wspomniał powyżej, napisał książkę o Andrzeju – bardzo nietypową, bardzo „prywatną”, w której wspomnienia osobiste znakomicie łączą się z rekonstrukcją drogi życiowej i dorobku AKW. Znam już tę książkę z maszynopisu, ukaże się ona nakładem toruńskiego Wydawnictwa Adam Marszałek. Eugeniusz pomaga też w domknięciu podwójnego numeru gdańskiego dwumiesięcznika „Autograf” (AKW był jego redaktorem naczelnym od samego początku, czyli od roku 1988), który będzie w całości poświęcony Andrzejowi. Zrodził się również pomysł wydania wierszy zebranych AKW, prawdopodobnie pod redakcją prof. Mariana Kisiela oraz zbioru recenzji, szkiców i esejów Andrzeja o lubuskim środowisku literackim pod redakcją prof. Małgorzaty Mikołajczak z Zielonej Góry. Pozostaje otwartą sprawa wyboru wierszy w serii „Biblioteka Poetów” w warszawskiej LSW, których Andrzej złożyć wydawcy nie zdążył, lecz na który to wybór miał podpisaną umowę. Gdyby wszystkie te inicjatywy zakończyły się pomyślnym skutkiem, byłby to bezprecedensowy akt naszej pamięci i wdzięczności, a przede wszystkim powinności wobec Waśkiewicza.

         Eugeniusz Kurzawa może odegrać w ogarnięciu tej spuścizny ważną rolę i – jak widać – już ją podejmuje. A tymczasem obok jego wilkanowskiego domu, w pięknym „ogrodzie artystycznym” (bowiem żona Eugeniusza, Lidka, to cudowna artystka „od aniołów”, których tu pełno) stanął miniobelisk poświęcony pamięci Andrzeja. To bryła surowego marmuru (gatunek „Sławnowice złociste”); w malutkich nieckach tego kamienia są lampki woskowe z płomykiem…

 

 

 

         Tak, to ważne abyśmy mieli literackich przyjaciół. Eugeniusz Kurzawa chyba nas tego uczy…

BRAK KOMENTARZY