Jan Stanisław Smalewski
Kultura na gorąco – Pada najstarsze wydawnictwo w Polsce
No cóż, wakacje. Rozpoczął się gorący lipiec. Już niemal tradycyjnie leje się żar z nieba, a biedny naród zaczynają nękać burzowe nawałnice; ulewy, grady wielkości jaj – gołębich i kurzych. Wielu Polaków marzących o wypoczynku, nagle, mówiąc delikatnie – za przyczyną nieuczciwych ludzi z biur podróży oferujących intratne wczasy za granicą, również jak co roku popada w tarapaty. Znów od kilku tysięcy amatorów zagranicznych wczasów i wycieczek zebrano gotówkę i… „róbta co chceta”. Zamiast wymarzonych wycieczek zafundowano im kolejny koszmar. Firma ogłosiła upadłość, a pieniądze miast trafić na konta zagranicznych ośrodków, zniknęły. Zachodzę w głowę, jak to w ogóle jest możliwe? Gdzie podziała się ta kasa? Gdzie są ci, co ją zebrali?
W lipcu zazwyczaj też odpoczywają rządzący, a w prasie roi się od dziennikarskich kaczek. A propos jaj, i to nawet wielkości jaj kaczych, to jak grom z jasnego nieba trafiła dzisiaj we mnie taka „kaczka?”. Chciałbym. Chciałbym, żeby to naprawdę była kaczka dziennikarska, a nie przysłowiowe „jaja jak berety”, znaczy się jaja kacze. – Zakład Narodowy im. Ossolińskich upadł. Znaczy się? Że co? Pójdzie pod młotek?
A że w naszym kraju wszystko możliwe, zwłaszcza w takim okresie, gdy naród przyćmiony upałami szuka ochłody, „strach się bać”, to znaczy boję się myśleć, że ta kaczka może okazać się nie – kaczką.
Strach, bo skoro aż tak biedniejemy, że trzeba się wyprzedać nawet z narodowej kultury, to czym do diabła stanie się moja ojczyzna dla moich dzieci i wnuków? Krainą „białych niewolników?” – jak mawiał jeden z moich przyjaciół, któremu po likwidacji stanu wojennego w 1983 r. nadano status „obywatela podwójnego”, nakazując mu bezwarunkowe opuszczenie ojczyzny i dając do wyboru: USA lub Niemcy. – On wybrał Niemcy.
Spotkałem się z nim w marcu 1996 roku, bo chciałem napisać o nim książkę. Miałem już nawet zebranych sporo wiadomości o jego pobytach w różnych ośrodkach internowania. Ciekawe było to, że za każdym razem, gdy dostojnicy kościelni ze Śląska trafiali na jego ślad i usiłowali mu pomóc, władze ośrodka karnego potajemnie przetransportowywały go na inny teren. Do końca stanu wojennego nie udało się nikomu konkretnie go namierzyć i uwolnić.
Spotkaliśmy się w towarzystwie dwóch innych panów ekonomistów niemieckich, którzy po opatrzeniu się za granicą w sytuacji Polaków „wypędzonych z kraju”, mieli mi wiele do powiedzenia. – Opowiadali, że nasi rządzący stworzyli precedens wspomagający Europę Zachodnią w osiągnięciu tego, czego Niemcom nie udało się osiągnąć przy pomocy wojny światowej. To byli panowie rozumiejący mentalność niemiecką i posługujący się w polityce ekonomią, a nie jak nasi p-osłowie (czytaj: panowie posłowie): partykularnymi interesami partyjnymi i maniackimi chciwościami jak najdłuższego utrzymania się na rządowych stołkach.
Otóż oni tłumaczyli tak: Teraz Niemcy, a nasi byli Ślązacy – obywatele podwójni im w tym pomogą – zaczną sobie kupować po kawałku Polskę. Najpierw 50 km od granicy. Potem 100, 150… aż dojdą do granicy wschodniej. Zajmie oczywiście im to trochę czasu, ale… nie udało się Niemcom siłą, uda się przy pomocy pieniędzy. Trzeba tylko poprawić polską infrastrukturę, wybudować dobre drogi, założyć firmy, sprywatyzować, wyalienować naród z jego kultury. A potem co? Polacy będą białymi murzynami Europy. Najemnikami. Tanią siłą roboczą.
Nie skończyłem książki o tym panu, bo największa wojskowa oficyna wydawnicza, najpierw na kolejne dwa, potem trzy lata uwiązała się „układami z wydawcami zachodnimi” i nie było szans przebicia się z „taką współczesną literaturą”, a potem… wojskową oficynę sprywatyzowano. A dzisiaj zamiast dzieł wartościowych dla polskiej armii, wydaje jakieś gadżety i książki dla dzieci. Jej siedziby nie udało się utrzymać, ostatnio wyrzucono ją podobno z centrum Warszawy gdzieś na peryferie.
Słuchając zatem „jak fama niesie”, że odnowiony w ostatnich latach za olbrzymie pieniądze przepiękny ZNiO we Wrocławiu, moim rodzinnym mieście, upada i może być sprywatyzowany, przypominam sobie nie tylko przepowiednie moich znajomych „obywateli podwójnych”. Zaczynam nieprzyzwoicie marzyć, żeby chociaż jedna z tych potwornych burz gradowych, które dosięgają naszego kraju w lipcu, dosięgła niektórych panów z ministerstwa od kultury i przetrzepała skóry tym, którym lipcowe upały wyraźnie przeszkadzają w myśleniu.
– To nie do wiary! – wołam. – Żeby mogło być prawdziwe?!
Niestety tak. Pisząc te słowa, otrzymuję email potwierdzający tę informację. Na stronie dziennika.pl, gazety prawnej.pl podano ponad wszelką wątpliwość, że 6 lipca „Upadło najstarsze polskie wydawnictwo Ossolineum”. – Najstarsza polska oficyna, która przetrwała obie wojny światowe, ponowanie sowietów i 45 lat komunizmu w PRL, „nie przetrwała 5 lat rządów Tuska”. A szlachetny pan minister Zdrojewski przeznaczył 600 tys. złotych polskich na wykup znaku firmowego. Otwierając tym – rzecz jasna – drogę do ukrytej Jego prywatyzacji.
Drugi w kraju po Bibliotece Jagiellońskiej ośrodek kultury o tak bogatych zbiorach bibliotecznych. Jeden z najstarszych i najcenniejszych skarbów narodowych w zakresie wydawniczym, bibliotekarskim i muzealniczym. – Przypomnijmy: 4 czerwca Ossolineum obchodziło 195 lecie swojego istnienia. – Skarb narodowy, który przetrwał w tym czasie wszystkie narodowe kataklizmy, był wielokrotnie ratowany przez „Szlachetnie Urodzonych” w tym kraju, pada ofiarą Platformensów.
Dziennik.pl i inne media informują, że stało się tak, bo w łonie kierownictwa placówki doszło do zatargów. Najpierw pan Józwenko, dyrektor usunął swoją zastępczynię Dobrosławę Platt, próbującą ratować wydawnictwo, a potem… doprowadził do „sytuacji bez wyjścia”.
Rzekomo pan minister o wszystkim wiedział. Wiedział i nie reagował. Widocznie było to mu na rękę. Teraz będzie tak:
Chciał on ludziom wytłumaczyć,
czego się tłumaczyć nie da,
iż dobro narodowe to jest dobro partii.
I on weźmie to i sprzeda.
Stalin pozbawił nas Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. To tam znajdowała się część Zakładu braci Ossolińskich. Nie wiem, czy naszemu ministrowi nie chodzi o to, żeby oczyścić przedpole dla kapitału zachodniego z polskiej kultury, czy może zamierza poszukać jakiejś fuzji kulturowej z byłymi Kresami, o czym ja nie wiem, posądzając go o demontaż polskości na Dolnym Śląsku?
W pełni zgadzam się jednak z opiniami informatorów dziennika.pl, że upadek Ossolineum i wykup znaku firmowego przez pana ministra, to prosta droga do dzikiej prywatyzacji, którą zapewne wygra ktoś z grupy: Rycha, Zbycha czy Miro, by za jakiś czas pokazać, że w prywatnych rękach przynosi ono milionowe zyski. Tylko czy normalny ojciec normalnie funkcjonującej rodziny wynosi z domu rodowe pamiątki? Czy pokątnie, w tajemnicy przed dziećmi handluje wspólnym majątkiem?, niszcząc fasady rodzinnego domu?
Mając wiele złych doświadczeń z przeszłości, obawiam się jeszcze gorszego. Czy z Ossolineum nie stanie się tak, jak z wojskową Belloną? Chociaż wiem, że to nie ta sama skala wartości, ale czyż z przysłowiowym ojcem, który po kryjomu wynosi z domu to, co najcenniejsze, nie jest tak, że zaczyna on od rodowych sreber, a kończy na stole przy którym jadł posiłki?
Jan Stanisław Smalewski