Piotr Wojciechowski – PRADZIADY EKO

0
158

   Zostałem okradziony. Ci, przyklejają się do asfaltu miejskich arterii, nie są żadnym ostatnim pokoleniem. Ukradli to określenie.  Z mojego punktu widzenia to ja jestem ostatnim pokoleniem, ja sam,  ale także pradziadkowie i prababcie przyklejonych do jezdni. To my pamiętamy wojnę, pamiętamy obydwa totalitaryzmy i ogrom zbrodni, strat, wypędzeń. To my wyszliśmy z Polski Dwudziestolecia, to nam zabrano Lwów, Wilno, Polesie, Huculszczyznę, to my wchodziliśmy w ruiny Gdańska, Wrocławia, oswajaliśmy Karkonosze. Pamiętamy, co to był szaber, NKWD, UNRRa.

    Oni nie tak bardzo różnią się od swoich rodziców i dziadków, także jeśli chodzi o rozumienie takich słów jak prawda, odwaga, ekologia. Jako nastolatek jeszcze zacząłem chodzić po tatrzańskich jaskiniach. Miałem szczęście, bo w mojej ekipie wrocławskich grotołazów, był student geografii, Marian Pulina, późniejszy wybitny badacz zjawisk krasowych, prorektor Uniwersytetu Śląskiego. To on powiedział – jaskinia po naszym wyjściu ma być taka, jak przed naszym wejściem. Żadnych puszek, opakowań, zużytych baterii. Jaskinia się sama nie oczyści. To były lata 57, 58 ubiegłego wieku. I potem już całe życie wiedziałem, co to jest ekologia, tym bardziej, że na tatrzańskich szlakach spotykałem polskich polarników, Alfreda Jahna, który był nauczycielem Marysia Puliny, także Aleksandra Kosibę, Stanisława Siedleckiego. To oni mogli nas uczyć  ekologii, jako nauki przyrodniczej badającej procesy ilościowo. Dzięki nim, wielu z naszego  pokolenia na całe życie uchroniło się od ekologii pojmowanej jako ideologia, jako pęczek wiecowych haseł.

    Do nas wcześnie dotarła książka Antoniny Lenkowej, wiele razy wznawiania „Oskalpowana ziemia”. Lenkowa, która studia rozpoczęła jeszcze na Uniwersytecie Lwowskim, była  uczennicą  Władysława Szafera i Ferdynanda Goetla, pionierów ochrony przyrody.  Jej „Oskalpowaną ziemię” czytaliśmy już w 1961 roku. Potem,  w 1971, Lenkowa przypomniała się  redagując pracę zbiorową naukowców i publicystów „Człowiek przeciwko sobie”. Jako czytelnicy tych uczciwych publikacji, nie byliśmy więc zaskoczeni Raportem Klubu Rzymskiego, czyli książką „Granice wzrostu”. Ukazała się ona w 1972 roku – i była próbą policzenia – jak długo można będzie jeszcze gospodarzyć chciwie i bezmyślnie w skali świata. To w tym raporcie przeczytaliśmy już wtedy, cytuję: „Jeśli obecne trendy wzrostowe światowej populacji, industrializacji, zanieczyszczenia, produkcji żywności i zużycia zasobów zostaną utrzymane, to w ciągu najbliższych stu lat osiągnięte zostaną granice wzrostu tej planety. Najbardziej prawdopodobnym skutkiem będzie raczej gwałtowny i niekontrolowany spadek zarówno liczebności populacji jak i produkcji przemysłowej.” Koniec cytatu.

 Być może, niektórzy przyklejeni do jezdni słyszeli coś o Raporcie Klubu Rzymskiego, chociaż pewnie Goetla, Szafera, Lenkowej nie czytali. Wątpię jednak, czy ktoś  może jeszcze nauczyć ich uczciwie liczyć parametry pomiarów dotyczących środowiska i na spokojnie porównywać je z parametrami podstawowych procesów cywilizacyjnych – przemysłu, rolnictwa, technologii, edukacji. Gdybyż to potrafili! Ale jak? Nie znajdą w pudełeczkach smartfonów narzędzi, które umożliwiłyby im uświadomienie sobie, jak szkodliwe i bzdurne są ich hasła. Pokolenie ich pradziadków było ostatnim, które potrafiło myśleć kategoriami Klubu Rzymskiego, potrafiło myśleć racjonalnie i ilościowo. Kolejne pokolenia szły w życie z przekonaniem o tym, że skoro postęp był zawsze dobry, no to zawsze dobrym będzie. My, pradziadkowie, zobaczyliśmy horyzont, krawędź. Nie ma możliwości stałego wzrostu PKB, stałego wzrostu stopy życiowej, prognozowanej długości życia. Propagandyści będą twierdzić, że jakoś to będzie. Menadżerowie przemysłu wrócą do sloganu „Co technologia zepsuła, to lepsza technologia może naprawić. 

   Mówię tu straszne rzeczy. Wszyscy Państwo chcecie, aby było lepiej i to wam przywraca wiarę w postęp. Postępem jest przejście od dolegliwości chaosu do jasności porządku. Kto dąży do sprawiedliwości, do ukarania przestępstw, do nagrodzenia cnót, pochwały dzielności – pragnie postępu. Ten kto widzi cel w obfitości dóbr, w powszechnym dostępie do kultury, w pełnej swobodzie rozwoju osobistego, niewątpliwie – chce postępu. Postępem może być nazwana każda droga do zmniejszenia cierpień, do powszechniejszej radości.

     Jakże więc zaniechać postępu? A jako ekolog muszę zalecać – zatrzymajcie ten szalony sznelcug. Zobaczcie, że jedzie na czołówkę – jakby to określili policjanci służby drogowej.  Zobaczcie, że nasza cywilizacja swoim głównym kołem zamachowym uczyniła zaspakajanie fikcyjnych potrzeb. Biedni stają się biedniejsi, bogaci stają się bogatsi, a najlepszym biznesem jest dogadzanie bogatym, robienie z nich wzorców konsumpcji, trendsetterów, liderów protetyki szczęścia.

   Od ćwierć wieku pisuję o ekologii. Musiałem więc zauważyć, że w trakcie ostatnich dziesięciu czy dwunastu lat publicystka ekologiczna po prostu pozbywa się kłamliwych obietnic i zaczyna inaczej rozumieć swój sens i cel. Gdyby od jutra cały świat wziął pod uwagę żądania tych, co się przyklejają do asfaltu, zapewne zapoczątkowane już zmiany klimatu nie uległyby wymiernym zmianom. Lodowce nadal będą topnieć, wody oceanów będą się podnosić, będzie ubywać lasów i obszarów nadających się do rolniczego użytkowania. Ciśnienie migracji wywoływanych zmianami klimatu dalej będzie wielkie. Spróbujcie podsumować realne skutki, realne skutki, a nie papierowe konwencje i obietnice trzydziestu światowych kongresów klimatycznych, a pojmiecie jaki jest trend..

Co mają teraz robić ekolodzy? Czy ich funkcją będzie teraz przepowiadanie klęsk? Oczywiście, nie powinni kłamać. Ale przewidując przyszłość powinni uzbrajać ludzi na trudne lata. Zaglądam do mojego archiwum recenzenta. Książka o lodowcach Jakuba Małeckiego, polskiego glacjologa cytuje  wywiad z wybitnym polskim himalaistą Piotrem Pustelnikiem, który miał już pod stopami wszelkie lody planety. Himalaista prezentuje  zadziwiająco celne poglądy na naturę ludzką, nie pozwala podtrzymać złudzeń  typu, cytuję: „opamiętamy się, ograniczymy spalanie i wszystko będzie cacy”. Mówi wprost dziennikarce,  cytuję: „Zakładasz, że człowiek jest refleksyjny, a w społeczeństwie tak do końca nie jest, bo jego część jest zupełnie bezrefleksyjna […]mamy do czynienia ze zwykłą chciwością. Człowiek chce zawłaszczyć przyrodę pod pretekstem lepszego jej poznania. Jak z tego wybrnąć. Zabij mnie, nie wiem. To by wymagało takiego poziomu samoograniczania się, którego jeszcze żadne społeczeństwo nie osiągnęło.”

 W książce „Dzikie Miejsca” brytyjski wędrowiec i pisarz, Robert Macfarlane, pyta co robić, gdy ubywa piękna przyrody, bo bezpowrotnie znikają dzikie miejsca, a wkrótce nic będzie podtrzymywać procesu, cytuję: ”który nieustannie zachodził na tych wyspach [dziczy] i zapewne na całym świecie: czerpanie szczęścia z krajobrazów i dużych, i małych.  Szczęścia i emocji,  które zawierają się zbiorczo w rzeczowniku „szczęście”: nadziei, radości, zachwytu, wdzięku, spokoju i tak dalej. Każdego dnia miliony ludzi czują się umocnieni i uszlachetnieni   dzięki spotkaniom ze szczególnymi miejscami.” Koniec cytatu. Tak, to jest nowe powołanie ekologów, uczyć ludzi, aby cieszyli się resztkami piękna – nie zadeptując ich. Niektórzy piszący o ekologii publicyści gubiąc się w szukaniu nowych modeli życia w skazanej na zagładę przyrodzie tworzą utopie mieszające elementy neopogaństwa i buddyzmu. Przykładem może być Paul Kingsnorth, autor zbioru esejów „Wyznania otrzeźwiałego ekologa”. Oto parę cytatów z jego publicystyki osądzającej naszą cywilizację bardzo surowo: „Szybki wzrost populacji, postępujący kryzys żywnościowy i braki w dostępie do wody, podporządkowanie rządów interesom korporacji i rosnąca przepaść między elitami a resztą obywateli – wszystkie te sprawy są ze sobą ściśle powiązane. U ich podstaw leży rzecz najistotniejsza, mianowicie nieustające natarcie uprzemysłowionego skrzydła ludzkości na życie samej Ziemi.[…] i dalej: „Wątpię, aby ktokolwiek  w tych czasach miał jakieś sensowne rozwiązania, ale   może uda się postawić sensowne pytania. I to starałem się robić.” Kigsnorth przeciwstawia lud Lani żyjący na Nowej Gwinej nam, współczesnym ludziom cywilizacji europejskiej. Pisze: „Położyliśmy kres >wspaniałej rozmowie< pomiędzy ludźmi a innymi formami życia. Staliśmy się narcyzami zagrzebanymi w miastach, który patrzą na swoje ekrany, widzą w nich swoje odbicia i są przekonani, że niczego więcej nie ma. Tymczasem gdzieś na zewnątrz pada  kolejny las, topią się pokrywy lodowe, giną koralowce…” Utopia Kingsnortha równie jest bezradna jak przyklejanie się  do jezdni praktykowane nad Wisłą. Droga ekologów współczesnych bliższa jest postawie setek wolontariuszy działających dziś tam, gdzie potrzebne jest serce i ręce na terenach wrześniowej powodzi. Wiedza ekologiczna służyć powinna zachęcaniu do braterskiej pomocy tym, którzy są pokrzywdzeni lub zagrożeni skutkami zmian klimatycznych.

Musimy też mieć na uwadze to, że żyjemy w czasach, w których pojawiła się nowa strategia obrony gleby i krajobrazu. Tam, gdzie są zaminowane setki tysięcy hektarów, nikt się nie odważy zadeptywać przyrody, prawda?

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko