Milcząca grawitacja
Chadzałam od ściany do drzwi,
próbując odkryć
podryg człowieczeństwa.
Błąkałam się między kątami, poszukując
krztyny miłosierdzia,
które nauczy mnie śnić
i wierzyć w obecność czasu.
Z każdą kolejną łzą jestem
coraz bliższa światu.
Każda myśl sprawia, że pogrążam się
w równowadze
i obłudzie.
Nie potrafię odkrywać
ciekawszych znamion
na ciele przyszłości – nie jestem na siłach,
aby wierzyć w istnienie nadziei.
Rozdarta niby cierpiące niebo,
niby udobruchana ziemia,
kołyszę się wbrew milczącej grawitacji,
rozprawiam się z rzeczywistością,
która wykradła mi Ciebie.
Nie chcę, aby bezkształtna noc
rozebrała mnie z Twojego oddechu,
przywłaszczyła sobie bezkres,
dla jakiego stale szukam samotności,
rozglądam się za łzami,
aby uśmierzyły uśmiech.
Układam myśli w kolejności
alfabetycznej.
Przyglądam się uważnie słowom,
jakby były Twoim westchnieniem.
Od cienia do cienia
Poczęłam się jeszcze raz, wbrew
prawu do samotności.
Ocknęłam ze zbyt długiej przypowieści,
aby zaznać tego, co urodzajne, płowe
i do rozkoszy cielesne.
Gdzieś u wejścia
rozgościła się ciemność – dość potężna,
aby nadać imię,
przywołać do porządku.
Przyjrzałam się drugiej stronie
wszechświata – wszystkie niedoszłe łzy
jaśnieją na napiętej skórze.
Kochałam Cię od cienia do cienia,
ofiarowałam przyszłość,
wyrzekałam wydatnej zazdrości.
Usiłowałam pojednać się z wiatrem,
z jego niedokończoną tęsknotą,
ze słowem nie do pary.
Pytania, bardzo wieloznaczne,
karmiły mnie uśmiechem,
choć wiedziałam: daleko stąd
do ziemi, daleko do zrozumienia.
Zasypiam od niechcenia
pośród czarnych, sędziwych chmur,
aby przecisnąć się poza granice
niespełnienia, poza ściany,
które chroniły mnie
przed niepowołanymi ludźmi.
Serce, ściskające w lewej ręce
rozrzutne zapomnienie, stoi dziś u wejścia
do samotni, wbrew gwiazdom
przyszytym do skroni,
wbrew ramionom, które poczęły się
nie w porę, przeciwko nostalgii,
na złość wołaniom o sen.
Przed kolejną godziną
Moje ciało pozostawało głuchonieme
przez zbyt długi czas.
Przeczucia, przed chwilą poczęte,
ginęły bez krzyku, wbrew czułości,
na przekór szeptaniu.
W sercu, rozchełstanym niby usta,
które karmiły mnie
świeżymi, ciepłymi słowami, czaiło się
pojednanie, dominowała pokuta.
Usiłowałam ukryć wykradziony lęk –
subtelność
dostatecznie krótkotrwałą,
aby pobudzić piękno, odkryć pożądanie.
Nagi wiatr usiłował wydrzeć krzyk,
lecz wiem: żądza nie kojarzy się
z uwielbieniem,
nie przypomina czasu,
który powstrzymał się na moment
przed kolejną godziną.
Nauczyłam się oddychać, moje serce
podkochuje się w gwiazdach –
czy to niewinna garść
ognia sprawia, że omijam przyszłość,
nie przyznaję się do czystości?
Poranek zasłużył na zderzenie
dwóch dusz – nie jestem już tą czarną rzeką,
niosącą spełnienie niewierzącym,
wyrozumiałość dla wyobraźni.
Na granicy ust
Nigdy więcej nie chcę pamiętać
o Twoim smutku – zbyt nachalnym,
zbyt chciwym.
Nie chcę litować się nad przyszłością,
przymilającą się do tęsknoty.
Pomalowałam na zielono
Twój dzisiejszy uśmiech – niech tli się
niby ostatnia noc lata, skrępowana namiętność,
krzyk bez odpowiedzi.
Uszyłam dla Ciebie nową duszę –
poprzednia stała się zbyt powszednia,
żeby zasłużyć na radość,
liczyć na spełnienie modlitw.
Wyobraźnia przymierająca nadzieją
to tylko zdradzone uderzenie
serca, spełnienie wygasłego marzenia.
Pielęgnuję w sobie
Twoją namiętność, odbitą
w krzywym zwierciadle – nie pamiętam,
kiedy ostatnio tak bardzo tęskniłam
za gwiazdami,
za zbyt rozległymi pytaniami.
Czuję na granicy ust
piętno niepowtarzalnego słowa – oddalam się,
choć gdzieś obok szemrają łzy,
choć dedykujesz mi
niepowstrzymaną pokutę.
Krzykliwa godzina
Nie wiem, od jak dawna śni mi się
zaprzeszła wieczność.
Nie rozumiem, ilu gwiazd potrzeba,
aby wskrzesić w sobie
pragnienie jutra.
Jestem pewna jednego: ciszy
zbyt bujnej,
by wsiąkły w nią łzy,
poczęte o niewłaściwej porze.
Przybyłam całkiem przypadkowo,
wbrew drogowskazom,
na przekór milczeniu nieba.
Zajaśniała we mnie noc,
z jaką tak trudno dłużej żyć.
Nie chciałam, aby czas był wyjątkowy –
brakowało mi paru westchnień
serca, garści odpowiedzi
z okazji śniadania.
Cieszyłam się spełnieniem, zesłanym
przez Twoje strzeliste dłonie –
dotyk był takim samym wspomnieniem,
jak pozostałość
po rzeczywistości.
Czas, krnąbrny uzdrowiciel,
pozostawił po sobie
kilka łapczywych wzruszeń – modlitwa
stanie się mantrą, której pragniesz
pozostać wierny.
To tylko zbyt krzykliwa godzina,
nic więcej. Poczciwa, zbyt dorosła łza.
Ciężko się wyrzec
Gdzieś między nami płynie wartka droga.
Gdzieś pośród naszych ciał
czai się trwoga, jakiej tak ciężko
się wyrzec.
Moja rzeczywistość
szuka wyjścia
ze snu – cienka jest granica
między nadzieją a zwątpieniem.
Współczesny czas
kojarzy się z przyszłością,
na jaką zawsze przychodzi pora.
Pieszczę bez ceregieli
przesuszoną skórę kalendarza – niebo
staje się dachem, nieosiągalnym
dla zapracowanych stóp.
Wiem, że zadam Ci
z premedytacją ten pocałunek –
przykleję do cytrynowych warg,
zostawię na nieco dłużej niż zwykle.
Własny wróg
Odnaleziony raj, do którego nie wiedzie
żadna droga powrotna.
Niezdecydowana obojętność,
spopielająca się
w ustach.
Odkąd jestem zbyt samotna,
aby odnaleźć życie, odzyskać odpowiedź
retoryczną,
kłębi się we mnie
ślad po nietrafionym dotyku,
dogorywa życzenie, skazane
na dożywocie.
Odnalazłam własny piedestał
na tym bezgwiezdnym świecie –
doszukałam się spełnienia,
jakiemu wszystko wciąż
w niesmak.
Zbudowałam dla Ciebie
publiczny domek z kart – powróci tysiąclecie,
gdzie przyszłość błaga
o litość, skąd tak niedaleko
do ludzkości.
Narysuję Ci człowieka, żebyś miał
w końcu własnego wroga.
Blady śmiech
Odkąd doceniłam człowieka,
życie stało się bezcenne, a miłość –
bardzo staromodna.
Odkąd przyśnił się wzruszony czas,
sen ruszył własnym poboczem.
Rozkochałeś mnie w milczeniu –
urodzajnym, gdy słów jest
zbyt wiele.
Zaogniła się we mnie czułość,
zadedykowana przez Twoje ciało;
zabrakło mi siły, aby postawić
dwukropek.
Nie mogłam dłużej oddychać pod prąd –
polerowałam gwiazdy tej nocy,
kiedy podarowałeś mi
odrobinę przyszłości.
Chodź, schowajmy się za tym murem –
niech złączy nas wspólny dotyk,
teraźniejszość
wystarczająco okazała,
żeby po prostu zrezygnować,
zanieść się bladym śmiechem.
Kilka myśli
Nie brakuje mi bezpośredniej,
upragnionej rzeczywistości.
Jest Twoja czułość – dosadna,
aby zrozumieć
lustrzane odbicie snu.
Odszukałam przypadkowo
kilka myśli – dostatecznie naiwnych,
żeby świat wstrzymał się
na moment.
Twoje grzeszne dłonie
odnalazły własną drogę
na moim ciele, pocałunki dostały bzika
na punkcie warg.
Jarzy się we mnie westchnienie
szczęścia – dość liche,
żeby wieczność
przeistoczyła się w raj,
człowiek nauczył własnego języka.
Nie jest zbyt wcześnie, aby wyrwać
tę subtelność wraz z korzeniami.
Nieopodal pleni się klęska, spisana
na bladej karcie bólu.
Jestem nieprzygotowana
do dzisiejszego poranka.
Kalendarz myli się w kalkulacjach.
Warstwy
Karminowe słowa łaszą się do ust.
Posępna nadzieja –
bujająca gdzieś pod stropem –
nie odmawia
posłuszeństwa ciszy.
Znów obieram Twoje serce
ze zbędnych warstw,
przytwierdzam do ściany zbyt mglistej,
aby miała znaczenie.
Nie chcę być prawdą,
co wyzywa kłamstwo na pojednanie.
Wciąż doskwiera mi
minione lato, przez które biegnie
ślepa uliczka.
Wiesz, czarne są Twoje wspomnienia,
moje pragnienie – jeszcze bardziej
zagubione.
Przychodzę, by nieść lekkość
Twoim skrzydłom, żebyś i Ty
mógł odszukać własne słońce.
To tylko słowotwórstwo, próżnia,
wyrzeczenie – nic więcej.
Urodzaj, którego tak brakuje.
Czułość, jakiej się nie spodziewam.