Stanisław Tym nie żyje (87). Był jednym ze sterników masowej wyobraźni, uczył nas dystansu i paradoksalnie niecierpliwej cierpliwości.
Stanisław Tym był kameralistą. Bywało, że bawił publiczność na wielkich salach, nawet podczas kabaretonów na festiwalach piosenki w Opolu, ale zawsze za cenę jakiegoś kompromisu. Albo sala mu wybaczała, mając w pamięci jego niezapomnianego Misia, albo on wybaczał sali, że nie łapała jego puent. Rzecz inna w niewielkim gronie – wówczas Tym kwitł, nie miał sobie równych, czując bezpośredni kontakt z publicznością, jak ktoś, o kim się mawia „dusza towarzystwa”.
Dość długo szukał dla siebie miejsca, niepewny wyboru życiowej drogi, o czym świadczy kilkukrotna zmiana kierunku studiów – studiował nawet chemię, aktorstwa zaś nie ukończył podobno za sprawą Jan Świderskiego. Wreszcie przystał do studenckiego kabaretu, początkowo jako ochroniarz w klubie Politechniki Warszawskiej Stodoła, a potem dostawca tekstów i ich wykonawca w klubowym kabarecie. Od roku 1960 związał się na kilkanaście lat ze Studenckim Teatrem Satyryków – przez jeden sezon był nawet jego dyrektorem. Tutaj debiutował także jako dramaturg, wystawiając swoją komedię satyryczną Kochany panie Ionesco (1968). Po latach Jerzy Koenig uznał ten utwór za jedną z pięciu komedii wszech czasów obok Sługi dwóch panów Goldoniego i Szewców Witkacego, opatrując swój wybór takim komentarzem: „Ionesco nie wymyśliłby takiego teatru absurdu, jakim nas dręczyła nasza PRL-owska codzienność”.
Kiedy sercem i duchem stał się człowiekiem STS-u, pisywał teksty i występował także w innych kabaretach – najsłynniejszy miał się okazać jego skecz o tzw. fachowcach, napisany na zamówienie Edwarda Dziewońskiego dla prowadzonego przez niego kabaretu Dudek – Ucz się, Jasiu, unieśmiertelniony wykonaniem Jana Kobuszewskiego i Wiesława Gołasa. Kto choć raz widział/ słyszał ten dialog, zapamięta na zawsze słowa majstra, że: „Chamstwu w życiu należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom”.
Przepustką do szalonej popularności stał się dla Tyma uwielbiany do dziś film Marka Piwowskiego Rejs (1970), w którym zagrał pasażera na gapę, wziętego omyłkowo za osobę służbową, czyli oczekiwanego przez kapitana k-owca. Wkrótce dołączył Tym do ekipy Stanisława Barei, aby stać się twarzą jego filmów i współtwórcą scenariuszy, w tym legendarnego filmu Miś, w którym brawurowo zagrał Ryszarda Ochódzkiego, prezesa kubu sportowego „Tęcza”. Jego role i scenariusze filmowe, a wkrótce także utrzymane w klimacie absurdu komedie satyryczne okazały się celnym portretem „zbiorowej schizofrenii” społeczeństwa, które utknęło w marazmie przekrętów, opresji i bezradności.
Taka była wystawiona w Teatrze Kwadrat w roku 1975 w reżyserii Edwarda Dziewońskiego komedia Rozmowy przy wycinaniu lasu w doborowej obsadzie, w której rej wiedli Krzysztof Kowalewski jako Siekierowy, Janusz Gajos jako Bimber i Edward Dziewoński jako Gajowy. Sztukę tę poprzedził autor charakterystyczną dla siebie dedykacją: „Wszystkim karpiom w Polsce poświęcam”, i nie trzeba było wielkiej przenikliwości, aby każdy z widzów i czytelników wziął tę dedykację do siebie. To o nas, żwawo czekających na wigilię, pisał Tym. Komedia doczekała się potem ponownego wystawienia w Kwadracie i przeniesienia do Teatru Telewizji już w jego reżyserii (1998).
Ale zanim to nastąpiło, Stanisław Tym dał jeszcze jedną celną komedię satyryczną, za której pośrednictwem łapał na gorącym uczynku zapach czasu. Mam na myśli Pralnię, którą reżyserował w pamiętnym roku 1981 w warszawskim Teatrze na Woli, gorąco oklaskiwaną przez widzów i oglądaną niechętnym okiem przez ówczesne władze.
W tej pralni od dawna już się nie prało. Przynajmniej oficjalnie. Pralnia robiła plan przestojów i zwierała szeregi w pozorowanym rejwachu. Pralnia czciła przewodniczącą spółdzielczą, baby zbierały się, wspominały, pyskowały, ględziły, napuszczały i podszczuwały. Niewyrafinowany reżim wewnętrzny, oparty o drabinę podległości, utrzymywał jako taki ład. Maluczko, a baby powyrzynałyby się wzajem.
W pralni właściwie prał jedynie Stanisław Tym. Prał nasze wspólne brudy, nicował uproszczone wizje świata, przedrzeźniał, robił miny i wywoływał śmiech na widowni. Z czasem jednak okazywało się, że nie tylko Tym pierze. Baby też. Po kryjomu, cichcem, aby ujść bacznej uwadze nadzorczyń. „Prać się chce” – mówiła dramatycznym głosem Barbara Rachwalska i chciało jej się wierzyć, że nie wygasła jeszcze ochota do prania-nie-prania, do tego, aby nie zatrzymać się w bezsensie bezruchu. Nietrudno było w tym usłyszeć wyraźne nawiązanie do Szewców Witkacego – największą torturą dla aresztowanych szewców stał się przecież zakaz wykonywania rzemiosła, a tak im się chciało szewcować, jak „babom” w Pralni prać.
Pralnia jako metafora. Pyszna okolica dla komedii. Sporo jędrnych sylwetek praczek zwykłych i ekspresowych, zmianowych i przewodniczącej. Galeria postaci napisanych sceną, z wyczuciem jej potrzeb i niezwyczajna gratka dla pań zazwyczaj traktowanych przez dramatopisarzy obcesowo. Tym dawał im w swojej Pralni poprać, czyli pograć. I potrafiły to wykorzystać. Stworzyły świetne role. Barbara Rachwalska, Barbara Horawianka, Halina Łabonarska, Zofia Merle pozostały dłużniczkami Tyma, a on z kolei zadłużył się u nich jako reżyser spektaklu.
Trafił się także rodzynek męski. Jan Matyjaszkiewicz, mistrz wyrafinowanego komedianctwa, stworzył wystudiowany portret ostrożnego urzędnika, który sporo wie o życiu, ale wystrzega się zbytniego ujawniania swej wiedzy. Kierując dochodzeniem w sprawie tajemniczego zniknięcia szanownej założycielki pralni, która miała jakoby popełnić samobójstwo w obliczu groźby likwidacji firmy, uczynił wszystko, aby nie dociekać prawdy.
Stanisław Tym z odwagą zmiksował rozmaite gatunki i formy. Sporo tu komedii, zwłaszcza w pierwszej, nieco buffonadowej części. Potem odrobinę dramatu sensacyjnego, kawałek dramatu psychologicznego z pogranicza parapsychologii i egzystencjalizmu (wątek płci, motyw rekompensaty ułomności), wreszcie kawałek śpiewogry.
Czymże w końcu była ta „Pralnia”? Rozbudowanym skeczem? Wielką metaforą? Próbą znalezienia się tu i teraz, w sytuacji tak dobrze przenicowanej w nocnych i codziennych rodaków rozmowach? Po trosze tym wszystkim. Zapewne była późnym dzieckiem rozwiązanego już STS-u, dziedzicząc wiele z tamtej, legendarnej już atmosfery spektakli w loży masońskiej przy Świerczewskiego.
Czy Tym odpowiadał na najważniejsze pytania tamtego czasu? Na pewno nie i żądać tak wiele byłoby nieporozumieniem. Kilka pytań stawiał, parę razy kazał przejrzeć się w krzywym zwierciadle i apelował do lepszej strony widzów. Tak czy owak, stworzył klimat do refleksji, namysłu, poszukiwania wyjścia z pułapki historii, budując nić porozumienia z publicznością.
Taki klimat udało mu się stworzyć po latach podczas wieczoru na Małej Scenie w warszawskim Teatrze Powszechnym (4 października 2000), gdzie wraz z Jerzym Derflem prezentował swoje Zapomniane słowa. Już na początku przeprowadzał test na jakość publiczności, badając, czy jest odpowiednio przygotowana do takiej wersji przedstawienia. Ten oczywisty trick miał na celu zadzierzgnięcie zażyłych stosunków z widownią, która zdawszy egzamin dawała się od chwili tej wciągać w wędrówkę po tematach i ludziach.
Dziwne w tym wieczorze było materii pomieszanie, nad którym tylko Tym potrafił zapanować. Bezinteresowne witze, cięte kuplety polityczne, grube żarty, piosenka z STS-u, anegdoty, opowiadanka satyryczne i liczne cytaty z wielkich magów słowa, przywoływane serio. Może niektóre dowcipy już mocno spłowiały (np. opowiadanko o nieudanym romansie Partii z Narodem), ale całość wieczoru na tym nie traciła. Tym zdołał bowiem z tych rozmaitych składników stworzyć autentyczny, jeśli tak można powiedzieć „poważny” wieczór kabaretowy. Nawet jeśli wydawać się czasem mogło, że idzie bardziej w stronę publicystyki czy felietonu (które przecież z upodobaniem sam uprawiał) z nieistniejących już tygodników kulturalno-społecznych, niż w stronę estrady, to kto wie, czy właśnie nie dlatego ten wieczór tchnął świeżością. W powszechnym zalewie estradowej lichoty, chamstwa i zdziecinnienia wieczór Tyma był jak łyk świeżego powietrza.
Wiele w tym wspominaniu Tyma było goryczy. Świetnie opowiedziana anegdota o Kazimierzu Rudzkim, ongiś usiłującym naprawiać swego malucha tam, „gdzie nie kradną”, to dla satyryka punkt wyjścia do smutnych refleksji i uogólnień o pamięci i uczciwości. Tak jak „drobna” pomyłka wysokiego urzędnika państwowego, który źle porachował pieniądze na podwyżki dla nauczycieli. Albo nad wyraz skromne środki telewizji edukacyjnej – znak czasów, w którym to, co ważne, ląduje na szarym końcu.
Cały wieczór sprawiał wrażenie pożegnania z kabaretem z duchu STS-owskim. Tym się do tej tradycji zawsze przyznawał, co więcej, uważał STS za swoją najważniejszą uczelnię. I rzeczywiście, wyniósł z niej poczucie obywatelskiego niepokoju, wrażliwości na niesprawiedliwość i potrzebę przeciwstawiania się złu. To właśnie te zapomniane słowa, których wprawdzie Tym na scenie nie wypowiadał, ale które najwyraźniej patronowały jego spektaklowi.
Tak jak patronowały dialogom w komedii Ciemny grylaż, napisanej wspólnie z Jerzym Dobrowolskim (1980, premiera na scenie Teatru Rozmaitości w Warszawie), którą niedawno na scenie Och-Teatru przypomniał Cezary Żak (17 marca 2024). Ciemny grylaż powstał przed stanem wojennym. I zachował wszelkie cechy panującego wówczas teatru aluzji. Komedia satyryczna Dobrowolskiego i Tyma opowiadała o rumuńskiej gazecie „Płonąca żagiew”, ale pod tą rumuńską maską, która pozwalała przełknąć cenzurze niemiłe obrazki z ówczesnej rzeczywistości, pokazywała maniery dziennikarzy i polityków dekady Gierka. Po premierze szybko nastał stan wojenny i komedia trafiła na półkę.
Dzisiaj po latach żarty z tamtych sytuacji mogły się wydawać mocno zwietrzałe, choć takich notabli, zarządców i takie zawsze potrzebne „ludzkie świnie”, jak w tej menażerii Tyma/Dobrowolskiego spotykamy nadal. W innych okolicznościach przyrody. Tym był obecny na premierze, wyraźnie wzruszony. Publiczność przyjęła jego obecność owacją.
Staszek Tym rwał się na scenę. Miał to we krwi. Kiedy przez laty spotkaliśmy w jury festiwalu monodramów w Toruniu, Tym temu jury przewodził nie tylko jako sędzia konkursowy, ale w równej mierze jako niedościgły gawędziarz, wywołujący kaskady śmiechu aż do bólu brzucha.
Podobnie było podczas uroczystego wręczenia Nagrody Boya 2010 Januszowi Gajosowi 2010, przyznaną za jego teatralne dokonania. Stanisław Tym z charakterystyczną dla niego dezynwolturą podarował wówczas artyście obraz własnoręcznie przez Tyma namalowany. Podobno było to pierwsze „dzieło”, które wyszło spod jego pędzla, przedstawiające dwie postaci, nieco zielonych drzewek i sporo punkcików, które okazały się osami. Niedzielny malarz swój obraz zatytułował „Gaj os” (gaj, czyli mały las, jak tłumaczył satyryk), co razem daje się czytać jako „Gajos”. Żeby jednak nikt nie pomyślał, że Gajos kąśliwy jest jak osa, zacytował Tym zdanie wypisane z tekstu Boya, w którym sławny recenzent chwali sobie cnotę wybaczającego dobra. Takim Gajosa wśród os widział właśnie Tym. Jako łagodnego ironistę. A potem nie ustawał w sypaniu anegdotami i monologami, skupiając na sobie uwagę zgromadzonych. Życzliwie usposobiony do świata Janusz Gajos, który obserwował z uśmiechem występy kolegi, patrząc mi w oczy skomentował: „Urodzony aktor”.
Wspaniałego Stańczyka mieliśmy.
Tomasz Miłkowski
STANISŁAW TYM
(ur. 17 lipca 1937 w Małkini Górnej, zm. 6 grudnia 2024), satyryk, aktor, scenarzysta filmowy, reżyser i komediopisarz (m.in. Rozmowy przy wycinaniu lasu, 1975, Pralnia, 1981, Mississippi, 1994). Studiował m.in. chemię na Politechnice Warszawskiej i aktorstwo w PWST. Imał się wielu zawodów, był m.in. szatniarzem. W latach 1960-1972 aktor i autor Studenckiego Teatru Satyryków, w latach 1984-1986 dyrektor Teatru Dramatycznego w Elblągu. Współpracował z wieloma teatrami i kabaretami. Stworzył niezapomniane kreacje w Rejsie Marka Piwowskiego i Misiu Stanisława Barei.