Weronika Romańska – wiersze

0
108
Ludmiła Janusewicz - Burza


Na parapecie kot łapami kurczowo trzyma się snu, 

a jego matka prochu. Drobiny kurzu błyszczą się 
odbijając światło latarni. Noc jest porą wyborów, a w niej jesień 
wyrocznią. Zdmuchnij piach z wytartych powiek. Pod nimi 

niepodzielna suma lęku i strat. Szarość oczu. Liście przybrały 
kolor naszych śmierci. Z popękanych skór sączą się odłamki świata. Plony 
drzew i zbiory gałęzi. Wokół światła nie stuka cień obijającej się ćmy 

trupiej główki. Zostawiła tu swoją piosenkę. To Listopad.


Już 

ostatni spacer tej jesieni. Rynny 
mokre odbijają światło inaczej niż zwykle, wiatr przegoni z drogi to jedyne ciepło.


***

Za cieniem cień i białe kłęby oddechu rozpraszanego przez zimno opadają na buty. Ciężko jest 
twardo stąpać między kałużami.

Z ust para. Choć jabłka jeszcze 
kurczowo trzymają się drzewa. Daleko od koryta 

rzeki, a za nią nic poza wodą i mewami, 
aż po drugą stronę linii horyzontu. Świt chciałby zdmuchnąć z rzęs koniec mroku.


Moja.

Tam, gdzie stawiasz stopy wyznacza rytm, 
bicie serca. Dlatego patrz pod nogi, gdzie

chodzisz. Idziesz, a kroki są planem
serca. Pusta droga nocą, bo ciemność 

nocą jest zawsze bezludna. Tylko ten zapach,
jakby się kiedyś, kogoś znało i wilgotność. Wilgoć

składa na policzku mokry pocałunek. Zamknij go
w dłoniach, zasłoń nim powieki. Teraz jesteś prawie

moja.


głaskania 

Przypływ, przypływ, przypłyń. Nie rozmawiajmy
o uczuciach, nie mów. O wszystkim. Słowa
zawieśmy na srebrnej kokardzie połyskującego księżyca.

To bardzo (niebezpieczne, kiedy coś, co z taką
łatwością rozrywa skórę, nieruchome i zimne
próbujemy wyjąć). To bardzo o tobie, kiedy próbujemy

rozciągnąć noc. Ja – pęczniejąca planeta – nadyma się,
żeby wybuchnąć. Ty- sprężone, zimne powietrze
i on – blady i kłujący zbyt dużą, ciemną przestrzeń.

Bądź jabłkiem i spadnij z drzewa, jak ojciec 
i matka, dziadek i babka. Dojrzyj. Dojrzej.

Dojrzałość. Między źdźbłami pożółkłej trawy, 
a kopcami przegniłych liści, już utartych ścieżek 
wprost do ziemi. Wszystko było. Sen, co zazielenił 
mit o wiośnie ich, i ich przecięty przez horyzont 

mit o wiośnie. W stercie marzeń o ciepłym powietrzu 
w domach bez przeciągów, przeciągniętych ze słowa 
szczęściu i jego, i jej. Owoc słodki, oraz soczyste przysięgi o wadze lżejszej od powietrza, a jednak 

poruszane przez podmuch potrafią wytrącić cały sad, 
ten tu, i ten tam. Na bezpańskim polu, 
gdzie miłość to strach, a samotność to żbóż pękający kwiat,
smaga powietrze blady świt i świat 
pęczniejący od zewnątrz.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko