Na parapecie kot łapami kurczowo trzyma się snu,
a jego matka prochu. Drobiny kurzu błyszczą się
odbijając światło latarni. Noc jest porą wyborów, a w niej jesień
wyrocznią. Zdmuchnij piach z wytartych powiek. Pod nimi
niepodzielna suma lęku i strat. Szarość oczu. Liście przybrały
kolor naszych śmierci. Z popękanych skór sączą się odłamki świata. Plony
drzew i zbiory gałęzi. Wokół światła nie stuka cień obijającej się ćmy
trupiej główki. Zostawiła tu swoją piosenkę. To Listopad.
Już
ostatni spacer tej jesieni. Rynny
mokre odbijają światło inaczej niż zwykle, wiatr przegoni z drogi to jedyne ciepło.
***
Za cieniem cień i białe kłęby oddechu rozpraszanego przez zimno opadają na buty. Ciężko jest
twardo stąpać między kałużami.
Z ust para. Choć jabłka jeszcze
kurczowo trzymają się drzewa. Daleko od koryta
rzeki, a za nią nic poza wodą i mewami,
aż po drugą stronę linii horyzontu. Świt chciałby zdmuchnąć z rzęs koniec mroku.
Moja.
Tam, gdzie stawiasz stopy wyznacza rytm,
bicie serca. Dlatego patrz pod nogi, gdzie
chodzisz. Idziesz, a kroki są planem
serca. Pusta droga nocą, bo ciemność
nocą jest zawsze bezludna. Tylko ten zapach,
jakby się kiedyś, kogoś znało i wilgotność. Wilgoć
składa na policzku mokry pocałunek. Zamknij go
w dłoniach, zasłoń nim powieki. Teraz jesteś prawie
moja.
głaskania
Przypływ, przypływ, przypłyń. Nie rozmawiajmy
o uczuciach, nie mów. O wszystkim. Słowa
zawieśmy na srebrnej kokardzie połyskującego księżyca.
To bardzo (niebezpieczne, kiedy coś, co z taką
łatwością rozrywa skórę, nieruchome i zimne
próbujemy wyjąć). To bardzo o tobie, kiedy próbujemy
rozciągnąć noc. Ja – pęczniejąca planeta – nadyma się,
żeby wybuchnąć. Ty- sprężone, zimne powietrze
i on – blady i kłujący zbyt dużą, ciemną przestrzeń.
Bądź jabłkiem i spadnij z drzewa, jak ojciec
i matka, dziadek i babka. Dojrzyj. Dojrzej.
Dojrzałość. Między źdźbłami pożółkłej trawy,
a kopcami przegniłych liści, już utartych ścieżek
wprost do ziemi. Wszystko było. Sen, co zazielenił
mit o wiośnie ich, i ich przecięty przez horyzont
mit o wiośnie. W stercie marzeń o ciepłym powietrzu
w domach bez przeciągów, przeciągniętych ze słowa
szczęściu i jego, i jej. Owoc słodki, oraz soczyste przysięgi o wadze lżejszej od powietrza, a jednak
poruszane przez podmuch potrafią wytrącić cały sad,
ten tu, i ten tam. Na bezpańskim polu,
gdzie miłość to strach, a samotność to żbóż pękający kwiat,
smaga powietrze blady świt i świat
pęczniejący od zewnątrz.