Z lotu Marka Jastrzębia -Witold Gombrowicz (część druga)

0
164

Z lotu Marka Jastrzębia

Witold Gombrowicz (część druga)

Parę lat temu czytałem „Dzienniki” Gombrowicza, aż mi uszy się trzęsły. Chłonąłem i topiłem się w nich. Cały czas myślałem z rozpaczą, dlaczego dobry Bóg nie obdarzał każdej generacji polskiej przynajmniej trzema Gombrowiczami. Dlaczego tak mało cugów, wiatrów, trąb powietrznych, piorunów kulistych pod naszym niebem intelektualnym? Dlaczego tam świeci zawsze zapyziałe, anemiczne, słabo grzejące słoneczko z elementarzy? Słoneczko, które grzeje słabo wierzby przydrożne, kościółek drewniany, rannego ułana, siejącą rutkę pannę i dobrego pana starostę? Więc żarłem tego Gombrowicza i oczy wyłaziły mi z orbit.

Kochałem tego Gombrowicza, kabotyńskiego Michała Archanioła z mieczem szyderstwa w dłoni, co ganiał polskich kabotynów po polskim niebie. Tak się zachwyciłem, że w stanie kataleptycznym runąłem na jego powieści i dramaty. Ale tam jakoś odpadłem. Zamiast flaków, bebechów, gotującej się krwi, znalazłem zimną laubzegę. Usłyszałem cichy poświst laubzegi wypiłowującej popisowe wzory. Nie, nie, Boże broń, nie szargam wielkiego świętego Szargacza. Chcę tylko doradzić: czytajcie najpierw jego prozę, a dopiero później, jak najpóźniej, może przed samą śmiercią sięgnijcie po Dzienniki.

On pierwszy kolnął w zadek Wielkiego Kabotyna. On nam wyrysował tę postać, jak w policyjnym liście gończym rysuje się domniemany portret przestępcy. On pierwszy Przeciął i wypuścił cysternę złej krwi i chorobotwórczej flegmy. On wywabił z niewidzialności tę żałosną figurkę z krakuską i pawim piórem na głowie.

T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra

Argentyna, w której po prawie dwudziestu latach dochrapał się jako takiej akceptacji i względnej popularności, zaczyna go mierzić; za wiele czasu upłynęło od pierwszego, ośmioletniego okresu biedowania, głodowania, pomieszkiwania w pokojach umeblowanych nędzą.

Dosyć ma też następnych siedmiu lat urzędniczej stabilizacji: pracy w banku i życia na obczyźnie, wegetowania pozbawionego celu, rozpaczy poznawania ludzi, których nie interesował i którzy jego nie fascynowali.

Pogardza tamtejszą emigracyjną konserwą, zapyziałymi polonusami o wielkopańskich manierach, i samopokrzepiającym się patriotyzmem, z którego natrząsa się namiętnie; z przyjemnością graniczącą z udręczeniem. Nie cierpi miernych literatów o wyśrubowanych aspiracjach i minimalnych zdolnościach, stroni od nadętologii w wykonaniu strasznych mieszczan rozpartych nad filiżankami kawy, ze śmieszną godnością, żarliwie perorujących o niczym.

Drażnią go ziemiańskie towarzystwa, ich wzniosła parafiańszczyzna, monotematyczne, infantylnie drętwe i jałowe dysputy o niegdysiejszych majątkach, genealogiach czy przefujarzonej zamożności. Poza wspólną niedolą emigranckiego losu nie łączą go z nimi żadne inne względy. Wyalienowany jako pisarz, obarczony przymusową obsesją niszczenia innych pisarzy, traktowania ich jak wrogów, targany walką ze swoimi wizerunkami, z tysiącem własnych, okolicznościowych twarzy, trzyma się młodych twórców, twórców in spe; na razie wolnych od bakcyla snobizmu. Lecz i oni nie mają pojęcia, kim jest.

Bytuje w środowisku ząbkujących artystów uchodząc wśród nich za proroka, guru, niepośledniego wybitnego. Ale otoczenia te, choć początkowo bawią go i jakkolwiek uwielbia je zaskakiwać, wpędzać w zażenowane konfuzje – są zbyt kołtuńskie i zanadto prowincjonalnie ekskluzywne, by mógł im aplikować stale ten sam repertuar szokujących zwierzeń i obrazoburczych poglądów. Toteż przy pierwszej nadarzającej się okazji wyjeżdża z Argentyny i w poszukiwaniu świeżej krwi [nowej publiki] drałuje do kraju Sartre’a (dostaje roczne stypendium-zaproszenie Fundacji Forda finansującej mu pobyt w Europie).

Francja jest wtedy zauroczona Proustem, językowym prestidigitatorem i wyobraźniową potęgą na dożywotnim zwolnieniu od zdrowia, Marcelem, do którego Gombrowicz żywi ambiwalentne uczucia. Jak do wszystkiego zresztą, o czym się wypowiada; raz eksploduje uwielbieniem i nieumiarkowanym entuzjazmem, mówi o kimś z respektem, podziwem i ekscytacją, a kiedy indziej – z demonstracyjną przekorą, rezerwą i dystansem, jak gdyby specjalnie uwziął się, by być bulwersantem, gorszycielem, skandalistą. Raz przeto jawi mu się Proust jako nieprzeciętny umysł, a innym razem – jako nieznośny, nadsubtelny wrażliwiec szybujący poniżej swojego talentu.

Jak Proust, tak i Gombrowicz jest nieustannie rozczarowany; oczekiwania przeczą spełnieniom. Mimo to pragnie pójść szlakiem paryskich ulic, znaleźć dom, w którym mieszkał za pierwszego pobytu, odświeżyć w sercu dawne drgnienia, na żywo poznać Jerzego Giedrojcia i jego siedzibę w Maisons Laffitte, pogadać z „Kotem”, wielkim admiratorem jego twórczości, o którym napisał: “Wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką ‘dzięki Jeleńskiemu'”.

Rozpierają go nostalgie, dręczą wspominki z czasu młodości, napadają mroczne tęsknoty. Ale rychło się przekonuje, że pragnienia gwiżdżą na rzeczywistość: magdalenka, to mit; Paryż zepsiał przez czas jego nieobecności, wydostojniał i pokrył się patyną wieku, słowem – stracił artystycznego ducha i obrósł w powagę, a sielankowe domy z młodości skurczyły się bezpowrotnie.

Lecz rozczarowania i zmienne nastroje Gombrowicza biorą się z humorzastej miłości;   kiedy wiódł nierajski przebyt w pampasowych ostępach, przeklinał ów kraj i szydził z niego zawzięcie. Natrząsał się z jego towarzyskiego blichtru, z maciupkiej literatury o słoniowatych pretensjach. Ale kiedy go opuścił, zapragnął w nim być od nowa. I odtąd Argentyna ma dla niego dwa oblicza.

Pierwsze pochodzi z Dziennika, niemal konfesyjnego utworu, w którym obnaża się w sposób bezlitosny, z którego wyłania się obraz człowieka zagubionego pośród własnych masek, człowieka o sprzecznych tożsamościach, bezradnego i przerażonego tym, co o sobie naopowiadał, a czego już nie zdąży zdementować. Tam znęca się nad nią niemiłosiernie. Tam też jednak maluje widoki miejsc, do których wędruje słowami plastycznie ciepłymi, zdaniami wzruszająco poetyckimi i są to pejzaże – majstersztyki.

A drugie, zawiera się w jego opowiadaniach Wędrówki po Argentynie, o których w przedmowie mówi Zofia Chądzyńska: Ujawnia się w tych tekstach wiele cech, których próżno by szukać gdzie indziej w jego twórczości: rodzaj czułości, szacunek dla prostego człowieka.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko